XX Wyprawa
Jubileuszowa, 20. Szkolna Wyprawa Geograficzna rozpocznie się 14 lipca 2025 roku. Ten jedyny w swoim rodzaju projekt edukacyjny, z którego znany jest chorzowskim Słowak, zainicjowany został w 1991 roku. Dwa pokolenia licealistów – podróżników zwiedziły przez ten czas kawał świata, koncentrując się przede wszystkim na Azji, poznając zróżnicowanie przyrodnicze i kulturowe tego kontynentu.
Młodzi podróżnicy stawiają przed sobą następujące cele:
- poznanie środowiska przyrodniczo–geograficznego subkontynentu indyjskiego,
- zapoznanie z kulturą i zróżnicowaniem religijnym,
- prowadzenie obserwacji terenowych przyrodniczych i socjologicznych, stanowiących materiał dla późniejszych wykładów, odczytów, artykułów i sprawozdań, rozwijanie poczucia tolerancji,
- kreowanie postaw wolnych od szowinizmu, przesądów narodowych i religijnych uprzedzeń,
- studium postaci Mahatmy Gandhiego,
- kształtowanie umiejętności organizacyjnych,
- naukę zachowania się w sytuacjach nietypowych,
- zebranie materiału filmowego i fotograficznego dla celów popularyzatorsko–ekspozycyjnych,
- zebranie eksponatów etnograficznych z przeznaczeniem muzealnym,
- pracę w charakterze wolontariuszy w ośrodkach Sióstr Miłości w Kalkucie,
- oddanie hołdu maharadżom indyjskim za ratunek i pomoc polskim dzieciom – uchodźcom w czasie II wojny światowej.
Uczestnicy tegorocznej wyprawy rozpoczną spotkanie z Azją w stolicy Sri Lanki w Colombo (choć właściwie administracyjną stolicą kraju jest Sri Dźajawardanapura Kotte). Etap pierwszy to geograficzna penetracja „rajskiej wyspy”, w czasie której odwiedzimy szkołę w Galle, którą 20 lat temu wsparliśmy siłą naszych serc i rąk po fatalnym tsunami 26 grudnia 2004 r. Jednym z naszych głównych sponsorów jest uczestniczka tamtego projektu Magda Pietras, która dołączy do nas w Indiach.
Część indyjska, podzielona na dwa etapy rozpocznie się 26 lipca w Ćennaj, zwanym kiedyś Madrasem. Młodzi podróżnicy pod opieką zaprawionych weteranów, czyli Dyrektora, Grażyny Kokott-Sikory i Sabiny Skałki-Gawlik, będą przemierzać południe Indii – stany Tamilnadu, Kerala i Telangana.
Stamtąd udadzą się do Zachodniego Bengalu i jego stolicy Kolkaty, gdzie spędzą kilka dni jako wolontariusze w domach opieki św. Matki Teresy z Kalkuty.
Ostatnie dwa tygodnie podróżować będą przez Waranasi i Haridwar – świętej miasta nad Gangesem. W Riśikeszu zrealizują projekt „The Beatles a duchowość Orientu”, zaś w Agrze pomogą w wdrażaniu autorskiego projektu dwujęzycznego nauczania dzieci.
Ostatnie parę dni poznawać będą 40milionową metropolię Delhi, skąd przez Szardżę w ZEA wrócą do kraju. Powrót planowany jest na 24 sierpnia.
Za umożliwienie realizacji projektu, uczestnicy 20. Wyprawy dziękują Polskiemu Towarzystwu Geograficznemu, honorowym patronom: Pani Ambasador Republiki Indii, Prezydentowi Miasta Chorzów, Rektorowi Uniwersytetu Śląskiego, byłemu premierowi i absolwentowi Słowaka – profesorowi Jerzemu Buzkowi oraz wszystkim sponsorom i partnerom wyprawy.
26 lipca 2025
V. Z ogrodów na grzbiet lwa i dalej…
Z Kandy wyjechaliśmy, wiedząc, że czeka nas naprawdę intensywny dzień – mieliśmy w planach zwiedzić Dambullę i zdobyć Sigiriję. Kumar ma jednak wiele pomysłów i tego dnia poprosił Atrre (naszego pilota), aby podwiózł nas najpierw do ogrodu przypraw. Zatrzymaliśmy się więc w miejscu, które wydało mi się znajome… kiedy ostatnio byliśmy (ja, mój ślubny i znajomi) na Sri Lance, to właśnie tu odbyło się małe przyjęcie z okazji urodzin Marka. Podano wtedy tort z napisem „Happy Birthday Marek”, banany i herbatę.
Tym razem większego przyjęcia nie było, ale po spacerze po ogrodzie i objaśnieniach co w nim rośnie, zostaliśmy poczęstowani naparem z cynamonu i kardamonu, a nawet wymasowani. Młodzi najpierw z pewną taką nieśmiałością zgłaszali się do masażystów, ale bardzo szybko im się spodobała ta aktywność i spece od ajurvedy mieli co robić. Dodam, że na tym etapie wycieczki dopieszczane były tylko nasze glowy, twarze, karki i ramiona. Zabiegom upiększającym poddał się też Kumar. Piękniejszy już być nie może, ale po wklepaniu odpowiednio skomponowanych kremików odmłodniał o dekadę. A wieczorem… O tym potem.
