XX Wyprawa

Jubileuszowa, 20. Szkolna Wyprawa Geograficzna rozpocznie się 14 lipca 2025 roku. Ten jedyny w swoim rodzaju projekt edukacyjny, z którego znany jest chorzowskim Słowak, zainicjowany został w 1991 roku. Dwa pokolenia licealistów – podróżników zwiedziły przez ten czas kawał świata, koncentrując się przede wszystkim na Azji, poznając zróżnicowanie przyrodnicze i kulturowe tego kontynentu.

 

Młodzi podróżnicy stawiają przed sobą następujące cele:

  • poznanie środowiska przyrodniczo–geograficznego subkontynentu indyjskiego,
  • zapoznanie z kulturą i zróżnicowaniem religijnym,
  • prowadzenie obserwacji terenowych przyrodniczych i socjologicznych, stanowiących materiał dla późniejszych wykładów, odczytów, artykułów i sprawozdań, rozwijanie poczucia tolerancji,
  • kreowanie postaw wolnych od szowinizmu, przesądów narodowych i religijnych uprzedzeń,
  • studium postaci Mahatmy Gandhiego,
  • kształtowanie umiejętności organizacyjnych,
  • naukę zachowania się w sytuacjach nietypowych,
  • zebranie materiału filmowego i fotograficznego dla celów popularyzatorsko–ekspozycyjnych,
  • zebranie eksponatów etnograficznych z przeznaczeniem muzealnym,
  • pracę w charakterze wolontariuszy w ośrodkach Sióstr Miłości w Kalkucie,
  • oddanie hołdu maharadżom indyjskim za ratunek i pomoc polskim dzieciom – uchodźcom w czasie II wojny światowej.

Uczestnicy tegorocznej wyprawy rozpoczną spotkanie z Azją w stolicy Sri Lanki w Colombo (choć właściwie administracyjną stolicą kraju jest Sri Dźajawardanapura Kotte). Etap pierwszy to geograficzna penetracja „rajskiej wyspy”, w czasie której odwiedzimy szkołę w Galle, którą 20 lat temu wsparliśmy siłą naszych serc i rąk po fatalnym tsunami 26 grudnia 2004 r. Jednym z naszych głównych sponsorów jest uczestniczka tamtego projektu Magda Pietras, która dołączy do nas w Indiach.

Część indyjska, podzielona na dwa etapy rozpocznie się 26 lipca w Ćennaj, zwanym kiedyś Madrasem. Młodzi podróżnicy pod opieką zaprawionych weteranów, czyli Dyrektora, Grażyny Kokott-Sikory i Sabiny Skałki-Gawlik, będą przemierzać południe Indii – stany Tamilnadu, Kerala i Telangana.

Stamtąd udadzą się do Zachodniego Bengalu i jego stolicy Kolkaty, gdzie spędzą kilka dni jako wolontariusze w domach opieki św. Matki Teresy z Kalkuty.

Ostatnie dwa tygodnie podróżować będą przez Waranasi i Haridwar – świętej miasta nad Gangesem. W Riśikeszu zrealizują projekt „The Beatles a duchowość Orientu”, zaś w Agrze pomogą w wdrażaniu autorskiego projektu dwujęzycznego nauczania dzieci.

Ostatnie parę dni poznawać będą 40milionową metropolię Delhi, skąd przez Szardżę w ZEA wrócą do kraju. Powrót planowany jest na 24 sierpnia.

Za umożliwienie realizacji projektu, uczestnicy 20. Wyprawy dziękują Polskiemu Towarzystwu Geograficznemu, honorowym patronom: Pani Ambasador Republiki Indii, Prezydentowi Miasta Chorzów, Rektorowi Uniwersytetu Śląskiego, byłemu premierowi i absolwentowi Słowaka – profesorowi Jerzemu Buzkowi oraz wszystkim sponsorom i partnerom wyprawy.


27 sierpnia 2025

XII. Stolica

Do Delhi dotarliśmy z Agry w dwie godziny, jadąc pociągiem z wliczonym w bilet posiłkiem i deserem w postaci lodów. I o ile od dawna trzymam się zasady, że w Indiach lodów nie jem (sprawdza się, bo „zemsty Shivy” do tej pory nie doświadczyłam), to robię od niej wyjątek podczas tej krótkiej trasy do stolicy. Koleje indyjskie to jedna z największych firm i tu raczej prądu nie brakuje, w związku z czym lody raczej nie mają szans się rozmrozić i ponownie zamrozić. Tym razem również pożarłam pudełeczko waniliowych i kiedy oblizywałam szpatułkę, nasza maszyna powoli wtaczała się na peron stacji docelowej. Była północ. Zarzuciliśmy bagaże na plecy i skierowaliśmy się do kultowego już hotelu Relax. Lubię tam wracać, choć mieszkałam już w lepszych miejscach. Pokoje są takie sobie, urządzenia AC pamiętają czasy Indiry Gandhi, ale działają. Na korytarzach kolejnych pięter stoją nadgryzione zębem czasu ładne pewnie niegdyś stylowe mebelki. Wyprawy od zawsze zatrzymują się właśnie w Relaksie. Nim sprawdziliśmy pokoje i rozlokowaliśmy grupę minęła kolejna godzina. Na szczęście Kumar okazał się łaskawym Panem i następnego dnia mogliśmy się wyspać, grupa śniadaniową zdążyła zrobić zakupy i przygotować wszystko, po czym ruszyliśmy eksplorować Delhi. Pojechaliśmy więc najpierw do Indira Gandhi Memorial, a potem do Gandhi Smrti, czyli młodzi poznali tragiczne losy pani premier Indiry Ghandi i jej rodziny, jak również przy okazji wizyty w Gandhi Smrti życie i idee wielkiego Mahatmy. O tych wielkich postaciach opowiedzieli nam świetnie przygotowani Witek K. i Kamila K. Podjechaliśmy też pod India Gate i siedziby rządowe, do których był wyjątkowo trudny dostęp, bo politycznie tudzież dyplomatycznie coś się działo, o czym mogliśmy się przekonać nieco wcześniej, idąc zobaczyć miejsce, w którym zginął Mahatma Gandhi. No więc szliśmy sobie spokojnie aż tu nagle zewsząd wyleźli bądź podjechali na motorach żołnierze i policjanci. Pokrzykując na nas wskazywali rękami, że mamy spadać. Byliśmy nieco zdezorientowani, ale mundurowi zadecydowali za nas – kazali naszej grupie wejść na teren czyjejś posiadłości, zamknęli jej bramy, a nas upchnęli w małym domku ochroniarzy i włączyli wentylatory. Domyśliłam się, że dokądś przewożą premiera Narendrę Modiego i stąd ten cyrk. Na którejś z wcześniejszych wypraw przeżyłam coś podobnego. Wiedziona ciekawością rozglądałam się po kamerliku, w którym się znaleźliśmy… nie ja jedna. Grace zerkając to tu to tam odkryła księgę gości, z której wynikało, że byliśmy na terenie posiadłości przewodniczącego sądu najwyższego Indii. Pomyślałyśmy nawet, że skoro tu już jesteśmy to może jakaś herbatka by się dla nas znalazła… ale gospodarz najwyraźniej też gdzieś zmierzał za premierem, bo tylko mignęła nam jego limuzyna. Pierwszy dzień w Delhi trochę nas zmęczył. Miasto jest ogromne, środków lokomocji do dyspozycji sporo – od riksz po metro, ale wszędzie korki i tłumy ludzi. W dodatku te temperatury… Następnego dnia znowu byliśmy w drodze, a za cel obraliśmy sobie Qutb Minar i grobowiec Humajuna. Zaczęliśmy od tego ostatniego i okazało się, że tuż przy nim w ciągu ostatnich dwóch lat powstało fantastyczne i bardzo nowoczesne w sposobie prezentowania artefaktów muzeum. A potem rikszami i metrem dotarliśmy do Qutb Minar. Przewodnikami po stolicy byli Judytka M. i Kuba C. Obfotografowaliśmy ponad siedemdziesięciometrowy minaret, żelazną, od wieków stojącą tam i jakimś cudem nie rdzewiejącą kolumnę i Kumar zarządził czas wolny w pobliskiej galerii handlowej. To dopiero było coś. Bo okazuje się, że Kumar to modniś i koneser outfitów na topie. Z podziwem podsłuchiwałam jego rozmowy z młodymi, którzy znają marki, wiedzą co kupić i co z czym zestawić. Okazuje się, że Szef też wie. Na co dzień to skromny, nie przywiązujący wagi do aktywności typu zakupy człowiek, ale raz na jakiś czas budzi się w nim bestia modowych wybiegów. Kumar nabył drogą zakupu kilka koszul i pewnie grono padnie z wrażenia widząc go w którejś z nich na pierwszej po wakacjach konferencji. Tymczasem kolejnego dnia w Delhi mieliśmy odwiedzić Ambasadę Polską. Pan Ambasador zaprosił nas na 15tą, więc do południa zdążyliśmy jeszcze podjechać do świątyni Sikhów. Tutaj o sikhizmie rewelacyjny wykład wygłosił Szymon Kula S., po którym my – opiekunowie pojechaliśmy na Connaught Place po bilety do kina na „War 2”, a młodzi na shopping i do hotelu. Około 14tej wszyscy byliśmy już odświeżeni i gotowi na „ĄĘ” w ambasadzie. Na miejsce dojechaliśmy rikszami i od bramy witali nas ludzie poznani dwa lata temu, kiedy to musieliśmy pójść do ambasady, żeby załatwić nowy paszport Konradowi K. Jak wcześniej tak i teraz podjęto nas kawą, herbatą, sokami i przepysznymi ciasteczkami. Po wysłuchaniu naszej opowieści o projekcie „Szkolne wyprawy geograficzne”, Ambasador Piotr Świtalski i jego współpracownicy chętnie odpowiadali na pytania wyprawowiczów, pozowali z nami do zdjęć i wyraźnie nie śpieszyło im się do rutynowych obowiązków. Poznaliśmy ich styl życia, sposób postrzegania Indii, członków rodziny, w tym Pado – uroczego pieska pana radcy. Po ponad dwugodzinnej wizycie pojechaliśmy do kina Odeon na Connaught Place. Przed seansem zdążyliśmy jeszcze zjeść kolację i wydawało się nam, że jesteśmy gotowi na spotkanie z produkcją bollywoodzką. Film, który wybraliśmy, kierując się podpowiedzią naszej absolwentki Anetki (mieszkającej z mężem z Mumbaju) był w stylu „Bonda”. Czego w nim nie było! Nagłe zwroty akcji, walka bez zabezpieczenia głównych bohaterów na dachu lecącego samolotu, ściąganie się motorówkami, które w pewnym momencie wyskakują z wody prosto na tor wyścigu Formuły 1 i wracają na fale oceanu, pokonawszy pędzące bolidy. Dodam, że każdy z bohaterów po ciosach, które sobie zadali, nie powinien przeżyć już pierwszego starcia, tymczasem oni ciągle żyli, wyglądali nienagannie, w dodatku potrafili razem zaśpiewać i zatańczyć wespół w zespół z kilkudziesięcioma innymi tancerzami. Kumar najpierw zasnął, potem starał się oglądać, ale sądząc z tego jak prychał, pochrząkiwał i sapał, film nie przypadł mu do gustu, więc jak tylko zaczęła się przerwa rzucił hasło: WYCHODZIMY. I ku swojemu zdziwieniu , spotkał się ze sprzeciwem. Chcieliśmy to „dzieło” zobaczyć do końca. I tak się stało. Kumar próbował oszukać świadomość głupoty tego filmu chrupiąc popcorn, ale średnio mu to wychodziło. Jak tylko wyświetliły się napisy końcowe, szef ruszył do wyjścia, galopując niczym jeleń na rykowisko. Zdecydowanie film War 2 nie przypadł mu do gustu, uznał, że większej głupoty dawno nie widział i że wolałby jakąś PRODUKCJĘ ROMANTYCZNĄ. Nasz wrażliwiec… Z kina wracaliśmy milcząc i licząc na to, że zdążymy pożegnać się z absolwentkami, które dzień wcześniej niż my wracały do kraju. Zdążyliśmy. A ostatni dzień poświęciliśmy na pakowanie, ostatnie zakupy i indywidualne zwiedzanie różnych punktów na mapie zabytków Delhi. My, Kumar, Grace i ja, pojechaliśmy do studni schodkowej z X wieku – Ugrasen ki Baoli, a potem wróciliśmy do hotelu i zaczęliśmy przygotowania do ostatniej kolacji wyprawowej zaplanowanej w restauracji Berco’s. Było smacznie i sympatycznie. Kumar zamówił to, co podczas pierwszej wyprawy 34 lata temu i spałaszował do ostatniej nitki makaronu. Wróciliśmy do hotelu, żeby ostatecznie podsumować i zamknąć wyprawę. Spotkaliśmy się w holu hotelu Relax, usiedliśmy w kręgu i głos zabrał najpierw Kumar, potem my – Grace i ja, a w końcu młodzi. Podziękowań nie było końca. Zerknęłam na Szymona Kulę S… Chłopak ma katar – pomyślałam, ale nie, on płakał. Po prostu siedział i łzy płynęły po policzkach. Nie wytrzymałam. Sama mam oczy w mokrym miejscu i wraz ze łzami Szymona dotarło do mnie ostatecznie, że to koniec XX wyprawy Słowaka.
O północy ruszyliśmy na lotnisko.