Oczywiście w sklepie przy ogrodzie zakupiliśmy sporo produktów przygotowanych z wyhodowanych tam roślin i pomknęliśmy do Dambulli. Tam już nie „mknęliśmy”, bo trzeba było wejść po wielu schodach, żeby zobaczyć pięć świątyń buddyjskich w jaskiniach i wysłuchać odczytu Kuby Sz., i to miejsce zachwyciło chyba każdego z grupy. Oczarowała nas atmosfera sacrum, którą tworzą malowidła naskalne i pięknie podświetlone posągi Buddy. I tak duchowo zbudowani zeszliśmy do autokaru, by pojechać pod Sigiriję. Ten wielki blok skalny budzi mój niepokój. Wysokie to (180 m.), z pionowymi niemal ścianami i ruinami starożytnego pałacu oraz twierdzy wzniesionymi za panowania króla Kassapy w V wieku. Pod Sigiriją, czyli Lwią Skałą najpierw lunęło, a potem zaczęło wiać. Nie dla mnie z lękiem wysokości takie numery… ale miałam co robić. Oczywiście młodzi z Kumarem na czele poszli na samą górę. Ja kiedyś tam byłam i wystarczy. Siadłam więc gdzieś w połowie drogi na szczyt i pisałam relację z wyprawy, potem zlazłam do autokaru, a tuż za mną grupa. Oczywiście i na stromych drabinkach wiodących na Lwią Skałę spotkaliśmy Polaków, co więcej – ucznia naszej szkoły, Piotra J., który także podróżował z rodzicami po rajskiej, herbacianej wyśpię. Świat jest mały…
Kolejny przystanek był spodziewaną niespodzianką, czyli postojem w centrum ajurvedy, w którym chętni mieli się poddać masażowi całego ciała. Oczywiście wcześniej zapytaliśmy młodych czy byliby chętni. Początkowo zgłosiło się kilka osób, ale po akcji w ogrodzie z przyprawami grupa zainteresowanych była już większa, zaś kiedy zaczęliśmy płacić za zabiegi, to okazało się, że z tej przyjemności nie chce skorzystać jeden wyprawowicz. Ostatnia chyba zgłosiła się do mnie Baśka K. z pytaniem: pani profesor, a jeśli ktoś wcześniej się nie zdecydował, to może teraz? -No jasne! – odpowiedziałam i poczłapałyśmy za swoimi masażystkami do gabinetów.
Ja byłam w jednym z Grace, ale dość szybko o sobie zapomniałyśmy i o reszcie świata również, bo poddałyśmy się temu, co robiły panie specjalistki od ajurvedy. Było bosko. Masażystki ugniotły i wyklepały nasze zmęczone ciała od czubka głowy po stopy. Wychodziliśmy z gabinetów milcząc, naoliwieni niczym jakieś maszyny – „full nówki nieśmigane” z fabryki. Ożywiła nas kolacja i wizja kąpieli, bo naoliwione ciało to jedno, a tłuste od tej oliwki włosy są „łobrzydliwe”. Jednak problemem w tutejszych hotelach jest to, że w kranach zwykle leci tylko zimna lub co najwyżej letnia woda, więc trzeba się było trochę pomęczyć, żeby zmyć z siebie specyfik do masażu. „I to ma być ta wyczerpująca wyprawa? Wożą nas, robią przystanki na jedzenie, masują…” powtarzali wyprawowicze. A następnego dnia zawieziono naszą radosną drużynę do Polonnaruwy. Tu „przejął stery” Szymon I., który jak licencjonowany przewodnik pokazał nam to zabytkowe miasto, jedną z niegdysiejszych stolic na Sri Lance. Widzieliśmy liczące setki lat pałace, łaźnie królewskie i inne obiekty związane ze sprawowaniem władzy przez króla, a także buddyjskie obiekty sakralne, w tym robiące kolosalne wrażenie stupy. Teren dawnego miasta był ogromny, wykłady Szymona rzetelnie przygotowane i obszerne, w związku z czym zwiedzanie Anuradhapury przełożyliśmy na następny dzień, ale po południu „zaliczyliśmy” jeszcze Mihintale, czyli szczyt górski, uważany za miejsce spotkania buddyjskiego mnicha Mahindy z królem Devanampiyatissą, które zainaugurowało obecność buddyzmu na Lance. I znowu były schody. Dużo schodów… jakby nie można było tych buddyjskich świątyń pobudować niżej. W dodatku stopnie do nich prowadzące są zazwyczaj różnej wysokości, wyślizgane i strome. Ile mnie nerwów kosztuje każde takie wejście! O zejściu nie wspomnę. A młodzi jak kozice górskie wbiegają po nich bez zadyszki. Tak było i tym razem. W Mihintale zobaczyliśmy małą świątynię na szczycie góry, małą stupę otoczona kamiennymi filarami (Ambasthala Dagoba), weszliśmy na punkt widokowy, który zwieńcza biały, wielki posąg Buddy, młodzi z Grace wleźli jeszcze na inne wzgórze, żeby zrobić zdjęcia postawionym tam dagobom, a ja obejrzałam początek pudży i podreptałam za Kumarem do punktu, w którym zostawiliśmy buty. Po dość intensywnym dniu noc spędziliśmy w hotelu Cinnamon Tree. Teoretycznie miał wifi i teoretycznie pokoje, które dostaliśmy były ok, ale… w porządku były tylko pokoje młodych, my „jeszcze młodsi” dostaliśmy małe i bez klimatyzacji, co szybko dało się nam we znaki. W naszym (moim i Grace), miałyśmy też współlokatora – całkiem wyrośniętego (długości kciuka), błyszczącego i wąsatego karalucha Zenka. Ochrzciłyśmy typa Zenonem, bo pierwsza obowiązująca na wyprawach zasada mówi, że hotelowevo karalucha trzeba nazwać. Zenek był bardzo grzecznym współspaczem, chyba po nas nie łaził, ale sprawdził skrupulatnie moje łóżko, a potem kosmetyczkę Grace. W poprzednim hotelu miałyśmy żabę Monikę w łazience, a i z pokoi uczniów raz po raz dobiegały wrzaski dowodzące obecności płazów i innych braci mniejszych. Wyprawowicze chwalili się później, że dzielili pokoje a to ze Stefanem, a to ze Stasiem…
Noc minęła na szczęście szybko i po śniadaniu wybraliśmy się w drogę do Jaffny, ale z przystankiem na zwiedzanie Anuradhapury, gdzie przewodnikiem był Piotrek Cz. Anuradhapura to historyczna stolica syngaleskiego państwa buddyjskiego, które rozwijało się między III wiekiem p.n.e. a XI wiek n.e. Ważną rolę w jego historii miała odegrać mniszka buddyjska Sanghamitta, przywożąc i ofiarując królowi Devanampiyatissowi gałąź ze świętego drzewa Bodhi, pod którym miał medytować i doznać oświecenia Budda. No i byliśmy w miejscu, gdzie rośnie szczep drzewa Bodhi, wysłuchaliśmy fragmentu pudży, pozbieraliśmy na pamiątkę opadłe liście, zobaczyliśmy filary pałacu, który stał w pobliżu Bodhi Tree i podjechaliśmy pod nową, czyli wybudowaną w ostatnich dekadach wielką białą stupę, pod którą ciągle trwały jeszcze prace rzeźbiarzy nad płaskorzeźbami, które miały zdobyć mur ją okalający. I tu chyba najbardziej zaintrygowali nas ci rytmicznie postukujący w kamień rzemieślnicy. Podeszliśmy do nich i początkowo tylko przyglądaliśmy się procesowi tworzenia, ale sami twórcy pozwolili nam chwycić za narzędzia i kierując się ich wskazówkami, pokuć w twardym materiale. Kumar skomentował to w swoim stylu: „Może ktoś za dwa tysiące lat przyjdzie tu, a jakiś przewodnik mu powie, że byli tu uczniowie ze Słowaka i współtworzyli te płaskorzeźby”. Po tych artystycznych doświadczeniach znowu zajęliśmy swoje miejsca w autokarze, który zawiózł nas do Jaffy.
Im dalej jechaliśmy na północ, tym krajobraz stawał się coraz bardziej „indyjski”. To z lewej, to z prawej wyłaniały się drawidyjskie świątynie poświęcone bóstwom hinduskim. Było też jakoś inaczej, biedniej, ale trudno się dziwić skoro długo cala północ była zamknięta dla turystów. Na pewno do 2013 roku, może dłużej. Jednak nasz hotel okazał się bardzo nowoczesnym i czyściutkim jakby dopiero co otwartym. Menedżer „Humming Birds Suites” był przesympatyczny i otwarty, pokoje przestronne, dobrze wyposażone. W dniu przyjazdu późnym popołudniem i wieczorem po prostu odpoczywaliśmy, robiliśmy pranie, przyglądaliśmy się z balkonów ulicom nieznanego także opiekunom miasta. Burunduki, niby wiewiórki typu Chip i Dale, goniły się po dachach okolicznych domów, wszędzie było bardzo zielono, młodzi do ciszy nocnej hazardowali się grając w karty i jakieś planszówki. Nic nie zapowiadało jak dramatyczna będzie to dla mnie noc. Dodam, że my opiekunowie dostaliśmy apartament połączony drzwiami przez które mogliśmy się odwiedzać nie wychodząc na korytarz. Zasnęłyśmy z Grace około północy. Nie wiem która była dokładnie, kiedy nagle obudził mnie przeciągły ryk lwa, potem następny i kolejny. Siadłam na łóżku wystraszona i nie wiedziałam czy uciekać czy co… Serce mi niemal stanęło. Grace spała słodko, więc uznałam, że może ja mam omamy słuchowe. Tymczasem rano do naszego pokoju zapukał Kumar.
– Dziewczyny, nie uwierzycie co mi się śniło – powiedział.
Okazało się, że w sennych majakach zobaczył napastnika, który chciał go zabić. I nasz dzielny Dyrektor uznał, że odstraszy typa udając lwa. Podobno tak zaryczał, że aż sam się obudził i przy okazji mnie. No cóż…
Po śniadaniu wyszliśmy zwiedzać Jaffnę z Anią L. w charakterze przewodnika. Byliśmy w świątyni hinduistycznej Nallur Kandaswamy, dedykowanej Muruganowi, synowi Shivy i Parvati. Mężczyźni, aby wejść do świątyni musieli zdjąć koszule (wow!), natomiast przed świątynią było miejsce, w którym stawali wyznawcy i o kawał metalowej płyty rozwalali kokosy, będące symbolem ludzkiej duszy. Rozwalenie orzecha jest znakiem oddania się bogu, obnażenia ducha przed bóstwem. W Jaffnie zobaczyliśmy też fort wybudowany przed przez Portugalczyków, przejęty później przez Holendrów i w dużej części zniszczony wskutek wojny Syngalezów z Tamilami. Odwiedziliśmy też bibliotekę (rangi naszej Biblioteki Śląskiej), w której największe wrażenie zrobiła czytelnia czasopism. Byliśmy także na poczcie, bo chcieliśmy wysyłać pocztówki z pozdrowieniami dla bliskich nam osób. A potem szwendaliśmy po mieście w podgrupach i chyba każdy spenetrował co chciał – jedni plażę, inni sklepy z pamiątkami, a jeszcze inni na przykład targ rybny, na którym może niezbyt ładnie pachniało, ale niezwykłe morskie stwory można było z bliska pooglądać. Późnym popołudniem przepakowywaliśmy się na lot Jaffna – Chennai, odpoczywaliśmy w pozycjach horyzontalnych, a część młodych znowu sięgnęła po planszówki. I znowu bomba – tuż przed ciszą nocną postawił nas na równe nogi brzdęk tłuczonego szkła. Okazało się, że to zdobiąca hall ryba spadła ze stoliczka, nieopodal którego nasi milusińscy grali w „dżunglę”. Winni przyznali się sami, uderzyli w piersi i zadeklarowali, że pokryją koszty straty, ale po rozmowie z menedżerem rozwiązaliśmy sprawę inaczej. Po południu młodzi wzięli udział w quizie na temat Sri Lanki. Wyprawowicze, którzy mieli wykłady na wyspie przygotowali pytania i sprawdzali jak uważnie słuchali ich koleżanki i koledzy. Sądząc z lasu rąk zgłaszających się do odpowiedzi naprawdę dużo zapamiętali. A po spotkaniu grupy była kolacja i ostatnia spokojna tym razem noc przed wylotem do Indii.
Peneplena
21 lipca 2025
IV. Ciuchcią przez góry
Po dniu pod znakiem zwierząt i safari nastał czas pod znakiem gór, pociągów i naprawdę niskich temperatur. Kumar jeszcze nim wyruszyliśmy polecił wyjąć z głównego bagażu cieplejsze ciuchy i mieć je na podorędziu kiedy temperatura spadnie poniżej dwudziestu stopni. Głównym celem tego odcinka wyprawy było miasto Kandy, ale po drodze mieliśmy w planach kilka interesujących przystanków i jeden nocleg w miejscowości Katukithula.
Pierwszy postój był przy wodospadzie Ella Rawana. Kaskady wody spływające z wysoka robiły piorunujące wrażenie. Niestety lał deszcz i było chłodno, więc szybko zrobiliśmy foty i zapakowaliśmy się do busa.