Peneplena


18 sierpnia 2025

XI. Agra, Agra…

Podróż koleją do Agry miała być krótka; wszak osiem godzin co to jest w porównaniu z trzydziestoma do Kalkuty? I jak to mówią „dobrze żarło i zdechło” tuż przed wjazdem do Delhi, gdzie złapaliśmy dwie godziny opóźnienia. Upał w pociągu był straszny, my coraz bardziej spoceni i głodni, na szczęście weszli do wagonu goście z zupkami „z tytki”, czyli pomidorówką instant. Dokonaliśmy zakupu, wypiliśmy po dwie i jakoś dotrwaliśmy do celu destynacji. Kumar załatwił riksze do hotelu i jak tylko ruszyliśmy spod dworca zauważyłyśmy z Grace, że miasto jest w trakcie transformacji. Po pierwsze mają tu już metro i to metro rozbudowują, po drugie jest bardziej zielono, czyściej niż kiedyś i powietrze lepszej jakości. Podjechaliśmy pod hotel, którego nazwa nic nam nie mówiła i szybko skojarzyliśmy (opiekunowie), że to niegdysiejszy Shanti, tylko po gruntownym liftingu. Grupa miała konkretne plany na Agrę, a ja przy okazji miała swoje prywatne… na ulicy, przy której zwykle coś wynajmujemy, będąc w tym mieście, malutką i pełną precjozów dziuplę ma pewien sympatyczny jubiler. Byłam ciekawa czy sklepik nadal działa, więc nim przyjechały riksze z wszystkimi wyprawowiczami, polazłam w kierunku jubilera i zerknęłam do środka przez brudną szybę i wtedy się zaczęło. Człowiek, z którym handlowałem już parę razy wyskoczył na ulicę, zaczął mnie przytulać, krzyczał, że od razu poznał moje zielone oczy i że zaprasza jak tylko znajdę czas. Zachęcać to on akurat specjalnie mnie nie musiał. „Bój się chłopaku” pomyślałam, mając zamiar ozdobić swój paluch serdeczny jakimś nowym pierścionkiem, nie tracąc wszystkich pieniędzy. A umiem się targować… Chwilę trwało lokowanie się w pokojach, tym bardziej, że Szef zaproponował nam (mnie i Grace) zamianę, co w rezultacie na dobre nam wyszło, bo w tem, w którym już prawie prawie zaległyśmy nie było możliwości połączenia się z siecią. Jakąkolwiek. Wdrapałyśmy się zatem na piętro i po zrzuceniu plecaków polazłyśmy za resztą grupy na rooftop. Wiedziałam co zobaczę. Wiedziałam czego się spodziewać. No i łzy znowu pociekły. Bałam się rozejrzeć wokół, ale zrobiłam to i dostrzegłam, że wzruszyli się młodzi, o Kumarze nie wspomnę. Płakał jak bóbr. Nie wiem dlaczego to tak działa, ale działa. Być może dlatego, że Taj Mahal to pierwsza rzecz, z którą każdy kojarzy Indie, młodzi jadąc na wyprawę też marzą przede wszystkim o tym, żeby zobaczyć to mauzoleum – dowód wielkiej miłości męża do zmarłej przy porodzie czternastego dziecka żony. Bo z dachu zobaczyliśmy Taj Mahal. Wyłonił się i mieliśmy go jak na dłoni. Ta budowla jest jedną z najpiękniejszych, jakie widziałam i wręcz idiotycznie proporcjonalna. Cud po prostu. A po tych wrażeniach Magda P. i Grace poszły do szkoły Anila Gupty, by ustalić ustalić szczegóły projektu, który mieliśmy tam zrealizować zgodnie z założeniami Fundacji Bilingual Future. Ja natomiast zrobiłam przymiarkę do zakupu pierścionka, a nawet dwóch. Mój jubiler zaszalał, zszedł z ceny i w rezultacie transakcję zakończyło dwoje szczęśliwych ludzi. A po nocy w pokoju z cichą klimatyzacją (normą jest tu to, że te urządzenia w hotelach są stare i włączone wydają odgłos niczym traktor podczas żniw), zerwaliśmy się o piątej rano, żeby pójść zobaczyć Taj Mahal, pod którym chcieliśmy być o wschodzie słońca. Zdjęciom z „Tadziem” nie było końca – były sesje zbiorowe poważne i dostojne, zbiorowe z „jajem”, w parach, grupkach i podgrupkach. Tradycyjnie już dziewczyny podniosły na rękach Kumara do zdjęcia , a nas – chłopcy. A potem każdy zwiedzał Taj Mahal na własną rękę. Po powrocie do hotelu zjedliśmy śniadanie, złapaliśmy oddech i pojechaliśmy do Fatehpur Sikri i Sikandry. Oba miejsca związane są z władcą Mogołów – Akbarem, który w Sikandrze jest pochowany w mistrzowsko zaprojektowanym mauzoleum, zaś Fatehpur Sikri miało być z rozkazu Akbara nową stolicą, która choć po dziś dzień uważana jest za cud architektury, nie nadawała się do zamieszkania, bo ówczesne systemy irygacyjne nie były w stanie doprowadzić tam dostatecznej ilości wody. Nie ukrywam, że nie przepadam za tym miastem – widmo. Jest ono piękne i wygląda tak, jakby dopiero co ludzie stąd wyjechali na urlopie zaraz mieli wrócić, ale zwykle człowiek ma dosyć zwiedzania tego kompleksu po pierwszym kwadransie, bo słońce przypieka czerepy, nie ma drzew dających cień i wiaterek, a miejscowi próbujący opchnąć turystom różne pamiątki są namolni do bólu. Słowem – masakra. Jednak tym razem było jakoś znośniej, mało tego – pokropił deszcz, ciepły jak zupa, ale mokry, natomiast w meczecie nie było dzikich tłumów. Był jeden upierdliwy sprzedawca „lampeczek”. Ktoś typa kiedyś nauczył słów „lampy, lampeczki” i ten zapamiętał. A że i do twarzy pamięć ma dobrą, rozpoznał Kumara, przyssał się do grupy i próbował nas oprowadzać, odbierając robotę Szymonowi Paraszurze S. Podkreślał, że nie weźmie za to nic, ale… mamy przynajmniej pooglądać jego „lampy, lampeczki”. Znużeni wyprawowicze zerknęli i tyle. Oni na tym etapie podróży nie kupują już byle czego.

A kolejna noc też nie należała do najdłuższych, bo już o 7.30 mieliśmy być w szkole Anila Gupty, w której planowaliśmy przeprowadzić zajęcia dla nauczycieli i najmłodszych uczniów w ramach realizacji projektu Fundacji Bilingual Future. W szkole przywitano nas podczas apelu, który tam „otwiera” każdy nowy dzień. Najbardziej rozczulały te najmniejsze bąble (czteroletnie i niewiele starsze), które w mundurkach w kratkę, z krawacikami na szyjach tupiąc nóżkami jak mali kadeci wykrzykiwali słowa powitania. Starsi uczniowie zawiesili nam na szyjach wieńce z kwiatów, namalowali na czołach czerwone plamki w ramach błogosławieństwa i mogliśmy zacząć nasze pokazy i lekcje. Wypadło wszystko świetnie. Nasi wyprawowicze klarownie wyjaśnili nauczycielom założenia projektu, a potem zabrali uczniów i przeprowadzili zajęcia z wykorzystaniem pacynek i innych gadżetów. Okazali się zaskakująco dobrymi nauczycielami/opiekunami. Maluchy lgnęły do starszych kolegów i koleżanek, przytulały się, a przede wszystkim dobrze bawiły. Nigdy nie zapomnę Marcelka H., który z czułością starszego brata poprawiał kucyki, nakładając przepaskę na głowę maleńkiej panience. Kadra szkoły w Agrze przygotowała dla nas poczęstunek – przepyszny ryż z warzywami. Najedzeni, wzruszeni spełnieni, bo świadomi dobrze wykonanej misji wróciliśmy do hotelu, a potem pojechaliśmy do Agra Fort.

W Czerwonym Forcie zrobiliśmy co trzeba (czyt. zwiedzanie, foty, projekt) , wróciliśmy do hotelu i Magda P. reprezentująca Fundację Bilingual Future ufundowała wyprawowiczom kolację. Poszliśmy na rooftop sąsiedniego hotelu i mając na horyzoncie Taj Mahal robiliśmy sobie zdjęcia, trochę tańczyłyśmy do dobrych polskich przebojów i jedliśmy pyszne dania. Wzruszony Kumar pozował do zdjęć jak finalista Top Model i zarzucał bioderkami w takt piosenek Maanamu. Atmosfera była przednia. A po zmroku trzeba się było zebrać i pojechać na pociąg.

Peneplena


16 sierpnia 2025

X. Trzy razy Ganges

Do Varanasi wyruszyliśmy w nieco poszerzonym składzie, bowiem w ostatnim dniu naszego pobytu w Kalkucie dołączyli do wyprawy absolwenci Słowaka i jednocześnie sponsorzy wyprawy, przedstawiciele Bilingual Future Foundation. Na dworcu niegdyś zwanym Mughalsarai, a teraz Deen Dayal Upadhyaya (warto tę nazwę przeczytać głośno) wysiedliśmy po ósmej rano, Kumar szybko zorganizował riksze, którymi podjechaliśmy do Madagin w Varanasi, a stamtąd zabrał nas i zaprowadził do hotelu East View młody, sympatyczny i bardzo szybko chodzący chłopak, jak się okazało – pracownik recepcji (tu już nie był taki szybki). No więc z plecakami, plecaczkami, tobołkami i uzbrojeni w butelki wody szliśmy za typem krętymi uliczkami najstarszej części Varanasi. Hotel East View, podobnie jak ten, w którym wcześniej wyprawy wynajmowały pokoje, stoi na ghacie. Dojście do bramy utrudnia zwykle kilka krów, które ani myślą się przesunąć choćby o pół metra, żeby umordowany podróżnik mógł przejść, za bramą jest placyk, cisza, spokój i sporo małp skaczących po murkach, wskakujących na daszek nad wejściem i podglądających homo sapiens. A my po załatwieniu formalności, zasiedliliśmy pokoje i po szybkich ablucjach, skromnym śniadanku (onion paratha) pojechaliśmy do Sarnath. Żar lał się z nieba. Spoceni zaczęliśmy zwiedzanie tego miejsca od wejścia do świątyni Mulagandha Kuti Vihar z interesującymi freskami przedstawiającymi życie Buddy i podreptaliśmy do Muzeum Archeologicznego, w którym zgromadzono artefakty z czasów, w których nasi protoplaści dzidą powalali dzikiego zwierza w puszczy. Kupiliśmy bilety, dziarsko weszliśmy do głównej sali i prawie szlag nas trafił (nie da się tego inaczej opisać), bo jakiś cymbał włączył tam klimę na 18 – 20 stopni. Kumarowi zesztywniała mokra od potu koszula, ja przez pierwszych kilka sekund łapałam oddech i reszta podobnie. Za chwilę znowu wstrzymał nam oddechy kapitel kolumny Aśoki, którego rysunek stał się godłem Indii. Widzieliśmy Park Jeleni i oczywiście stupę Dhamek, poszliśmy zobaczyć współcześniejsze wyobrażenie Buddy i miejsce jego kultu, po czym wskoczyliśmy w riksze i wróciliśmy do Varanasi na kolację i shopping w sklepie z jedwabiami, paszminami, kaszmirami i innymi cennymi materiami. Początkowo akcja w sklepie rozwijała się nieco niemrawo. Młodzi zasiedli na rozstawionych ławkach i ze zdziwieniem obserwowali ekspedientów, którzy wyjmowali z opakowań kolejne szale i inne produkty. I nic. Nawet sobie pomyślałam, że w sumie super, że nie ulegają wprawnym sprzedawcom. Jakże ja się potrafię mylić… nie minęła chwila, a okazało się, że nasi milusińscy potrafią handlować i zbijać ceny. Panowie co prawda mieli niewielki problem z doborem kolorów szali do upodobań kobiet w rodzinie, ale sprytnie się z nim uporali, konsultując z nami – opiekunkami i koleżankami, które okazały się biegłymi ekspertkami w dziedzinie odzieży. Jedna z dziewczyn, przepiękna Agatka Ś., kupiła saree. Będzie w nim wyglądała zjawiskowo. Pracownicy manufaktury kręcili się wokół niej i upinali kolejne metry wybieranych materiałów, a jej chłopak – Szymon I. ze spokojem grabarza przyglądał się tym zabiegom i czuwał… Mnie i Grace jakoś nie chciało się powalczyć o niższe ceny szali i w końcu zrobił to za nad Kumar, więc skusiłyśmy się na szale, które pewnie już niedługo będą częścią naszych jesiennych stylizacji (jakby to określiły nastolatki), a on sam wybrał dla siebie krawat. Jak stwierdził – do trumny. Do jakiej trumny? Skremowany chcesz być przecież?! Tak, skremowany, ale goły do pieca nie pójdę – skwitował.