Nasz pilot nazywa się Attre i ma sporo ciekawych pomysłów na to jak nam uatrakcyjnić pobyt na Sri Lance. Myślał, myślał i zaproponował spacer do punktów widokowych z których widać zawieszone pomiędzy skałami mosty i mknącym nimi pociągi. I a propos pociągów, to z kolei Kumar wpadł na pomysł, żeby część trasy do miejsca, w którym mieliśmy spędzić noc, przejechać ciuchcią. Bez bagażu, „na lekko” przeszliśmy się na dworzec, chwilę poczekaliśmy na pociąg, kupiliśmy bilety i pojechaliśmy, podziwiając przez okna przecudne krajobrazy. Wycieczka trwała trzy godziny. W pewnym momencie podszedł do nas pracownik ochrony i zaprosił do swojego kamerlika. Nas, opiekunów. Pozwolił zrobić sobie zdjęcia u „steru” leciwego pociągu, a nawet zachęcał nas do wychylenia się przez drzwi jadącego składu i z okna wagonu robił nam fotki. Może to i nieodpowiedzialne, ale ciągle w każdym z nas młody duch – ryzykant. Poza tym czego się nie robi dla dobrego zdjęcia? Nie no… żarcik. Aż tak nie ryzykowaliśmy. A pociąg wjeżdżał coraz wyżej i wyżej, i na prawie dwóch tysiącach n.p.m. (1891 m n.p.m. stacja Pattipola) było już paskudnie zimno i lało jak z cebra. My wysiedliśmy trochę dalej i znowu zapakowaliśmy się do naszego busa. Noc spędziliśmy w miejscowości Katukithula. Hotel był niby wygodny, duże pokoje, ale zawilgocone, a na korytarzach do późna buszowały dzieciaki z innych grup, które grały w bilard lub ping ponga.
Najgorszy pokój dostał Kumar – był to po prostu schowek na szczotki, ręczniki, prześcieradła, dodatkowe wyposażenie pokoi, deskę do prasowania i inne takie rzeczy. W dodatku nie mógł się zamknąć od środka, bo zamek był wyłamany i Szef na noc przystawił sobie pod drzwi dwa wiatraki, żeby mu nikt postronny nie zakłócił snu. Rano były też problemy ze śniadaniem, bo zabrakło jaj, a kelnerzy nie rozumieli, że wegetarianin nie je kiełbasek, więc dostałam suchy chleb tostowy i miskę arbuza. A po śniadaniu poszliśmy do pracy na polu herbacianym. Żartuję… i nie żartuję. Zabrano nas na wycieczkę po wytwórni herbaty Glenloch, a zaczęła się ona na polu, gdzie rosną krzewy herbaciane. Pani, która prowadziła wycieczkę wytłumaczyła nam jak zrywać listki herbaty i ogłosiła konkurs na najlepszego zbieracza. Dała nam kosze i 10 minut. Wszyscy, oprócz Kumara, który przyjął funkcję nadzorcy zbieraczy, ruszyliśmy pomiędzy krzaczki. Najlepszą okazała się Zosia Sz., która w wyznaczonym czasie narwała cały kosz zielonych liści. Przy okazji przeglądu koszy okazało się, że młodzi pozbierali też co innego, a mianowicie kąśliwe i krwiożercze pijawki. Rekordzistka miała ich aż trzy. Pijawki wielkiej krzywdy nie zrobiły, ale po ich oderwaniu krew się polała, więc złapałam za octanisept i spsiukałam pogryzionych. Tylko jednego miejsca po ugryzieniu nie odkaziłam. Jeden z małych wampirów dziabnął bowiem swoją ofiarę w część służącą do siedzenia. A w samej fabryczce herbaty widzieliśmy jak suszone są zebrane listki, jak sortowane i przygotowywane do spakowania. Dowiedzieliśmy się także jakie rodzaje herbaty są produkowane na Sri Lance i które warto kupić, co oczywiście zrobiliśmy. Na do widzenia poczęstowano nas herbatką i pomknęliśmy w kierunku Kandy. Ale na trasie, którą mieliśmy pokonać był jeszcze jeden trudny dla wszystkich przystanek – w manufakturze, w której szlifowano i oprawiano szlachetne lankijskie kamienie. Nie mogę zbyt wiele zdradzić z tego, co tam widziałam. Napiszę tylko, że wyprawowicze targowali się ostro i bezwzględnie.
Do Kandy przyjechaliśmy po południu w niedzielę. Część uczestników wyprawy chciała się pomodlić, w związku z czym znaleźliśmy St. Anthony Cathedral, a potem fajną restauracyjkę, w której podawali lankijskie kotty i kokosowo – jajeczne hoppers. Hotel w Kandy był bez zarzutu, pokoje czyste i wygodne, serwowane posiłki obfite i bardzo smaczne. A przed nim basen, do którego wpakowali się młodzi i popiskując z uciechy moczyli tyłki do wieczora.
Niestety, podczas pierwszej kolacji bardzo zaniepokoił nas Szymon I, który podszedł do nas – opiekunów i oznajmił, że jest chory, bo czuje, że ma gorączkę, a na torsie wysypkę. Faktycznie, był rozgrzany. Mieliśmy nadzieję, że chłopak się przeziębił, że prześpi noc i obudzi się zdrowy… rano jeśli było chyba jeszcze gorzej, bo temperatura sięgała prawie 40 stopni. Nie było nad czym się zastanawiać. Ustaliliśmy, że Grace pojedzie z Szymonem do szpitala, a my (Kumar i ja) zabierzemy młodych do świątyni Zęba Buddy. Tak też zrobiliśmy. Nasi kierowcy i Attre odstawili Grace i Szymona do lecznicy, a nas pod kasy biletowe przed buddyjskim miejscem kultu. W świątyni Sri Dalada Maligawa, uważanej za jedną z najważniejszych budowli sakralnych, trwały już przygotowania do pudży, rozkładano czerwone chodniki, układano kwiaty przed wizerunkami Buddy i złotą niszą, w której ukryta jest relikwia, wspomniany wyżej ząb. Było coraz tłoczniej, a my staraliśmy się znaleźć troszeczkę miejsca, by w spokoju wysłuchać świetnego wykładu Marcelka H. na temat tego miejsca. W końcu dźwięki dzwonków i trąb oznajmiły początek pudż. Ludzie wokół nas modlili się i wolno przesuwali coraz bliżej relikwiarza. My też. Po ceremonii zwiedziliśmy cały kompleks świątynny, łącznie z muzeami, nerwowo gapiąc się w telefony. Czekaliśmy na newsy ze szpitala aż w końcu nadeszły. Przeprowadzone badania wykluczyły dengę, Szymon dostał prochy, po których jak ręką odjął zeszła temperatura i mogliśmy odetchnąć.
Grace z Szymonem szli od lekarza pieszo, trochę powozili się też rikszą, ale nie do hotelu, a do świątyni, którą nasz chory wyprawowicz chciał zobaczyć jak reszta grupy. Po drodze mijali jezioro kojarzone z fotografii przedstawiających Kandy i przyuważyli kilka wielkich waranów wylegujących się na brzegach i gałęziach drzew. A tak ten akwen niewinnie wyglądał…
My z kolei pojechaliśmy wymienić dolary na rupie i kupić 120 kartek pocztowych. i znaczków do nich, bo przecież tradycja nakazuje wysłać pozdrowienia do kraju. Wszyscy natomiast mieliśmy się spotkać na późnym lunchu w wyhaczonej wcześniej restauracji i tak się stało. Znowu pozamawialiśmy kotty i hoppers egg. Najedzeni pojechaliśmy na culture show, czyli występy czegoś w rodzaju Zespół Pieśni i Tańca Kandy, ale zanim zaczęło się przedstawienie wysłuchaliśmy świetnie przygotowanego wykładu Andrzeja M. na temat buddyzmu.
Andrzej edukował nas w restauracji, w której można się było napić kawy podawanej w… kuflach. Przedstawienie miało się zacząć o 17tej i zaczęło z małym opóźnieniem. Poprzebierani w kolorowe i mieniące się od ozdób stroje ludowe tancerze i tancerki zaprezentowali tradycyjne tańce lankijskie. Były występy w maskach i popisy z wykorzystaniem ognia, a po spektaklu zdjęcia w występującymi na scenie.
Szef Kumar nie dał się namówić na spacer po rozżarzonych węglach, za to żołnierskim krokiem zaprowadził nas do autokaru, który odstawił nas do hotelu.
Peneplena
19 lipca 2025
III. Zwierzyniec w Tissamaharama
Z Galle wyjechaliśmy z żalem… fajny był hotelik, w którym mieszkaliśmy, dobrze nas tam karmiono, no i ta plaża… jeszcze rankiem w dniu wyjazdu stanęłyśmy z Grace na tarasie, gapiłyśmy się na ocean i wtedy koleżanka wypatrzyła na płotku nieopodal naszego lokum cudnego, o błękitnym upierzeniu zimorodka. Siedział sobie i pozował do zdjęć, po chwili przeleciał metr dalej, znowu przycupnął i przyglądał się czemuś zabawnie kręcąc łebkiem. Egzotycznych zwierząt i ptaków mieliśmy tego dnia zobaczyć jeszcze sporo, bo przecież jechaliśmy do Tissamaharamy, w pobliżu której znajduje się Park Narodowy Yala. O tym parku i zwierzętach w nim żyjących interesująco opowiedział Kuba Sz., więc wyposażeni w sporą dawkę wiedzy pomknęliśmy do hotelu zrzucić bagaże, a potem przesiedliśmy się do jeepów i ruszyliśmy w kierunku parku Yala. Ciekawi byliśmy, my – starszyzna – czy zobaczymy jakieś zwierzęta, bo przecież wyjazd na safari to nie spacer po ogrodzie zoologicznym. I jakież było nasze zdziwienie kiedy to z prawej i lewej raz po raz wyłaziły z zarośli a to słoń, a to bawoły, sambary, jelenie aksis… widzieliśmy też mundżaka indyjskiego, małpy, mangusty, krokodyle, warany, pawie, ibisy, czaple, bociany, a nawet kanię czarną i dzioborożca. Park zamykają o 18tej i równo w godzinie zamknięcia wyjechaliśmy stamtąd na nocleg. I lampart metr przede mną mniej by mnie przeraził od tego, co przeżyłam wracając jeepem do hotelu. Za kierownicą siedział jakiś szaleniec, kierowca z betonową nogą na pedale gazu. Cały czas zastanawiałam się dokąd tak się typowi śpieszy… głodny? Ma młodą żonę czy dziewczynę, o którą jest zazdrosny i chce przypilnować? Obiecywałam sobie, że jak dojedziemy to oberwie. Na szczęście po drodze było sporo spowalniających jazdę „chopków”, więc kiedy zwalniał to łapałam oddech i ostatecznie przeżyłam.
Inna sprawa, że nasi milusińscy w innych jeepach pokazali kierowcom, że cieszy ich takie gnanie na złamanie karku, a jeszcze bardziej podskoki na tych asfaltowych wybrzuszeniach i kierowcy fundowali im te atrakcje celowo.
Kolacja w hotelu przebiegła spokojnie, przygotowane dania były pyszne, choć pierwszy raz tego, co zaserwowano było trochę mało. Młodzi wyprawowicze lubią jeść, bądź co bądź rosną, całe dnie spędzają aktywnie i porcje „restauracyjne” nie dla nich… więc smętnie gapili się w talerze i puste bemary. Wygrzebywali z nich co się dało, aż błyszczały dna naczyń. A potem poszliśmy spać, bo następnego dnia czekała nas długa droga w góry. A następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie, sprawnie spakowaliśmy plecaki, wynieśliśmy je do autokaru, a ten był zamknięty na cztery spusty. Kierowcy wstali później od nas, dość długo jedli, a my czekaliśmy gapiąc się na jezioro i rosnące na jego tafli różowe jak wyprawowe koszulki kwiaty. W pewnym momencie podeszła do nas menadżerka hotelu I żegnając się z nami zaczęła opowiadać jak to z tego niewinnie wyglądającego jeziorka wyłażą co i raz KROKODYLE i wygrzewają się w słoneczku. Na wąskiej drodze do pensjonatu, w którym nie tylko nocują turyści, ale też odbywają się wesela. Od razu sobie wizualizowałam polskich weselników balujących w tych warunkach i przepijających nad ranem zdrowie państwa młodych z bestią z mokradeł.