Do hotelu wróciliśmy o zmroku, a następnego dnia, po dość późnym śniadaniu, wyszliśmy z naszym przewodnikiem (nazywanym Shivą) na wycieczkę po mieście. On jest tym miastem, kocha je i wszędzie tę miłość deklaruje, poza tym potrafi wszystko załatwić. Dodam, że znamy go od wielu, wielu lat. Shiva zaprowadził nas do przepięknej hinduistycznej świątyni, będącej poza szlakiem turystycznym i do świątyni nepalskiej, w której akurat trwała pudża. Poszliśmy też na Manikarnika Ghat, czyli odwieczne miejsce kremacji zmarłych. Młodzi w milczeniu przyglądali się ceremonii, nie komentowali niczego, po prostu zatrzymali się na chwilę, zadumali… spokojnie przyjmowali też orszaki ludzi niosących na marach zwłoki bliskich na miejsce ostatecznego pożegnania.

Jak wcześniej w Kalkucie podczas wolontariatu, tak tu – w Varanasi zmierzyli się z czymś, z czym pewnie nie musieli wcześniej (a przynajmniej w takim rozmiarze) i wyszli z tego „z tarczą”.

Spacerując z Shivą poszliśmy też na ghat wybudowany z inicjatywy premiera Indii, zajrzeliśmy również do kolejnej manufaktury, tym razem była to rozlewnia olejków/perfum przygotowywanych na bazie kwiatów i innych roślin, które mają służyć m.in. celom zdrowotnym. Tu dla odmiany nasza ekipa wykazała się wstrzemięźliwością.

Wyprawowicze niewiele kupili, może jedną – dwie perfumetki, ale gospodarz częstował masala tea i to był hit. Opiliśmy biedaka i poszliśmy w siną dal.

Niestety, w tym roku wyprawowicze nie wypłynęli na Ganges. Poziom wody w rzece był bardzo wysoki, z wielkiej stała się olbrzymia, więc oglądanie z wody wschodu słońca musieliśmy wykreślić z programu. Zaczęliśmy się również zastanawiać co pudżą, bo i tę zwykle podziwialiśmy z Gangi. Uspokoił nas Shiva, załatwił bilety i tradycji stało się zadość. Grupa poszła na ceremonię dedykowaną świętej rzece, bóstwom i żywiołom, by dać się ponieść panującej tam atmosferze sacrum, dźwiękom, światłu i kolorom. Szkoda tylko, że nie można było oglądać tego mistycznego spektaklu z kołyszących lekko się na Gangesie łódek.

No i skończył się pobyt w Varanasi, trzeba było po raz kolejny przepakować plecaki i przygotować do prawie dwudziestoczterogodzinnej podróży do Haridwaru. Większość podróży przespałam, ale ok. trzeciej w nocy, kiedy nasz pociąg wjechał na stację Haridwar byłam przytomna i gotowa do kolejnych wyzwań. Wytaszczyliśmy manatki przed dworzec, ja zostałam z grupą, a Kumar z Grace poszli szukać hotelu, w którym moglibyśmy zatrzymać się na kolejne dwa dni. Nie było ich może godzinkę, ale przyszli z dobrą nowiną. Znaleźli hotel, podobno naprawdę niezły, około pięćset metrów od dworca, przy którym czekaliśmy. Faktycznie, pokoje były wygodne, z klimą, czyste… ledwie się wtarabaniłyśmy z Grace do swojego i zaczęłyśmy przyjmować pozycje horyzontalne, kiedy zapukał do nas nerwowo podniecony Kumar z hasłem:

– Dziewczyny, a gdybyśmy zbiórkę z 10.00 przesunęli na 9.00? Jest dzień niepodległości Indii, coś fajnego szykują w mieście i może warto to zobaczyć.
– No ok, ale musisz poinformować młodych.
– To już im to napiszę na grupie.

Trzy minuty później…

– Dziewczyny, jednak nie, te uroczystości zaczynają się o ósmej. Sam pójdę, zobaczę, co miejscowi przygotowali.

Kumar poszedł w miasto, a my spać, a kiedy wyszłyśmy na zbiórkę, szef był świeżo ubrany, po prysznicu i chwalił się nagraniem, na którym widać jak maszeruje z lokalsami, dzierżąc flagę Indii w garści. W dodatku załatwił, by cała obsługa hotelu zaśpiewała dla nas hymn Indii. Oczywiście, Kumar dołączył do chóru i śpiewał chyba najgłośniej. A potem poszliśmy na śniadanie i podjechaliśmy nad Ganges, na ghaty, które tu wyglądają nieco inaczej niż te w Varanasi. Haridwar to również święte miasto, ale położone bliżej gór. Rzeka płynie przez nie znacznie bardziej wartko, w związku z tym ci, którzy chcą zażyć rytualnych kąpieli schodzą na ghaty, ale trzymając się przytwierdzonych do nich łańcuchów.

Kto pierwszy wyskoczył z ubrania i wlazł do rzeki? Oczywiście Kumar, a za nim nasi chłopcy. Pokrzykiwali raz po raz i zanurzali się z głową, a po wyjściu z wody, zdjęli mokre „niewymowne” , wcisnęli do worka na śmieci (a ten do plecaka Pabla Ł.), założyli spodenki i mogliśmy pójść zwiedzać dalej. Naszym przewodnikiem po Haridwarze była Basia P., która zaprowadziła nas do Mansa Devi Temple, która ma duże znaczenie religijne, ale urodą nie powala. Ot, betonowy klocek z wydzielonymi miejscami na posągi bogów, ofiary i braminów błogosławiących wiernych i niewiernych.

Mansa Devi jest usytuowana na wzgórzu, na które niby można wejść z buta, niemniej można też wjechać kolejką. W górę wybraliśmy kolorowe gondole, które w trzy minuty wywiozły nas na szczyt, czyli do wspomnianej świątyni. Na dół wróciliśmy pieszo, tam już czekały riksze, więc podjechaliśmy do hotelu i spotkaliśmy się w dinning roomie, by wysłuchać kolejnych interesujących wykładów przygotowanych przez młodych, a po nich wróciliśmy nad ghaty, by zobaczyć pudżę tu, w Haridwarze.

Ceremonia rozpoczęła się ok.18.30 i prowadziło ją dziewięciu lub 10 braminów. Ich modlitwy niosące się do wiernych wraz z wodami Gangesu były hipnotyzujące, ale ogólnie brakowało czegoś, co mają pudże w Varanasi – widowiskowości, show. I niby nie o to chodzi, ale też trochę o to… No cóż, mamy porównanie. A rano dnia następnego już po dziewiątej siedzieliśmy w rikszach z zamiarem dojechania do Rishikeshu.

Rishikesh to mieścinka nad Gangesem licząca mniej więcej tylu mieszkańców, co… Katowice. Jechaliśmy tam około godzinki wielkimi rikszami i jak tylko z nich wysiedliśmy, to poczuliśmy my – opiekunowie klimacik bliski już temu ladakhijskiemu. Było też trochę chłodniej niż w Haridwarze. A my chcieliśmy zobaczyć ašramy, z których zaczął słynąć Rishikesh od lat sześćdziesiątych minionego wielu, kiedy to zaintrygowani nowo poznaną kulturą i filozofią przyjechali do jednego z nich na spotkanie z Guru członkowie zespołu The Beatles. Ten „ich” aśram nie przyjmuje już gości, wręcz wygląda na mocno zaniedbany, aczkolwiek Modi i jego rząd wycenił bilet wstępu tam na 1200 rupii (dla lokalsów dla porównania 50). Łaziliśmy po tym miejscu, szukając śladów bytności gwiazd. W głowie wyświetlały mi się kolejne melodie przebojów Beatlesów i niechcący zagadnęłam młodych o ten zespół. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że duża część grupy w ogóle nie kojarzy tej grupy, niektórzy jakiś jeden – dwa przeboje… myślałam, że żartują. Że jak?! Nie znacie The Beatles?! Ale że jak? Let It Be? Hey Jude? Nic?! No cóż takie pokolenie. Małgosia C. opowiedziała o zespole i jego związkach z Indiami, a Dyrektor nie byłby sobą, gdyby nie puścił fragmentów przebojów Beatlesów. Musi być fanem, bo szłapka od pierwszych taktów zaczęła mu rytmicznie tuptać. Młodzi wysłuchali piosenki milcząc, nie drgnęli, więc Kumar zaordynował powrót do riksz. I wracaliśmy jak tam doszliśmy – wertepami, przez wodę (szef jak na gentlemana przystało służył mi ramieniem, żebym nie wyglebiła się na kamolach), przeszliśmy przez Janki Bridge, wpakowaliśmy się w riksze i gładko dojechaliśmy do Haridwaru na kolację, ostatnią noc przed ośmiogodzinnym przejazdem koleją do Agry.

Peneplena


11 sierpnia 2025

IX. Droga na wolontariat

Następnym celem naszej wyprawy było ogromne miasto Kolkata. Droga do tego molocha była bardzo długa i wyczerpująca, spędziliśmy bowiem aż 32 godziny w pociągu. Nocnych przejazd to pikuś w porównaniu z całodzienną jazdą w często brudnych i zatłoczonych wagonach. W nocy się śpi. Za dnia nie wiadomo co robić. Można gadać, ale w pewnym momencie i tematów brakuje. Człowiek zastyga i gapi się bezmyślnie w krajobrazy za oknem. I tak jedzie od czasu do czasu podsypiając. Na stacji Shalimar Kumar zorganizował taksówki, którymi podjechaliśmy do hotelu Sunfower, znanego nam z poprzednich wypraw. W „Słoneczniku” jest wygodnie, pokoje są przestronne, z klimą… żyć nie umierać. W dodatku popołudnie mogliśmy wykorzystać jak chcieliśmy, więc były kąpiele, kolacje w pobliskich restauracyjkach, zakupy… ja chyba najbardziej czekałam na soki, które tu można kupić, wyciskane na oczach klientów ze schłodzonych owoców. Pycha. My z Grace kupiłyśmy sobie maseczki do twarzy w sklepie z koreańskimi produktami do pielęgnacji… i promiennego wyglądu pozazdrościł nam sam szef – Kumar.

Następnego dnia pewnie już nie wyglądałyśmy tak promiennie, bo cała nasza ekipa musiała stawić się na zbiórce o 5.30 i podreptaliśmy na mszę do Domu Matki Teresy z nadzieją, że rozpoczniemy wolontariat i tak się stało. Kumar z sześcioma chłopakami pojechał do Daya Dan, Grace z pozostałą szóstka panów i pięcioma dziewczynami do Prem Dan, ja z pięcioma wyprawowiczkami do Shanti Dan. My opiekunowie znaliśmy ośrodki, które nam przydzielono. Byliśmy tam z poprzednią grupą dwa lata temu. No więc po skromnym śniadaniu, którym częstują siostry Miłosierdzia Bożego (kromka chleba tostowego i banany lub herbatniczki i banany popite czajem) ruszyliśmy do „swoich” domów. W Shanti Dan były dziewczyny i kobiety w wieku od 18 do 40 lat w większości z dysfunkcją intelektualną na poziomie znacznym i głębokim. Przykute do wózków potrafiły się pięknie uśmiechać, kiedy poświęcała im uwagę któraś z nas. W Domach Matki Teresy wszystko ma swój porządek – po przebudzeniu pensjonariuszki są myte i przebierane, a ich pidżamy i pościel prane w wielkich betonowych kadziach, do których włażą mashi lub wolontariuszki i nogami wydeptują brud. W Shanti Dan do takiej kadzi wlazła Kamila K. i z pełnym poświęceniem tuptała i tuptała, aż nie wyprała brudów. Czyste rzeczy przekładane były do basenu, w którym się je płukało i wreszcie – uwaga – do wirówki przemysłowej. Podkreślam tę wirówkę, bo wcześniej jej nie było i siłą rąk własnych wykręcałyśmy te tony szmat. Teraz miałyśmy luksusowo. Trzeba się było tylko nauczyć załadowywać tę wirówkę, ale poinstruowana przez surową mashi awansowałam na młodszą wirówkową. Uprane i odwirowane rzeczy wynosiłyśmy do wysuszenia na dach, gdzie wisiały dziesiątki metrów sznurków. Potem zajmowałyśmy się pensjonariuszkami, o 10tej była przerwa na herbatkę dla wolontariuszy, a potem znowu zabawy i rozmaite ćwiczenia z pensjonariuszami Shanti Dan, następnie karmienie ich podczas lunchu i mogłyśmy się odmeldować. I tak każdego kolejnego dnia. Kumar i Grace mieli podobnie, tyle że grupa Szefa pracowała z chorymi i opuszczonymi dziećmi, a ekipa koleżanki z osobami starszymi. Młodzi z Grace kupili książki do kolorowania, bo okazuje się, że tego typu aktywność zajmuje uwagę staruszków i poprawia ich motorykę małą. Kumar miał nielekko, bo był z grupą u dzieci, a te łapią za serce od pierwszego wejrzenia i Szef też wtopił. Z małym Amitem za rączkę przedreptał „hektary” i płakał kiedy przyszło się pożegnać. Zamorduje mnie za te łzy, ale Szef to wrażliwy człowiek (teraz to już na 100% zginę). Taki wolontariat jakiego doświadczyliśmy to też cudowna okazja, by poznać ludzi z różnych stron świata, którzy jak my, choć często na dłużej, stawiają się w domach Matki Teresy i służyć innym.