Peneplena
18 lipca 2025
II. Przystanek Galle
Początek części lankijskiej wyprawy był dosyć trudny. Przylecieliśmy na tę rajską wyspę nad ranem 16.07. Odebraliśmy bagaże, które na szczęście doleciały, Andrzejek M. szybko ogarnął „wybuchniętą” konserwę, Kumar nabył drogą zakupu miejscową kartę sim, wyszliśmy z terminala i przejęła nas ekipa, która pokaże nam wyspę, wożąc z miejsca w miejsce. Przed busikiem powitano nas tacą czerwonych, włochatych rambutanów. Poczęstowaliśmy się i ruszyliśmy do pierwszego hotelu w Colombo, w którym mieliśmy pierwotnie spędzić noc, a ostatecznie weszliśmy tam tylko na trzy godziny, żeby wziąć prysznic, zdrzemnąć się i zjeść śniadanie. Mnie ten hotel będzie się kojarzył z drzwiami, bo najpierw chciałam wejść na piętro przez zamknięte oszklone skrzydło, a potem, kiedy byłam pod prysznicem i chciałam zamknąć kabinę jedna jej część, zresztą dość ciężka, przygniotła mnie namydloną do mokrych kafelków. Na szczęście te drzwi się nie rozpadły, ale lekko zaskoczona obrotem spraw, stałam tak mokra i goła jak święty turecki i zastanawiałam się co zrobić. Ostatecznie oparłam to ustrojstwo o kabinę i ścianę, spłukałam mydełko Fa i wszczęłam alarm techniczny. Grace wykąpała się już spokojnie i godnie. Na śniadanie były jaja, kiełbaski i owoce. Amen. I takie śniadania będą tu pewnie codziennie. Byłam już na Lance i doświadczyłam. A po posiłku ruszyliśmy w kierunku Galle, robiąc przystanki to tu to tam. Nasz przewodnik najpierw zaordynował postój przy przydrożnym kramie z owocami, żeby wyprawowicze popróbowali miejscowych frykasów. Sprzedawca rozłupał maczetą orzechy kokosowe dla każdego z nas, z których wypiliśmy zawartość i wydłubaliśmy biały miąższ, ale pożarliśmy też inne egzotyczne owoce. Młodym chyba najbardziej zasmakowały mangostany, niezwykle soczyste tu ananasy i wspomniane wcześniej rambutany. Po tej degustacji ruszyliśmy dalej. Drugi przystanek zaliczyliśmy przy ośrodku „See Life Sea”, w którym jest wylęgarnia żółwi, a stare i poranione przez rekiny czy śruby łodzi motorowych egzemplarze tego gatunku mogą doczekać momentu przejścia za tęczowy most. Były też tam i kolorowe dziwaczne rybki w wielkich akwariach, ale takie rzeczy możemy obejrzeć i w naszych ogrodach zoologicznych. Żółwie, zwłaszcza te maluchy dopiero co wyklute z jaj, to był sztos. I znowu ruszyliśmy w drogę… nasz przewodnik zawiózł nas do miejsca, w którym przesiedliśmy się na łódź i popłynęliśmy na wodne safari. Wypatrzyliśmy zimorodki siedzące na gałęziach drzew, podziwialiśmy namorzyny tworzące tunele, w końcu wyszliśmy na brzeg, by posłuchać o tym, jak pozyskuje się cynamon, napić i naparu cynamonowego i zaliczyć fish massage. To ostatnie przeżyłam już chyba ze dwa razy w Tajlandii, więc tu też liczyłam, że rybki będą milusio łaskotać moje stopy. I się przeliczyłam. Do basenów z rybkami pierwsi doszli młodzi, którzy wsadzili w nie utrudzone szłapki i zaczęli wydawać dziwne dźwięki – od chichotu począwszy po wrzaski typu „coś mnie mocno użarło”. Bo żarło. Kiedy z Grace zanurzyłyśmy stopy w wodzie nieduże kolorowe bestie zaczęły nas poszczypywać, podjadać, dziabać w pięty, palce i podeszwy. Masakra. Nawet dzielny harcerz Andrzej M. darł się jakby go zaatakował rekin. Podziwiałam tych, którzy to wytrzymywali. Taka Tosia M…. chyba nie ma dziewczyna unerwionych kończyn. Po tej „przyjemności” znowu zapakowaliśmy się do łodzi i przepłynęliśmy może 200 metrów kiedy dotarł do nas siedzących z przodu jęk rozpaczy z tyłu łódki. Do wody wpadł telefon Marcelka. Myślałyśmy z Grace, że ktoś zażartował dopóki nie zobaczyłyśmy bezradnie zaglądającego w wodę chłopaka. Woda w tym miejscu, w którym wypadł z rąk Marcelka telefon była głęboka na 4 metry i mętna od mułu. Nastroje w grupie zdecydowanie obniżyły loty. Dyrektor pogadał z nieszczęśnikiem, który stracił narzędzie kontaktu ze światem i jednocześnie aparat fotograficzny. I młodemu dobrze ta rozmowa zrobiła, bo już w lepszym nastroju pojechaliśmy do Muzeum Masek, a potem do Muzeum Tsunami. W pierwszym z nich wyprawowicze poczynili pierwsze zakupy, ostro negocjując ceny ze sprzedawcami. Podejrzewam, że za kilka tygodni w 22 domach na ścianach zawisną kolorowe „uszate” lankijskie maski. A pod koniec dnia zrobiło się bardzo poważnie, dojechaliśmy bowiem do Galle – miasteczka, które bardzo ucierpiało w 2004 roku wskutek tsunami. W Muzeum Tsunami nie tylko zobaczyliśmy wstrząsające zdjęcia, które powstały tuż po kataklizmie, a dokumentujące ogrom jego ofiar i strat. Wytłumaczono nam również jak powstają fale tsunami i w których częściach świata występuje to zjawisko. W budynku obok muzeum obejrzeliśmy natomiast jeden z wagonów pociągu, kursującego na trasie Colombo – Galle, w który uderzyło tsunami. Poruszeni podjechaliśmy jeszcze pod monument poświęcony ofiarom tamtych zdarzeń i pomknęliśmy do Unawatuny, do hotelu Ceylon Heart, który z ulicy nie wyglądał może zbyt zachęcająco, ale jak tylko weszliśmy do środka okazało się, że jest mega klimatyczny, a z jego restauracji po trzech drewnianych schodkach można wyjść na plażę. Oczywiście korzystaliśmy z tej możliwości, głównie brodząc w ciepłych wodach zatoczki. Ale naszym głównym celem w Galle było odwiedzić szkołę, którą uczestnicy wyprawy z 2005 roku pomagali odbudowywać po tsunami. Szkołę też wsparli finansowo nauczyciele Słowaka, którzy dotarli tu w 2013 roku. Tegoroczni wyprawowicze przywieźli do Galle mnóstwo odpowiednio dobranych podręczników do nauki języka angielskiego. Niestety, nie mogliśmy się dodzwonić do tej szkoły przed wyprawą, bo na stronach internetowych związanych ze szkołą był numer telefonu, który okazał się nieaktualny. Adresu mailowego nie znaleźliśmy. Cóż… pojechaliśmy więc w ciemno i niezapowiedziani.
Szkoła w Galle jest, działa, a nas powitano szerokimi uśmiechami. Książki złożyliśmy, ułożone poziomami nauczania, na stołach w bibliotece szkolnej. Tam też wypatrzyliśmy dowody naszej wcześniejszej tu bytności, czyli „wlepy” wypraw słowakowych i wpisy do księgi gości. Teraz też Grace udokumentowała naszą wizytę kilkoma zdaniami we wspomnianej książce. A potem były spotkania z uczniami szkoły i ich nauczycielami, zabawy na boisku szkolnym oraz mecze piłki nożnej Polacy – Lankijczycy, które nasi przegrali. Niestety, nawet grając z młodszymi… ale czysto i głośno odśpiewali słynny song „Polacy, nic się nie stało”. Na ich usprawiedliwienie dodam, że lankijscy uczniowie mają więcej wprawy w grze na bosaka. A potem był poczęstunek, herbatka i występy naprędce przygotowane przez nauczycielki i dzieciaki z Kannangara College dla niespodziewanych gości. Uczniowie szkoły w Galle zaprezentowali nam tradycyjne lankijskie tańce i pieśni, a potem wyprawowicze odśpiewali „Testament mój” i „Happy Birthday” dla profesora Tadeusza Rzepieli, który tego dnia obchodził 80te urodziny.
A ja odnalazłam w szkole w Galle swoją imienniczkę – malutką, siedmioletnia, słodką dziewczynkę. Bo tutejsze dzieciaki oczywiście były bardzo zaciekawione kim jesteśmy i jak mamy na imię. A kiedy usłyszały, że nazywam się Sabina, krzyknęły „wait, wait!” i po chwili przyciągnęły do mnie tego bąbla – Sabinkę. Natomiast nieco od niej starsze koleżanki, otoczyły mnie wianuszkiem i zarumienione zaczęły wskazywać na Szymona I., szepcząc: masz pięknego brata. „To nie mój brat, to uczeń” wyjaśniłam. ” Ale jest piękny” usłyszałam… Przywołałam więc Szymka i wtedy się zaczęło – chłopak pozował do zdjęć z każdą z osobna, a małe podrywaczki ustawiały się do zdjęć, układając rączki tak, by powstało serduszko. Jak jednej zawiązałam rozwiązaną wstążeczkę na warkoczyku, to zaraz kilka innych szarpało swoje kokardki i musiałam wiązać… Małe słodkie spryciary. Po tak spędzonym przedpołudniu, wróciliśmy do hotelu, żeby się przebrać, odświeżyć, chwilę odsapnąć przed planowaną na popołudnie wycieczką do starego centrum Galle. Po urokliwej starówce oprowadziła nas przygotowana do tego Zosia Sz. Zobaczyliśmy mury starego fortu, obiekty sakralne, latarnię morską, a potem była chwila na eksplorowanie miasta w podgrupach (my opiekunowie poszliśmy na pyszną herbatkę serwowaną w drewnianych filiżankach) i powrót do hotelu.
Peneplena
16 lipca 2025
I. Wylot i odlot, czyli spełniające się marzenie
11.07 Wyjątkowo wcześnie zaczynam pisać tę kronikę wyprawy, bo na kilka dni przed jej rozpoczęciem, ale to dlatego, że projekt Kumara to nie tylko atrakcyjne zwiedzanie egzotycznych miejsc, ale i ciężka praca młodych i nas opiekunów, żeby wszystko „zagrało”, podczas wyjazdu nie było strat w ludziach i zostały po nim tylko dobre wspomnienia.
No więc pakujemy się… co nie oznacza, że już i za chwilę wylatujemy. Nie. Na wyprawę ruszymy 14. lipca, ale młodzi muszą zabrać koszulki Penepleny i te od sponsorów, konserwy, batoniki energetyczne od darczyńców i co najważniejsze – książki i inne „gifty” dla uczniów szkoły w Galle na Sri Lance i tej w Agrze w Indiach.
Muszę przyznać, że sprawnie poszło. Wszystko dość szybko podzieliliśmy, odebraliśmy saszety z dokumentami i paszportami, ogarnęliśmy media, które będą zdawać relację z naszej podróży i w sumie mogliśmy wrócić do domów, ale okazało się, że mamy śpiocha w grupie, a ten obudzony przez kolegów, a potem mocno pobudzony ruszył do Słowaka. Kumar był „fszczonśnięty”? Mało powiedziane. Przywitał typa ostrą reprymendą i zagroził, że spóźnialski nie pojedzie. Oczywiście, jak to Kumar, wybaczył…
12.07 jeszcze sobota i niedziela w domu… A że wylatujemy w nocy, to mam lekko licząc dwa i pół dnia na relaks w domu. Chop (w sensie – Mareczek) już w blokach startowych. Nie tyle cieszy się, że wyjeżdżam na sześć tygodni, ale będzie musiał ogarnąć moją całkiem sporą kolekcję kwiatów. A to go nieco niepokoi, bo „rąk do kwiatów” u niego nie zarejestrowałam. Doświadczenie z poprzednich wypraw utwierdziło mnie w przekonaniu, że lista na kartce typu: „monsterę podlewasz raz w tygodniu” nie sprawdza się, bo Marek nie odróżnia monstery od zamiokulkasa, więc założyłam grupę na WhatsAppie dla nas dwojga pod hasłem „hodowca z bombowca”, porobiłam zdjęcia roślin i podpisałam każde, informując jak często podlewać…
13.07 Niedziela chyba nam wszystkim minęła spokojnie. Kumar na grupie wyprawowej życzył wszystkim pysznego, rodzinnego obiadu. Tradycyjnego, czyli z rosołkiem, kluchami, roladą i modrą kapustą. Podejrzewam, że reszta grupy, tak jak ja, dopychała jeszcze różne różności do plecaków i cieszyła się ostatnimi godzinami w rodzinnym gronie.