Po każdym wolontariacie wraz z wyprawowiczami zwiedzaliśmy Kolkatę. Byliśmy w Victoria Memorial Hall, katedrze św. Pawła, kościele świętego Jana, na cmentarzu, na którym pochowani są Brytyjczycy – najczęściej ofiary malarii i zwiedzaliśmy inne zabytki postkolonialne. Miasto schodziliśmy per pedes i skorzystaliśmy z rozrastającego się w Kalkucie metra. Dodam, że mieszka w tej aglomeracji kilkanaście milionów ludzi. Kalkuta więc korkuje się późnym popołudniem i wieczorami, kiedy uczniowie kończą lekcje, a potem kiedy dorośli kończą pracę. W związku z tym wejść do metra też nie było łatwo. Wagony były mocno zapchane, a my jeszcze musieliśmy się do nich wcisnąć. Udało się prawie wszystkim. Kilkoro naszych musiało poczekać ze dwie czy trzy minuty i dojechać do nas następnym składem.

Popołudniami spotykaliśmy się przestronnym hallu w Sunfower, by wysłuchać przygotowanych przez młodzież prezentacji. Co charakterystyczne dla tej grupy, to to, że wszyscy bardzo rzetelnie się do nich przygotowali, ale jeśli chodzi o długość to pobili wszystkich Paweł Ł. oraz Kuba Sz. Pierwszy opowiedział nam „w skrócie” historię starożytnych Indii, a drugi mówił o geografii subkontynentu. I ten drugi mówił… przez dwie i pół godziny na pewno. Natomiast w jeszcze trudniejszej sytuacji niż my – słuchacze był kolega Kuby, który przez prawie cały czas wykładu trzymał mapę administracyjną Indii. To co usłyszeliśmy było bardzo interesujące, ale ogrom przedstawionej wiedzy nas rozłożył na łopatki. Sił nam starczyło tylko na to, by pójść na kolację i grzecznie spać po tym maratonie.

Kalkuta jest pięknym i jednocześnie trudnym miastem. Tłumy ludzi na ulicach, temperatura, bieda mocno kontrastująca z przepychem centrum i wysokościowcami, obrazy poświęcenia jednego człowieka dla drugiego i szczury zamiatające ogonami zasiedlone gęsto przestrzenie. Nie lubię Kalkuty. Z przyjemnością stamtąd wyjechałam, zważywszy, że nocnym pociągiem mieliśmy dojechać do… Holy City Varanasi.

Peneplena


6 sierpnia 2025

VIII. Pociągami w nieznane i do znanego

To co dobre szybko się kończy. Nasz pobyt w Kerali, gdzie było sielsko, spokojnie, a grupa rozkoszowała się cudownie przyrządzonymi świeżymi rybami przeszedł do historii wypraw. Spakowaliśmy więc plecaki, rikszami podjechaliśmy na dworzec w Ernakulam, władowaliśmy się do monstrum na torach i pomknęliśmy do Hyderabadu, a konkretnie Charlapalli. Anetka, która przyjechała do nas z Mumbaju, pomachała grupie na pożegnanie i mogliśmy otworzyć kolejny rozdział indyjskiej przygody. Czekały nas dwadzieścia cztery godziny w pociągu. Pozajmowaliśmy zarezerwowane miejsca, poupychaliśmy plecaki pod siedzeniami i… No właśnie, co robi się w pociągu, jadąc dobę? Gada się z miejscowymi, śpi, je, pije, znowu śpi, leży i czyta, pisze, łazi do toalety typu indian style, walczy w niej z grawitacją i metryką, która coraz bardziej utrudnia podniesienie się z przysiadu… ja spałam, pisałam relację i obserwowałam super rodzinkę Indusów – małżeństwo z dwoma synami (4 i 3 lata). „Gady” były cudne, buszowały, uśmiechały się do współpasażerów, skutecznie wszystkich uwodząc. Grażynka robiła maluchom fotki i zabawnie przedrzeźniała. Maluchy szybko się ośmieliły i zaczęły przybijać nam piątki. Pogadaliśmy z ich rodzicami, zostaliśmy poczęstowani domowymi wypiekami mamy malców i jakoś czas minął do wieczora. W pociągach indyjskich można się wyspać. Co prawda znam wygodniejsze wyrka, ale nie mogę narzekać na te tutejsze sleepery. Nikt nie przeszkadza, nie ryczy na pełny regulator, nie słucha przebojów typu „umc, umc”, czasem ktoś zachrapie lub puści bąka. Norma. Więc leżeliśmy tak na swoich pryczach do dziewiątej rano. Około jedenastej zaczęliśmy zbierać manatki. Kumar wcześniej zarezerwował pokoje w hotelu, więc byliśmy pewni, że w krótkim czasie weźmiemy kąpiel i być może coś jeszcze konstruktywnego uda się zrobić. Młodych zostawiliśmy na dworcu w Charlapalli i poszliśmy sprawdzić wybrany hotel, który był gdzie powinien, czyli jakieś 250 metrów od stacji kolejowej, hall i recepcja były czyściutkie, pokoje ogromne i z wygodnymi łóżkami (zerknęłam do jednego). Ale po pierwszych „grzecznościach”, gość z recepcji poinformował Kumara, że nie widzi naszej rezerwacji. Powtórzyła się sytuacja z Puducherry, gdzie też mieliśmy kłopot z Bookingiem. Kumar ją zrobił, a Booking skasował. Jednak w Puducherry od razu zaproponowani nam pokoje pomimo braku rezerwacji i było po sprawie. W Charlapalli niczego nam nie proponowano. Hotel niby był na Bookingu, ale przejęła go firma OYO z myślą o wynajmie Indusom. My nimi nie jesteśmy, więc nawet wstawiennictwo policjanta nie pomogło. Musieliśmy znaleźć inne lokum i znaleźliśmy. Wpakowaliśmy się do riksz i pojechaliśmy do „Swagath Grand”. Ja jechałam z Grace. Niby miałyśmy niby rikszę tylko dla siebie, ale za to po bokach nie miała żadnych osłon od deszczu, a ten zaczął padać coraz bardziej intensywnie. „Waliło żabami” do tego stopnia, że przyjechałyśmy na miejsce dość mocno przemoczone. Tymczasem nazwa hotelu z przymiotnikiem GRAND zobowiązywała. Formalności związane z wynajem pokoi trwały w nieskończoność. Panie skanowały paszporty, a my z Kumarem staraliśmy się wypełnić wszystkie wymagane formularze. I wreszcie, około osiemnastej mogliśmy się umyć i pójść na kolację.

Hyderabad jest naprawdę dużym miastem z (podobno) czternastoma milionami mieszkańców. Dostać się do fortu Golkonda, który chcieliśmy zwiedzić, pałacu i Charminaru wymagało busika, wcześniejszego śniadania i cierpliwości, żeby wytrzymać postój w korkach blokujących miasto. Naszym przewodnikiem po mieście miał być tym razem Paweł Pablo Ł. i wywiązał się z tego zadania wyśmienicie. Zaczął swój wykład już w pojeździe. Najpierw podjechaliśmy do wspomnianego wcześniej fortu. Był wielki i wybudowany na 120 metrowej skale. Pokonaliśmy wiele schodów nim weszliśmy na szczyt, a tam była świątynia Shivy, ruiny pałacu i Piotruś Cz., który był bardzo dzielny tego dnia, bo mimo „nagłego ataku spawacza”, czyli problemów gastrycznych zwiedzał jak rasowy podróżnik. Z fortu pojechaliśmy do pałacu Chowmahalla, który olśnił nas wnętrzem, zachwyciła wszystkich sala tronowa z nie tylko pięknie zdobionymi ścianami, ale też kryształowymi kandelabrami zwisającymi z sufitu. Wokół pałacu rozpościerały się ogrody z kwitnącymi drzewami i krzewami, a w jednej ich części wyeksponowano kolekcję przedwojennych samochodów bogatych właścicieli posiadłości. Z pałacu poleźliśmy już pieszo pod Charminar, a to zbudowany w XVI wieku budynek – meczet z czterema minaretami, będący symbolem miasta. Oczywiście pod nim, tudzież przed nim była sesja zdjęciowa. Upał był nieziemski, a mnie tak strasznie chciało się pić… pogalopowałam więc do pobliskiej sokarni i za 50 rupii ufundowałam sobie sok mosambi, z takich kwaśniejszych niż te, które znamy pomarańczy. Przeszliśmy jeszcze ulicą jubilerów, którzy handlują perłami. Dlaczego akurat perłami w Hyderabadzie? Pieron wie, ale jeśli kupować perły to tu. Ja nie kupiłam, choć lubię i noszę. Jakoś nie miałam potrzeby nabywania drogą zakupu. Do hotelu wracaliśmy około godziny, potem była kolacja i czas na odpoczynek w pozycji horyzontalnej. Tymczasem miejscowi urządzili w naszym hotelu przyjęcie przedweselne zwane sangeet party. Polega ten zwyczaj na tym, że rodziny państwa młodych spotykają się przed główną ceremonią i bawią się wespół w zespół, popisując umiejętnościami tanecznymi i wokalnymi. Podglądaliśmy ich troszeczkę z Grace, bo nas „nosiło”, kiedy słyszałyśmy muzę, ale ostatecznie polazłyśmy do Kumara na wieczorne jego opowieści. Tym razem było o GRZYBACH. Bo Szef ma zwyczaj opowiadać nam różne historie na dobranoc. Ja jako wyprawowy kronikarz oczywiście zapisuję też tematy tych opowieści i mam swoje ulubione, np. Kumar w wojsku. I tym razem pośmiałyśmy się zdrowo, a w tym czasie imprezowicze powiedzieli sobie „bye bye” i wszyscy grzecznie poszliśmy spać.

Peneplena


31 lipca 2025

VII. Maduraj – Kochi, czyli z busa do pociągu

Droga do Maduraju była ciężka. Staram się nie narzekać, ale to pudło, którym nas wieziono do Maduraju było daremne. Kolorowe, ale to tutaj norma, nieforemne, z za dużymi fotelami dla pasażerów jak na taki pojazd, oczywiście bez klimy, brudne i zwyczajnie za małe jak na dwudziestopięcioosobową grupę z „plerami” dużymi i podręcznymi. W dodatku wiedzieliśmy, że ta droga potrwa około 6 godzin. Za oknami upał był koszmarny. My w tym wehikule stłoczeni jak śledzie w beczce i przywaleni bagażami. Jak tylko to ustrojstwo ruszyło spod hotelu w Puducherry, to od razu chciało się człowiekowi spać. I tu zaczyna się kolejny problem. Kumar. Szybko jak żbik reaguje kiedy namierzy kogokolwiek przycinającego komara”, łapie bestia za butelkę wody i budzi delikwenta na mokro. Sam tez podsypia, ale złapany na drzemce, upiera się, że zmrużył oczy tylko na 7 sekund i na tyle akurat można. Oblał już kilku młodych i przyczaja się na następnych.