14.07 Od północy budziły mnie smsy z życzeniami urodzinowymi. To nawet było miłe, zważywszy, że zakładałam, że wyśpię się w samolotach. Na lotnisko w Balicach mieliśmy dojechać flixbusem z dworca w Katowicach, bo Kumar zarządził tam zbiórkę o 17.10. I tak zrobiliśmy. Po mnie przyjechali Basia z ojcem i małym Baśki bratem – Julkiem. W stronę Krakowa ruszyliśmy około 18tej i bez przeszkód dotarliśmy na lotnisko. Z grodu Kraka do Szardży wylecieliśmy o czasie. Okazało się, że siedzę obok Witka K., który okazał się świetnym kompanem. Pogadaliśmy i niedługo po starcie „uderzyliśmy w kimono”. Drzemka w samolocie nie należy do najwygodniejszych. Młodym kiwały się głowy, które w końcu lądowały na ramionach współspaczy. Lot przebiegał spokojnie, bez turbulencji. I dobrze, bo Witek „nie przepada za lataniem”, a wyluzowany wyprawowicz to gwarancja świętego spokoju jego opiekuna. Próbowałam mu streszczać kolejne odcinki serialu „Katastrofy w przestworzach”, ale jego mordercze spojrzenie skutecznie studziło mój entuzjazm gawędziarki. W końcu zasnęliśmy.
15.07 Obudziliśmy się lądując w Emiratach. Miało wszystko sprawnie potoczyć się dalej, tymczasem dość długo nie mogliśmy opuścić maszyny, bo był jakiś problem z busem, który miał nas podrzucić do terminala. Ta odsiadka w samolocie się niebezpiecznie wydłużała. Wiedzieliśmy, że między lotami mamy raptem 50 minut a to niewiele, biorąc pod uwagę, że trzeba wejść do drugiego samolotu, mijając kolejne „bramki”, a po drodze wydrukować bilety na ten drugi rejs dla większości członków grupy, bo nie udało się tego jakoś zrobić w Krakowie. Niby nie miało być z tym najmniejszego problemu, tymczasem był. A czas do odlotu skurczył się niemiłosiernie. Kumar i Grace próbowali ogarnąć sprawę, ja krążyłam z Anią L. od jednego do drugiego z dosyć ciężkim bagażem podręcznym szefa. Po kilkunastu minutach przepychanek stało się jasne, że nie polecimy. Kolejne informacje były lekko przytłaczające, bo rejs, na który nas przebukowano był dopiero o 21ej. Miny młodych były bezcenne, a pewnie i moja nie lepsza. Ale… Kumar bywa niezłomny i teraz też twardo negocjując, załatwił nam HOTEL z możliwością zjedzenia śniadania i obiadu. To już nam zabrzmiało bardzo kusząco. A zatem dostaliśmy nowe bilety, wzięliśmy podręczne bagaże i cały nasz PINK TEAM został busem odstawiony do wspomnianego Rotans Hotel. Przemiła obsługa tego przybytku sprawnie się nami zajęła, czyli zabrano nasze paszporty na recepcję, a nas skierowano do sali z pięknie i kolorowo zastawionymi stołami. Czego tam nie było? Różnego rodzaju dania na ciepło dla mięsożerców i wegetarian, sałatki, kiszonki, hummusiki, pieczywko, słodkości, jogurty, owoce… No więc próbowaliśmy kosztowaliśmy i dokładaliśmy sobie na talerze te smakołyki. A potem przydzieliłyśmy (Grace i ja) młodym pokoje i same poczłapaliśmy na drugie piętro do naszej komnaty wziąć prysznic i zdrzemnąć się w pozycji horyzontalnej po nocnych i porannych przygodach awiacyjnych. Kumar podobnie. Nie przyszło nam do głowy wychodzić poza hotel, bo na zewnątrz panował upał sięgający 44 stopni i prawdę powiedziawszy nic ciekawego w pobliżu nie było. O 14tej poszliśmy na obiad i wróciliśmy do pokoi na poobiedniej drzemki ciąg dalszy. A około 18.30 busikiem odstawiono nas na lotnisko i znowu zaczęliśmy czekać, bo samolot do Colombo miał opóźnienie. W końcu wznieśliśmy się, by po pięciogodzinnym locie z turbulencjami wylądować na Sri Lance. Bagaże doleciały z nami i małą niespodzianką w jednym z nich, czyli z rozwaloną konserwą mięsną. Plecak z „wybuchnietą” goloneczka należał do Tosi M., która zgodziła się przewieźć kilka rzeczy Andrzejowi M., bo ten oczywiście wpakował do swojego bagażu pół domu i gdyby nie koleżanka, to pewnie dopłacałby za nadbagaż. Powiem tyle, że chłopak zabrał z domu nawet obrus, żeby nasze indyjskie posiłki wyglądały jak trzeba. Wracając do konserwy, Andrzejek M. sprawnie jak na harcerza przystało owinął tę „bombę” workiem na śmieci i triumfalnie obwieścił, że skonsumuje rzeczoną puszkę wespół w zespół z wykupionym dla grupy śniadaniem. Ps. Pierwsze dwa dni tej wyprawy przyniosły też kilka innych zaskoczeń i niespodzianek. Mnie aż dwa razy zaatakowały… drzwi. Wejściowe na piętrze hotelu i te w kabinie prysznicowej, które z charakterystyczną dla tej części świata były zamontowane z iście „zegarmistrzowską precyzją”, czyli odpadły od ramy prosto na mnie biorącą kąpiel. Kumar dla odmiany odkąd wyjechaliśmy walczy z zegarkiem, który zaczął żyć własnym życiem i pokazuje każdą możliwą godzinę oprócz tej właściwej, a poza tym wysyła szefowi przedziwne powiadomienia.
Ps.2 Kumar okazał się ornitologiem głęboko współodczuwającym trudy egzystencji ptaków w gorących jak piec Emiratach. Na razie tyle…
Peneplena