No więc po śniadaniu we francuskiej boulangerie ruszyliśmy do Maduraju, głównie po to, by zobaczyć świątynię Meenakshi z fascynującymi, kolorowymi gopurami, czyli wieżami/bramami. Zrobiliśmy sobie tzw. „siukundę” , czyli przystanek na toaletę i szybką kawkę na stacji benzynowej. Niechętnie zapakowaliśmy się z powrotem do tej naszej sauny na kołach i w końcu dotarliśmy do Maduraju. Kierowcy daliśmy tipa, wyładowaliśmy plecaki i zostawiliśmy młodych na ulicy (ale w bezpiecznym miejscu), sami natomiast poszliśmy znaleźć hotel, w którym się zatrzymamy na noc. Nie było to trudne zadanie, bo wiedzieliśmy z poprzednich wypraw o jaki konkretnie nam chodzi. Był, stał, więc wybraliśmy pokoje. I wtedy Grace zerknęła przez okno. Usłyszeliśmy: „O, nie!” Okazało się, że gopury, piękne, ozdobione figurami bóstw są poddane renowacji, zastawione rusztowaniami, rzeźby zagruntowane i przygotowane do ponownego malowania. Na szczęście można było świątynię Meenakshi obejrzeć od wewnątrz. Postanowiliśmy pójść na wieczorną pudżę, ale zanim udało nam się wejść do środka, musieliśmy wrócić do hotelu. Do świątyni nie można wejść w butach (to akurat było dla nas oczywiste), ale okazało się, że w 2019 roku wprowadzono dodatkowe obostrzenia, czyli od ponad sześciu lat nie wolno wnosić do świątyni telefonów, aparatów fotograficznych, kamer, smartwatchy, zakryte muszą być ramiona i nogi, przy czym nie sarongami. Wróciliśmy więc do naszego „Temple View”, zostawiliśmy wszystko, co źle widziane, przebraliśmy się i boso poczłapaliśmy z powrotem. Od wejścia oszołomiły nas dźwięki bębnów i przyciągnął słoń, który za banknot niewielkiej wartości błogosławił darczyńców, dotykając ich głowy trąbą. Gdzieś zniknęła nam z oczu Grace… A ja z Kumarem i młodymi obeszliśmy świątynię, zaglądając gdzie się dało i gdzie nie powinniśmy z uwagi na to, że nie jesteśmy hindusami. Tymczasem owinięta szalem Grażyna weszła niemal do serca świątyni tuptając grzecznie za wiernymi. Nas pogonili, jej nie. Była sama, chusta ukryła jej jasne włosy… A następnego dnia wróciliśmy tam, by zwiedzać z przewodnikiem. Oprowadzał nas po Maduraju Miłosz K. Zobaczyliśmy jeszcze jedną świątynię, pałac, tj. Thirumalai Nayakkar Mahal i St. Mary Cathedral, zjedliśmy wcześniejszy dinner i podjechaliśmy rikszami na dworzec kolejowy, by nowym dla uczniów podczas tej wyprawy środkiem transportu dojechać do Kochi.

Nasi wyprawowicze pewnie nie raz nie dwa korzystali z pociągów, ale takich jak tu w Polsce nie uświadczysz. W Indiach koleje to chyba jedna z najpotężniejszych firm. Składy pociągów są ogromne, za lokomotywą ciągnie się sznur wagonów tak długi, że jak kolos wjeżdża na stację, to końca nie widać. Lubię sleepery. Z jednej strony toczy się w nich intensywne życie – ludzie gadają, chodzą sprzedawcy proponujący samosę, jakieś orzeszki lub czaj (herbatę słodką jak ulepek ugotowaną z przyprawami i mlekiem), ale z drugiej strony naprawdę można się w nich wyspać. Lubię się kłaść na tych obitych niebieską ceratą pryczach i powoli oddawać marzeniom sennym kołysana przez pędzący pociąg. Z Maduraju do Kochi mieliśmy jechać prawie całą noc (18.45 – 4.58). Pociąg na szczęście nie był opóźniony. Wyprawowicze sprawnie wpakowali się do wagonów, poinstruowani przez nas poupychali plecaki pod siedzeniami i pozabezpieczali kłódkami rowerowymi, a potem umościli się na miejscach i niemal od razu zaczęli gadać z miejscowymi uczniami, którzy jechali na wycieczkę do Kannyiakumari. Uczniowie jak to uczniowie – głośno gadali, śmiali się, wypytywali się wzajemnie o różne rzeczy, a potem nasi zasnęli, a tamci około pierwszej wyszli na jakiejś stacji, żeby dojechać do celu podróży. Podobno w nocy lało, ale ja spałam jak zabita i nie słyszałam deszczu. Obudził mnie budzik w telefonie o 4.20. Młodzi szybko się pozbierali i grupa była gotową do wyjścia. Na dworcu w Ernakulam już czekał na nas Titus – właściciel hotelu, którego poznaliśmy przed laty i postanowiliśmy znowu wynająć u niego pokoje. Uczniowie pojechali do Kochi rikszami, a my mercedesem gospodarza. Lało. Jak tylko zaokrętowaliśmy się u Titusa, młodzi poszli się umyć i pospać do 10tej. My z Grace postanowiłyśmy się przejść, ale wtedy namierzył na wspomniany wyżej Titus, zaprosił do samochodu i obwiózł po mieście. Mało tego, zaprosił na kawę i porannego pączka. Kiedy wróciliśmy do hotelu, poszłyśmy spać jak młodzi. A od 10tej eksplorowaliśmy miasto. Zaczęliśmy od śniadania w pobliskich restauracjach. Za jakieś śmiesznie małe pieniądze zjedliśmy dosy (pyyycha) i Szymon „Kula” S. zaczął swoją opowieść o nadmorskim mieście Kochi. Zaprowadził nas do pałacu (Mattancherry Palace), pokazał synagogę Pardesi ze wspaniale ozdobionymi kafelkami na posadzce, bazylikę Santa Cruz, kościół św. Franciszka, w którym niegdyś pochowany był Vasco da Gama. Spacerowaliśmy też po nabrzeżu, skąd widać malownicze chińskie sieci. Ciekawscy wyprawowicze wleźli nawet na jeden z rybackich pomostów i pomogli lokalsom wyciągnąć z wody jedną z nich. Kolację zjedliśmy blisko plaży, w jednej z restauracji serwujących podobno pyszne (jestem wege, więc wierzę degustującym na słowo) ryby i owoce morza. Potem jeszcze poszwendaliśmy się po starym mieście i wróciliśmy do hotelu. Noc minęła szybko i bardzo dobrze, bo na 1.08 Kumar zaplanował wycieczkę na houseboaty pływające po kanałach Kerali. Rano powitaliśmy Anetkę, która postanowiła dołączyć do nas na dwa dni. Dziewczyna wyszła za mąż za przystojnego Indusa Abiego i od prawie dwóch lat mieszka w Mumbaju, a w 2009 roku była na XIII wyprawie do Indii. Do portu jechaliśmy około dwie godziny. Z mniejszymi bagażami (duże zostały w Kochi) szybko zapakowaliśmy się na houseboata i wypłynęliśmy w siną dal.

Ok. 12tej był lunch, potem kawka i smażone banany, wieczorem dinner… wszystko smaczne i świeże. Szymon „Kula” S. dokończył swoje wykłady, wzbogacając je o lokalne legendy. Bohaterem jednej był Parashura – stworzyciel Kerali. Jakoś wydało mi się, że imię tego bohatera pasuje do drugiego z trzech Szymonów, którzy są na wyprawie i dlatego mamy teraz Szymona Parashurę S.

Czas na łajbie upłynął nader szybko.

Z housboeta przesiedliśmy się na motorówki i wpłynęliśmy w ciaśniejsze kanały, żeby popatrzeć jak żyją miejscowi w domkach wybudowanych na wąskich pasach ziemi. Wieczorem przed kolacją poszliśmy też na spacer per pedes. A nieco wcześniej… najpierw uczciliśmy pamięć poległych w powstaniu warszawskim, a potem Kumar i Anetka (specjalistka od kina indyjskiego) zaczęli puszczać przeboje znane z bollywoodzkich filmów, co skłoniło młodych do tańca. Kumara też dźwięki muzyki porwały na parkiet. Fikał nogami i zarzucał bioderkami jak zawodowy tancerz lub gwiazda filmu typu „Czasem słońce, czasem deszcz”. Mało tego, wykonał zwis spod sufitu naszej łodzi i skok niczym pasikonik pomiędzy tańczących w kręgu wyprawowiczów.

Już nigdy nie powiem, że nic mnie w życiu nie zaskoczy… W każdym razie, zabawa była przednia. A po śniadaniu następnego dnia przycumowaliśmy do Alappuzha, gdzie czekał busik, który odwiózł nas z powrotem do Kochi. Ostatnie godziny w tym mieście spędziliśmy na dyskusji z Anetką K. o życiu w Indiach, po której wyszliśmy na spektakl Kathakali. Widziałam tego typu przedstawienie trzeci raz… jest interesujące, ale oryginalnej jego odsłony, która rozpoczynała się zmierzchu i trwała do świtu, z interludiami i antraktami, nie zdzierżyłabym. Nasz spektakl oparty był na wyjątkach z Mahabharaty. A ponieważ trudno by było przeciętnemu widzowi – obcokrajowcowi zrozumieć o co w nim chodzi, dostaliśmy streszczenie i to po polsku. Teoretycznie. We wspomnianym streszczeniu pojawiły się bowiem „kwiatki” językowe typu:

Hanuman: Pokażę you. But nie bój. Posłuchaj moich słów bez strachu i uczynić swój umysł happy. Uczyniliśmy swoje umysły i zmysły „happy”, dotrwaliśmy przytomni do końca show (króciutką drzemkę uciął sobie jedynie Kumar, co mamy udokumentowane fotograficznie), a potem poszliśmy na kolację i wróciliśmy do pensjonatu Titusa przygotować się do dalszej podróży, której celem ma być tym razem Hyderabad.
\

Peneplena


28 lipca 2025

VI. Mother India

Na początku będzie trochę prywaty… Żal mi było opuszczać cudną Sri Lankę, ale jak to mówią „ciągnie wilka do lasu”, a mnie do Indii. Chyba podobnie czuł Kumar. Grace ze swoim wewnętrznym spokojem chyba wolałaby pozostać dłużej na Sri Lance, bo przecież tam nie było takich tłumów przez jakie przyjdzie nam się przepychać, przyroda zachwycała kolorami, zapachami i obfitością gatunków, przyjaźniejsze były również temperatury od tych, których zapewne doświadczymy w Indiach. Młodzi, choć oczarowani Lanką, też czekali na spotkanie z Indiami, bo to one były pierwotnie pierwszym i jedynym celem wyprawy. A zatem z różnymi myślami w głowach pojechaliśmy na oddalone 45 minut od naszego hotelu lotnisko. I mocno się zdziwiliśmy kiedy je zobaczyliśmy. Terminal był wielkości Leclerca. Poczekalnię stanowił jakby namiot weselny czy coś w tym stylu, ale służby naziemne sprawdziły nam plecaki jak chyba nigdy wcześniej. Mnie wybebeszyli plecak podręczny, bo wydała im się podejrzana paczka chusteczek. Bez komentarza. Samolot był niewielki i w dwójnasób trzęsło nim podczas turbulencji, ale w Chennai (d. Madras) wylądowaliśmy o czasie. Trochę musieliśmy poczekać na busa zamówionego przez Kumara, którym mieliśmy dojechać do Mamallapuram. W końcu przyjechał, ale oczywiście trochę za mały jak na dwudziestopięcioosobową grupę z dużymi głównymi i niewiele mniejszymi bagażami podręcznymi. Powpychaliśmy się z manatkami do maszyny i ruszyliśmy. Do małej, nadmorskiej miejscowości Mamallapuram, albo inaczej Mahabalipuram, dotarliśmy późnym popołudniem. Brudni i spoceni. Kumar okazał się „ludzkim panem” i dał nam wszystkim wolny wieczór. Młodzi poszli więc na pierwsze zakupy (nabyli drogą zakupu tutejsze galoty i fatałaszki), załatwiliśmy sobie miejscowe karty sim i poszliśmy na kolację. Było super, wakacyjnie, na luzie. Nic nie zapowiadało tego, co miało się stać następnego dnia, kiedy to w planach mieliśmy zwiedzać świątynie i płaskorzeźby, z których słynie to miasteczko. Wyspaliśmy się porządnie, młodzi zrobili śniadanie (kanapeczki wege i dla mięsożerców), po czym uzbrojeni w butelki wody poszliśmy podziwiać zabytki architektury i figury wyrzeźbione w twardych skałach wprawnymi rękami mistrzów sprzed wieków (VII-VIII w.). W Mahabalipuram zbudowano ongiś główny port dynastii Pallawów nastawionych na handel i ekspansję morską, w związku z czym mamy tu i latarnię morską. Spacerując z naszą przewodniczką – Tosią M., zobaczyliśmy m.in. świątynię Kryszny, ogromną płaskorzeźbę Zesłanie (Narodziny) Gangesu, która ma 10 m. wysokości i 30 długości, a przedstawia moment sprowadzenia na wysuszoną ziemię rzeki Ganges jako skutek modlitw Ardżuny. Robiliśmy sobie zdjęcia z wielkim głazem w kształcie kuli, zwanym Krishna Butter Ball, który jakimś cudem nie stacza się z pochyłej skały oraz podreptaliśmy do Pięciu Wozów (Five Rathas lub Pancha Rathas) – świątyń nazwanych imionami pięciu braci Pandawów, a wykutych z jednego bloku skalnego. No i podczas wędrówki do tego ostatniego punktu wydarzyło się coś, co spróbuję opisać, choć będzie trudno… trochę zmęczeni upałem wlekliśmy się wolno za Kumarem. Dość szeroką drogę dzielił na dwie węższe ciąg krawężników, które w pewnym momencie się urywały i można było przejść na drugą część traktu. I tak skręcił w lewo nasz ciekawski Szef. Zainteresowało go to, co działo się w jednej z bram. Dźwięczały jakieś dzwonki, z megafonów leciały dźwięki muzyki. Kumar w lewo, to my (ja i kilkoro młodych) za nim. I wtedy się zaczęło. Usłyszeliśmy dźwięk strzałów. Zobaczyliśmy biegnącego i jakoś dziwnie pochylonego Dyrektora, a za nim Witka K. z obłędem w oczach. No więc my za nimi, ktoś mnie pchnął, podciął, ja runęłam, obok mnie Kamila K., tyle że ja na kolana, a ona „poszła w długą”, tj. poległa jak placuszek. Agatka Ś. też gdzieś przyhaczyła nogą. Pozbierałyśmy się i dalej pędem pomiędzy zaparkowanymi motorami. Strzały nie cichły. Za mną biegł zygzakiem Piotruś Cz. niczym zawodowy żołnierz.

Uciekliśmy na pobocze drogi. Dopiero tam sapiąc, totalnie skołowani, pytaliśmy siebie co to miało być?! Co się stało? Tymczasem strzały ucichły. Odważniej wyszliśmy na drogę, gdzie stała reszta grupy, robiąc fotki jakiejś ceremonii, której miały towarzyszyć wcześniej odpalone… PETARDY. Hindusi mieli dziwne miny patrząc na nas odrapanych i ścierających kropelki krwi z kończyn. Szybko zaczęli nas przepraszać za poczynione zamieszanie. Jak się okazało miejscowi serią kilkudziesięciu petard chcieli uświetnić jakąś fetę, a my uznaliśmy to za zamach. Zmyliło nas też to, że dopiero co godnie stąpający Kumar nagle ruszył jak Usain Bolt, a on co prawda najpierw się faktycznie wystraszył, ale szybko dostrzegł sznur petard i zrozumiał, że trzeba biec by… sfotografować coś fajnego. Dla nas sygnał typu: Wodzu pędzi znaczy: pędzimy tysz. Dodam, że my tego sznura petard nie widzieliśmy, bo były po drugiej stronie krawężnika. W każdym razie, odniesione rany okazały się bardzo powierzchowne. Dyrektor pogratulował nam sprawnie przeprowadzonych ćwiczeń z zakresu edukacji dla bezpieczeństwa i na pocieszenie za kilka chwil stresu obiecał popołudnie na plaży.

Ps. Szymon „Kula” S. stwierdził potem, że zerwałam się do ucieczki w takim tempie, że zrobiłam kilka susów w powietrzu jakbym lewitowała. Poharatani i zakurzeni wróciliśmy rikszami do hotelu. Ogarnęliśmy się szybciutko i podreptaliśmy na pobliską plażę. Matko Bosko, co to był za dzień! Rozbiliśmy się taborem obok wyciągniętych na plażę łódek i większość grupy poszła zażyć kąpieli. Jakby mocnych wrażeń tego dnia było mało, Dyrektor ZDJĄŁ KOSZULĘ i RUSZYŁ DO WODY. Skakał przez fale jak zając przez miedzę. Grace z gracją brodziła w płytkiej wodzie. Ja postanowiłam posiedzieć na plaży i „lizać rany wojenne”. Niedługo się opalałam, bo po chwili zaczęli wyłazić z wody wyprawowicze, których próbowały poparzyć z mniejszą lub większą skutecznością meduzy. Witek K. rozciął sobie skórkę na dużym palcu u nogi, Basia P. wyszła z wody z poranionym na kamolach biodrem. Z Grace odkażałyśmy, smarowałyśmy i przyklejałyśmy plasterki. Taki to był dzień. Ale na szczęście nic poważnego nikomu się nie stało. Mamy co wspominać i z czego się pośmiać. Wieczorem zjedliśmy pyszną kolację i zasnęliśmy błogo, by rankiem ruszyć w stronę Puducherry. Najbardziej cieszył się z powrotu do tego miasta o francuskim sznycie Dyrektor Fabjański. Zawsze powtarza, że lubi atmosferę tego miasta, które było kiedyś kolonią francuską (częścią Indii Francuskich), a teraz liczy około 230 tys. mieszkańców. Po zameldowaniu się w hotelu prowadzeni tym razem przez Andrzeja M. oczywiście poszliśmy zobaczyć miasto. Skierowaliśmy się do White Town, zaczęliśmy od Katedry Naszej Pani („Notre Dame”), poszliśmy pod Konsulat Generalny Francji, na nabrzeże pod monument przedstawiający Mahatmę Gandhiego, podziwialiśmy trącące francuskim klimatem zabudowania przy wąskich i mocno ukwieconych uliczkach, które ciągle oznaczone są po francusku „rue”. W końcu daliśmy młodym trochę czasu przy głównym i zamkniętym dla ruchu deptaku, by mogli skorzystać z bogatej oferty cukierni i kawiarenek. My poszliśmy na dobrą kawkę, a Grace zamówiła nawet mini ciacha. Potem poszliśmy na plażę, porobiliśmy trochę zdjęć i wróciliśmy do hotelu, by rano zjeść dobre śniadanie w pobliskiej boulangerie i pojechać do odległego Maduraju

Peneplena


26 lipca 2025

V. Z ogrodów na grzbiet lwa i dalej…

Z Kandy wyjechaliśmy, wiedząc, że czeka nas naprawdę intensywny dzień – mieliśmy w planach zwiedzić Dambullę i zdobyć Sigiriję. Kumar ma jednak wiele pomysłów i tego dnia poprosił Atrre (naszego pilota), aby podwiózł nas najpierw do ogrodu przypraw. Zatrzymaliśmy się więc w miejscu, które wydało mi się znajome… kiedy ostatnio byliśmy (ja, mój ślubny i znajomi) na Sri Lance, to właśnie tu odbyło się małe przyjęcie z okazji urodzin Marka. Podano wtedy tort z napisem „Happy Birthday Marek”, banany i herbatę.

Tym razem większego przyjęcia nie było, ale po spacerze po ogrodzie i objaśnieniach co w nim rośnie, zostaliśmy poczęstowani naparem z cynamonu i kardamonu, a nawet wymasowani. Młodzi najpierw z pewną taką nieśmiałością zgłaszali się do masażystów, ale bardzo szybko im się spodobała ta aktywność i spece od ajurvedy mieli co robić. Dodam, że na tym etapie wycieczki dopieszczane były tylko nasze glowy, twarze, karki i ramiona. Zabiegom upiększającym poddał się też Kumar. Piękniejszy już być nie może, ale po wklepaniu odpowiednio skomponowanych kremików odmłodniał o dekadę. A wieczorem… O tym potem.

Oczywiście w sklepie przy ogrodzie zakupiliśmy sporo produktów przygotowanych z wyhodowanych tam roślin i pomknęliśmy do Dambulli. Tam już nie „mknęliśmy”, bo trzeba było wejść po wielu schodach, żeby zobaczyć pięć świątyń buddyjskich w jaskiniach i wysłuchać odczytu Kuby Sz., i to miejsce zachwyciło chyba każdego z grupy. Oczarowała nas atmosfera sacrum, którą tworzą malowidła naskalne i pięknie podświetlone posągi Buddy. I tak duchowo zbudowani zeszliśmy do autokaru, by pojechać pod Sigiriję. Ten wielki blok skalny budzi mój niepokój. Wysokie to (180 m.), z pionowymi niemal ścianami i ruinami starożytnego pałacu oraz twierdzy wzniesionymi za panowania króla Kassapy w V wieku. Pod Sigiriją, czyli Lwią Skałą najpierw lunęło, a potem zaczęło wiać. Nie dla mnie z lękiem wysokości takie numery… ale miałam co robić. Oczywiście młodzi z Kumarem na czele poszli na samą górę. Ja kiedyś tam byłam i wystarczy. Siadłam więc gdzieś w połowie drogi na szczyt i pisałam relację z wyprawy, potem zlazłam do autokaru, a tuż za mną grupa. Oczywiście i na stromych drabinkach wiodących na Lwią Skałę spotkaliśmy Polaków, co więcej – ucznia naszej szkoły, Piotra J., który także podróżował z rodzicami po rajskiej, herbacianej wyśpię. Świat jest mały…

Kolejny przystanek był spodziewaną niespodzianką, czyli postojem w centrum ajurvedy, w którym chętni mieli się poddać masażowi całego ciała. Oczywiście wcześniej zapytaliśmy młodych czy byliby chętni. Początkowo zgłosiło się kilka osób, ale po akcji w ogrodzie z przyprawami grupa zainteresowanych była już większa, zaś kiedy zaczęliśmy płacić za zabiegi, to okazało się, że z tej przyjemności nie chce skorzystać jeden wyprawowicz. Ostatnia chyba zgłosiła się do mnie Baśka K. z pytaniem: pani profesor, a jeśli ktoś wcześniej się nie zdecydował, to może teraz? -No jasne! – odpowiedziałam i poczłapałyśmy za swoimi masażystkami do gabinetów.

Ja byłam w jednym z Grace, ale dość szybko o sobie zapomniałyśmy i o reszcie świata również, bo poddałyśmy się temu, co robiły panie specjalistki od ajurvedy. Było bosko. Masażystki ugniotły i wyklepały nasze zmęczone ciała od czubka głowy po stopy. Wychodziliśmy z gabinetów milcząc, naoliwieni niczym jakieś maszyny – „full nówki nieśmigane” z fabryki. Ożywiła nas kolacja i wizja kąpieli, bo naoliwione ciało to jedno, a tłuste od tej oliwki włosy są „łobrzydliwe”. Jednak problemem w tutejszych hotelach jest to, że w kranach zwykle leci tylko zimna lub co najwyżej letnia woda, więc trzeba się było trochę pomęczyć, żeby zmyć z siebie specyfik do masażu. „I to ma być ta wyczerpująca wyprawa? Wożą nas, robią przystanki na jedzenie, masują…” powtarzali wyprawowicze. A następnego dnia zawieziono naszą radosną drużynę do Polonnaruwy. Tu „przejął stery” Szymon I., który jak licencjonowany przewodnik pokazał nam to zabytkowe miasto, jedną z niegdysiejszych stolic na Sri Lance. Widzieliśmy liczące setki lat pałace, łaźnie królewskie i inne obiekty związane ze sprawowaniem władzy przez króla, a także buddyjskie obiekty sakralne, w tym robiące kolosalne wrażenie stupy. Teren dawnego miasta był ogromny, wykłady Szymona rzetelnie przygotowane i obszerne, w związku z czym zwiedzanie Anuradhapury przełożyliśmy na następny dzień, ale po południu „zaliczyliśmy” jeszcze Mihintale, czyli szczyt górski, uważany za miejsce spotkania buddyjskiego mnicha Mahindy z królem Devanampiyatissą, które zainaugurowało obecność buddyzmu na Lance. I znowu były schody. Dużo schodów… jakby nie można było tych buddyjskich świątyń pobudować niżej. W dodatku stopnie do nich prowadzące są zazwyczaj różnej wysokości, wyślizgane i strome. Ile mnie nerwów kosztuje każde takie wejście! O zejściu nie wspomnę. A młodzi jak kozice górskie wbiegają po nich bez zadyszki. Tak było i tym razem. W Mihintale zobaczyliśmy małą świątynię na szczycie góry, małą stupę otoczona kamiennymi filarami (Ambasthala Dagoba), weszliśmy na punkt widokowy, który zwieńcza biały, wielki posąg Buddy, młodzi z Grace wleźli jeszcze na inne wzgórze, żeby zrobić zdjęcia postawionym tam dagobom, a ja obejrzałam początek pudży i podreptałam za Kumarem do punktu, w którym zostawiliśmy buty. Po dość intensywnym dniu noc spędziliśmy w hotelu Cinnamon Tree. Teoretycznie miał wifi i teoretycznie pokoje, które dostaliśmy były ok, ale… w porządku były tylko pokoje młodych, my „jeszcze młodsi” dostaliśmy małe i bez klimatyzacji, co szybko dało się nam we znaki. W naszym (moim i Grace), miałyśmy też współlokatora – całkiem wyrośniętego (długości kciuka), błyszczącego i wąsatego karalucha Zenka. Ochrzciłyśmy typa Zenonem, bo pierwsza obowiązująca na wyprawach zasada mówi, że hotelowevo karalucha trzeba nazwać. Zenek był bardzo grzecznym współspaczem, chyba po nas nie łaził, ale sprawdził skrupulatnie moje łóżko, a potem kosmetyczkę Grace. W poprzednim hotelu miałyśmy żabę Monikę w łazience, a i z pokoi uczniów raz po raz dobiegały wrzaski dowodzące obecności płazów i innych braci mniejszych. Wyprawowicze chwalili się później, że dzielili pokoje a to ze Stefanem, a to ze Stasiem…

Noc minęła na szczęście szybko i po śniadaniu wybraliśmy się w drogę do Jaffny, ale z przystankiem na zwiedzanie Anuradhapury, gdzie przewodnikiem był Piotrek Cz. Anuradhapura to historyczna stolica syngaleskiego państwa buddyjskiego, które rozwijało się między III wiekiem p.n.e. a XI wiek n.e. Ważną rolę w jego historii miała odegrać mniszka buddyjska Sanghamitta, przywożąc i ofiarując królowi Devanampiyatissowi gałąź ze świętego drzewa Bodhi, pod którym miał medytować i doznać oświecenia Budda. No i byliśmy w miejscu, gdzie rośnie szczep drzewa Bodhi, wysłuchaliśmy fragmentu pudży, pozbieraliśmy na pamiątkę opadłe liście, zobaczyliśmy filary pałacu, który stał w pobliżu Bodhi Tree i podjechaliśmy pod nową, czyli wybudowaną w ostatnich dekadach wielką białą stupę, pod którą ciągle trwały jeszcze prace rzeźbiarzy nad płaskorzeźbami, które miały zdobyć mur ją okalający. I tu chyba najbardziej zaintrygowali nas ci rytmicznie postukujący w kamień rzemieślnicy. Podeszliśmy do nich i początkowo tylko przyglądaliśmy się procesowi tworzenia, ale sami twórcy pozwolili nam chwycić za narzędzia i kierując się ich wskazówkami, pokuć w twardym materiale. Kumar skomentował to w swoim stylu: „Może ktoś za dwa tysiące lat przyjdzie tu, a jakiś przewodnik mu powie, że byli tu uczniowie ze Słowaka i współtworzyli te płaskorzeźby”. Po tych artystycznych doświadczeniach znowu zajęliśmy swoje miejsca w autokarze, który zawiózł nas do Jaffy.

Im dalej jechaliśmy na północ, tym krajobraz stawał się coraz bardziej „indyjski”. To z lewej, to z prawej wyłaniały się drawidyjskie świątynie poświęcone bóstwom hinduskim. Było też jakoś inaczej, biedniej, ale trudno się dziwić skoro długo cala północ była zamknięta dla turystów. Na pewno do 2013 roku, może dłużej. Jednak nasz hotel okazał się bardzo nowoczesnym i czyściutkim jakby dopiero co otwartym. Menedżer „Humming Birds Suites” był przesympatyczny i otwarty, pokoje przestronne, dobrze wyposażone. W dniu przyjazdu późnym popołudniem i wieczorem po prostu odpoczywaliśmy, robiliśmy pranie, przyglądaliśmy się z balkonów ulicom nieznanego także opiekunom miasta. Burunduki, niby wiewiórki typu Chip i Dale, goniły się po dachach okolicznych domów, wszędzie było bardzo zielono, młodzi do ciszy nocnej hazardowali się grając w karty i jakieś planszówki. Nic nie zapowiadało jak dramatyczna będzie to dla mnie noc. Dodam, że my opiekunowie dostaliśmy apartament połączony drzwiami przez które mogliśmy się odwiedzać nie wychodząc na korytarz. Zasnęłyśmy z Grace około północy. Nie wiem która była dokładnie, kiedy nagle obudził mnie przeciągły ryk lwa, potem następny i kolejny. Siadłam na łóżku wystraszona i nie wiedziałam czy uciekać czy co… Serce mi niemal stanęło. Grace spała słodko, więc uznałam, że może ja mam omamy słuchowe. Tymczasem rano do naszego pokoju zapukał Kumar.

– Dziewczyny, nie uwierzycie co mi się śniło – powiedział.

Okazało się, że w sennych majakach zobaczył napastnika, który chciał go zabić. I nasz dzielny Dyrektor uznał, że odstraszy typa udając lwa. Podobno tak zaryczał, że aż sam się obudził i przy okazji mnie. No cóż…

Po śniadaniu wyszliśmy zwiedzać Jaffnę z Anią L. w charakterze przewodnika. Byliśmy w świątyni hinduistycznej Nallur Kandaswamy, dedykowanej Muruganowi, synowi Shivy i Parvati. Mężczyźni, aby wejść do świątyni musieli zdjąć koszule (wow!), natomiast przed świątynią było miejsce, w którym stawali wyznawcy i o kawał metalowej płyty rozwalali kokosy, będące symbolem ludzkiej duszy. Rozwalenie orzecha jest znakiem oddania się bogu, obnażenia ducha przed bóstwem. W Jaffnie zobaczyliśmy też fort wybudowany przed przez Portugalczyków, przejęty później przez Holendrów i w dużej części zniszczony wskutek wojny Syngalezów z Tamilami. Odwiedziliśmy też bibliotekę (rangi naszej Biblioteki Śląskiej), w której największe wrażenie zrobiła czytelnia czasopism. Byliśmy także na poczcie, bo chcieliśmy wysyłać pocztówki z pozdrowieniami dla bliskich nam osób. A potem szwendaliśmy po mieście w podgrupach i chyba każdy spenetrował co chciał – jedni plażę, inni sklepy z pamiątkami, a jeszcze inni na przykład targ rybny, na którym może niezbyt ładnie pachniało, ale niezwykłe morskie stwory można było z bliska pooglądać. Późnym popołudniem przepakowywaliśmy się na lot Jaffna – Chennai, odpoczywaliśmy w pozycjach horyzontalnych, a część młodych znowu sięgnęła po planszówki. I znowu bomba – tuż przed ciszą nocną postawił nas na równe nogi brzdęk tłuczonego szkła. Okazało się, że to zdobiąca hall ryba spadła ze stoliczka, nieopodal którego nasi milusińscy grali w „dżunglę”. Winni przyznali się sami, uderzyli w piersi i zadeklarowali, że pokryją koszty straty, ale po rozmowie z menedżerem rozwiązaliśmy sprawę inaczej. Po południu młodzi wzięli udział w quizie na temat Sri Lanki. Wyprawowicze, którzy mieli wykłady na wyspie przygotowali pytania i sprawdzali jak uważnie słuchali ich koleżanki i koledzy. Sądząc z lasu rąk zgłaszających się do odpowiedzi naprawdę dużo zapamiętali. A po spotkaniu grupy była kolacja i ostatnia spokojna tym razem noc przed wylotem do Indii.

Peneplena


21 lipca 2025

IV. Ciuchcią przez góry

Po dniu pod znakiem zwierząt i safari nastał czas pod znakiem gór, pociągów i naprawdę niskich temperatur. Kumar jeszcze nim wyruszyliśmy polecił wyjąć z głównego bagażu cieplejsze ciuchy i mieć je na podorędziu kiedy temperatura spadnie poniżej dwudziestu stopni. Głównym celem tego odcinka wyprawy było miasto Kandy, ale po drodze mieliśmy w planach kilka interesujących przystanków i jeden nocleg w miejscowości Katukithula.

Pierwszy postój był przy wodospadzie Ella Rawana. Kaskady wody spływające z wysoka robiły piorunujące wrażenie. Niestety lał deszcz i było chłodno, więc szybko zrobiliśmy foty i zapakowaliśmy się do busa.

Nasz pilot nazywa się Attre i ma sporo ciekawych pomysłów na to jak nam uatrakcyjnić pobyt na Sri Lance. Myślał, myślał i zaproponował spacer do punktów widokowych z których widać zawieszone pomiędzy skałami mosty i mknącym nimi pociągi. I a propos pociągów, to z kolei Kumar wpadł na pomysł, żeby część trasy do miejsca, w którym mieliśmy spędzić noc, przejechać ciuchcią. Bez bagażu, „na lekko” przeszliśmy się na dworzec, chwilę poczekaliśmy na pociąg, kupiliśmy bilety i pojechaliśmy, podziwiając przez okna przecudne krajobrazy. Wycieczka trwała trzy godziny. W pewnym momencie podszedł do nas pracownik ochrony i zaprosił do swojego kamerlika. Nas, opiekunów. Pozwolił zrobić sobie zdjęcia u „steru” leciwego pociągu, a nawet zachęcał nas do wychylenia się przez drzwi jadącego składu i z okna wagonu robił nam fotki. Może to i nieodpowiedzialne, ale ciągle w każdym z nas młody duch – ryzykant. Poza tym czego się nie robi dla dobrego zdjęcia? Nie no… żarcik. Aż tak nie ryzykowaliśmy. A pociąg wjeżdżał coraz wyżej i wyżej, i na prawie dwóch tysiącach n.p.m. (1891 m n.p.m. stacja Pattipola) było już paskudnie zimno i lało jak z cebra. My wysiedliśmy trochę dalej i znowu zapakowaliśmy się do naszego busa. Noc spędziliśmy w miejscowości Katukithula. Hotel był niby wygodny, duże pokoje, ale zawilgocone, a na korytarzach do późna buszowały dzieciaki z innych grup, które grały w bilard lub ping ponga.

Najgorszy pokój dostał Kumar – był to po prostu schowek na szczotki, ręczniki, prześcieradła, dodatkowe wyposażenie pokoi, deskę do prasowania i inne takie rzeczy. W dodatku nie mógł się zamknąć od środka, bo zamek był wyłamany i Szef na noc przystawił sobie pod drzwi dwa wiatraki, żeby mu nikt postronny nie zakłócił snu. Rano były też problemy ze śniadaniem, bo zabrakło jaj, a kelnerzy nie rozumieli, że wegetarianin nie je kiełbasek, więc dostałam suchy chleb tostowy i miskę arbuza. A po śniadaniu poszliśmy do pracy na polu herbacianym. Żartuję… i nie żartuję. Zabrano nas na wycieczkę po wytwórni herbaty Glenloch, a zaczęła się ona na polu, gdzie rosną krzewy herbaciane. Pani, która prowadziła wycieczkę wytłumaczyła nam jak zrywać listki herbaty i ogłosiła konkurs na najlepszego zbieracza. Dała nam kosze i 10 minut. Wszyscy, oprócz Kumara, który przyjął funkcję nadzorcy zbieraczy, ruszyliśmy pomiędzy krzaczki. Najlepszą okazała się Zosia Sz., która w wyznaczonym czasie narwała cały kosz zielonych liści. Przy okazji przeglądu koszy okazało się, że młodzi pozbierali też co innego, a mianowicie kąśliwe i krwiożercze pijawki. Rekordzistka miała ich aż trzy. Pijawki wielkiej krzywdy nie zrobiły, ale po ich oderwaniu krew się polała, więc złapałam za octanisept i spsiukałam pogryzionych. Tylko jednego miejsca po ugryzieniu nie odkaziłam. Jeden z małych wampirów dziabnął bowiem swoją ofiarę w część służącą do siedzenia. A w samej fabryczce herbaty widzieliśmy jak suszone są zebrane listki, jak sortowane i przygotowywane do spakowania. Dowiedzieliśmy się także jakie rodzaje herbaty są produkowane na Sri Lance i które warto kupić, co oczywiście zrobiliśmy. Na do widzenia poczęstowano nas herbatką i pomknęliśmy w kierunku Kandy. Ale na trasie, którą mieliśmy pokonać był jeszcze jeden trudny dla wszystkich przystanek – w manufakturze, w której szlifowano i oprawiano szlachetne lankijskie kamienie. Nie mogę zbyt wiele zdradzić z tego, co tam widziałam. Napiszę tylko, że wyprawowicze targowali się ostro i bezwzględnie.

Do Kandy przyjechaliśmy po południu w niedzielę. Część uczestników wyprawy chciała się pomodlić, w związku z czym znaleźliśmy St. Anthony Cathedral, a potem fajną restauracyjkę, w której podawali lankijskie kotty i kokosowo – jajeczne hoppers. Hotel w Kandy był bez zarzutu, pokoje czyste i wygodne, serwowane posiłki obfite i bardzo smaczne. A przed nim basen, do którego wpakowali się młodzi i popiskując z uciechy moczyli tyłki do wieczora.

Niestety, podczas pierwszej kolacji bardzo zaniepokoił nas Szymon I, który podszedł do nas – opiekunów i oznajmił, że jest chory, bo czuje, że ma gorączkę, a na torsie wysypkę. Faktycznie, był rozgrzany. Mieliśmy nadzieję, że chłopak się przeziębił, że prześpi noc i obudzi się zdrowy… rano jeśli było chyba jeszcze gorzej, bo temperatura sięgała prawie 40 stopni. Nie było nad czym się zastanawiać. Ustaliliśmy, że Grace pojedzie z Szymonem do szpitala, a my (Kumar i ja) zabierzemy młodych do świątyni Zęba Buddy. Tak też zrobiliśmy. Nasi kierowcy i Attre odstawili Grace i Szymona do lecznicy, a nas pod kasy biletowe przed buddyjskim miejscem kultu. W świątyni Sri Dalada Maligawa, uważanej za jedną z najważniejszych budowli sakralnych, trwały już przygotowania do pudży, rozkładano czerwone chodniki, układano kwiaty przed wizerunkami Buddy i złotą niszą, w której ukryta jest relikwia, wspomniany wyżej ząb. Było coraz tłoczniej, a my staraliśmy się znaleźć troszeczkę miejsca, by w spokoju wysłuchać świetnego wykładu Marcelka H. na temat tego miejsca. W końcu dźwięki dzwonków i trąb oznajmiły początek pudż. Ludzie wokół nas modlili się i wolno przesuwali coraz bliżej relikwiarza. My też. Po ceremonii zwiedziliśmy cały kompleks świątynny, łącznie z muzeami, nerwowo gapiąc się w telefony. Czekaliśmy na newsy ze szpitala aż w końcu nadeszły. Przeprowadzone badania wykluczyły dengę, Szymon dostał prochy, po których jak ręką odjął zeszła temperatura i mogliśmy odetchnąć.

Grace z Szymonem szli od lekarza pieszo, trochę powozili się też rikszą, ale nie do hotelu, a do świątyni, którą nasz chory wyprawowicz chciał zobaczyć jak reszta grupy. Po drodze mijali jezioro kojarzone z fotografii przedstawiających Kandy i przyuważyli kilka wielkich waranów wylegujących się na brzegach i gałęziach drzew. A tak ten akwen niewinnie wyglądał…

My z kolei pojechaliśmy wymienić dolary na rupie i kupić 120 kartek pocztowych. i znaczków do nich, bo przecież tradycja nakazuje wysłać pozdrowienia do kraju. Wszyscy natomiast mieliśmy się spotkać na późnym lunchu w wyhaczonej wcześniej restauracji i tak się stało. Znowu pozamawialiśmy kotty i hoppers egg. Najedzeni pojechaliśmy na culture show, czyli występy czegoś w rodzaju Zespół Pieśni i Tańca Kandy, ale zanim zaczęło się przedstawienie wysłuchaliśmy świetnie przygotowanego wykładu Andrzeja M. na temat buddyzmu.

Andrzej edukował nas w restauracji, w której można się było napić kawy podawanej w… kuflach. Przedstawienie miało się zacząć o 17tej i zaczęło z małym opóźnieniem. Poprzebierani w kolorowe i mieniące się od ozdób stroje ludowe tancerze i tancerki zaprezentowali tradycyjne tańce lankijskie. Były występy w maskach i popisy z wykorzystaniem ognia, a po spektaklu zdjęcia w występującymi na scenie.

Szef Kumar nie dał się namówić na spacer po rozżarzonych węglach, za to żołnierskim krokiem zaprowadził nas do autokaru, który odstawił nas do hotelu.

Peneplena


19 lipca 2025

III. Zwierzyniec w Tissamaharama

Z Galle wyjechaliśmy z żalem… fajny był hotelik, w którym mieszkaliśmy, dobrze nas tam karmiono, no i ta plaża… jeszcze rankiem w dniu wyjazdu stanęłyśmy z Grace na tarasie, gapiłyśmy się na ocean i wtedy koleżanka wypatrzyła na płotku nieopodal naszego lokum cudnego, o błękitnym upierzeniu zimorodka. Siedział sobie i pozował do zdjęć, po chwili przeleciał metr dalej, znowu przycupnął i przyglądał się czemuś zabawnie kręcąc łebkiem. Egzotycznych zwierząt i ptaków mieliśmy tego dnia zobaczyć jeszcze sporo, bo przecież jechaliśmy do Tissamaharamy, w pobliżu której znajduje się Park Narodowy Yala. O tym parku i zwierzętach w nim żyjących interesująco opowiedział Kuba Sz., więc wyposażeni w sporą dawkę wiedzy pomknęliśmy do hotelu zrzucić bagaże, a potem przesiedliśmy się do jeepów i ruszyliśmy w kierunku parku Yala. Ciekawi byliśmy, my – starszyzna – czy zobaczymy jakieś zwierzęta, bo przecież wyjazd na safari to nie spacer po ogrodzie zoologicznym. I jakież było nasze zdziwienie kiedy to z prawej i lewej raz po raz wyłaziły z zarośli a to słoń, a to bawoły, sambary, jelenie aksis… widzieliśmy też mundżaka indyjskiego, małpy, mangusty, krokodyle, warany, pawie, ibisy, czaple, bociany, a nawet kanię czarną i dzioborożca. Park zamykają o 18tej i równo w godzinie zamknięcia wyjechaliśmy stamtąd na nocleg. I lampart metr przede mną mniej by mnie przeraził od tego, co przeżyłam wracając jeepem do hotelu. Za kierownicą siedział jakiś szaleniec, kierowca z betonową nogą na pedale gazu. Cały czas zastanawiałam się dokąd tak się typowi śpieszy… głodny? Ma młodą żonę czy dziewczynę, o którą jest zazdrosny i chce przypilnować? Obiecywałam sobie, że jak dojedziemy to oberwie. Na szczęście po drodze było sporo spowalniających jazdę „chopków”, więc kiedy zwalniał to łapałam oddech i ostatecznie przeżyłam.

Inna sprawa, że nasi milusińscy w innych jeepach pokazali kierowcom, że cieszy ich takie gnanie na złamanie karku, a jeszcze bardziej podskoki na tych asfaltowych wybrzuszeniach i kierowcy fundowali im te atrakcje celowo.

Kolacja w hotelu przebiegła spokojnie, przygotowane dania były pyszne, choć pierwszy raz tego, co zaserwowano było trochę mało. Młodzi wyprawowicze lubią jeść, bądź co bądź rosną, całe dnie spędzają aktywnie i porcje „restauracyjne” nie dla nich… więc smętnie gapili się w talerze i puste bemary. Wygrzebywali z nich co się dało, aż błyszczały dna naczyń. A potem poszliśmy spać, bo następnego dnia czekała nas długa droga w góry. A następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie, sprawnie spakowaliśmy plecaki, wynieśliśmy je do autokaru, a ten był zamknięty na cztery spusty. Kierowcy wstali później od nas, dość długo jedli, a my czekaliśmy gapiąc się na jezioro i rosnące na jego tafli różowe jak wyprawowe koszulki kwiaty. W pewnym momencie podeszła do nas menadżerka hotelu I żegnając się z nami zaczęła opowiadać jak to z tego niewinnie wyglądającego jeziorka wyłażą co i raz KROKODYLE i wygrzewają się w słoneczku. Na wąskiej drodze do pensjonatu, w którym nie tylko nocują turyści, ale też odbywają się wesela. Od razu sobie wizualizowałam polskich weselników balujących w tych warunkach i przepijających nad ranem zdrowie państwa młodych z bestią z mokradeł.

Peneplena


18 lipca 2025

II. Przystanek Galle

Początek części lankijskiej wyprawy był dosyć trudny. Przylecieliśmy na tę rajską wyspę nad ranem 16.07. Odebraliśmy bagaże, które na szczęście doleciały, Andrzejek M. szybko ogarnął „wybuchniętą” konserwę, Kumar nabył drogą zakupu miejscową kartę sim, wyszliśmy z terminala i przejęła nas ekipa, która pokaże nam wyspę, wożąc z miejsca w miejsce. Przed busikiem powitano nas tacą czerwonych, włochatych rambutanów. Poczęstowaliśmy się i ruszyliśmy do pierwszego hotelu w Colombo, w którym mieliśmy pierwotnie spędzić noc, a ostatecznie weszliśmy tam tylko na trzy godziny, żeby wziąć prysznic, zdrzemnąć się i zjeść śniadanie. Mnie ten hotel będzie się kojarzył z drzwiami, bo najpierw chciałam wejść na piętro przez zamknięte oszklone skrzydło, a potem, kiedy byłam pod prysznicem i chciałam zamknąć kabinę jedna jej część, zresztą dość ciężka, przygniotła mnie namydloną do mokrych kafelków. Na szczęście te drzwi się nie rozpadły, ale lekko zaskoczona obrotem spraw, stałam tak mokra i goła jak święty turecki i zastanawiałam się co zrobić. Ostatecznie oparłam to ustrojstwo o kabinę i ścianę, spłukałam mydełko Fa i wszczęłam alarm techniczny. Grace wykąpała się już spokojnie i godnie. Na śniadanie były jaja, kiełbaski i owoce. Amen. I takie śniadania będą tu pewnie codziennie. Byłam już na Lance i doświadczyłam. A po posiłku ruszyliśmy w kierunku Galle, robiąc przystanki to tu to tam. Nasz przewodnik najpierw zaordynował postój przy przydrożnym kramie z owocami, żeby wyprawowicze popróbowali miejscowych frykasów. Sprzedawca rozłupał maczetą orzechy kokosowe dla każdego z nas, z których wypiliśmy zawartość i wydłubaliśmy biały miąższ, ale pożarliśmy też inne egzotyczne owoce. Młodym chyba najbardziej zasmakowały mangostany, niezwykle soczyste tu ananasy i wspomniane wcześniej rambutany. Po tej degustacji ruszyliśmy dalej. Drugi przystanek zaliczyliśmy przy ośrodku „See Life Sea”, w którym jest wylęgarnia żółwi, a stare i poranione przez rekiny czy śruby łodzi motorowych egzemplarze tego gatunku mogą doczekać momentu przejścia za tęczowy most. Były też tam i kolorowe dziwaczne rybki w wielkich akwariach, ale takie rzeczy możemy obejrzeć i w naszych ogrodach zoologicznych. Żółwie, zwłaszcza te maluchy dopiero co wyklute z jaj, to był sztos. I znowu ruszyliśmy w drogę… nasz przewodnik zawiózł nas do miejsca, w którym przesiedliśmy się na łódź i popłynęliśmy na wodne safari. Wypatrzyliśmy zimorodki siedzące na gałęziach drzew, podziwialiśmy namorzyny tworzące tunele, w końcu wyszliśmy na brzeg, by posłuchać o tym, jak pozyskuje się cynamon, napić i naparu cynamonowego i zaliczyć fish massage. To ostatnie przeżyłam już chyba ze dwa razy w Tajlandii, więc tu też liczyłam, że rybki będą milusio łaskotać moje stopy. I się przeliczyłam. Do basenów z rybkami pierwsi doszli młodzi, którzy wsadzili w nie utrudzone szłapki i zaczęli wydawać dziwne dźwięki – od chichotu począwszy po wrzaski typu „coś mnie mocno użarło”. Bo żarło. Kiedy z Grace zanurzyłyśmy stopy w wodzie nieduże kolorowe bestie zaczęły nas poszczypywać, podjadać, dziabać w pięty, palce i podeszwy. Masakra. Nawet dzielny harcerz Andrzej M. darł się jakby go zaatakował rekin. Podziwiałam tych, którzy to wytrzymywali. Taka Tosia M…. chyba nie ma dziewczyna unerwionych kończyn. Po tej „przyjemności” znowu zapakowaliśmy się do łodzi i przepłynęliśmy może 200 metrów kiedy dotarł do nas siedzących z przodu jęk rozpaczy z tyłu łódki. Do wody wpadł telefon Marcelka. Myślałyśmy z Grace, że ktoś zażartował dopóki nie zobaczyłyśmy bezradnie zaglądającego w wodę chłopaka. Woda w tym miejscu, w którym wypadł z rąk Marcelka telefon była głęboka na 4 metry i mętna od mułu. Nastroje w grupie zdecydowanie obniżyły loty. Dyrektor pogadał z nieszczęśnikiem, który stracił narzędzie kontaktu ze światem i jednocześnie aparat fotograficzny. I młodemu dobrze ta rozmowa zrobiła, bo już w lepszym nastroju pojechaliśmy do Muzeum Masek, a potem do Muzeum Tsunami. W pierwszym z nich wyprawowicze poczynili pierwsze zakupy, ostro negocjując ceny ze sprzedawcami. Podejrzewam, że za kilka tygodni w 22 domach na ścianach zawisną kolorowe „uszate” lankijskie maski. A pod koniec dnia zrobiło się bardzo poważnie, dojechaliśmy bowiem do Galle – miasteczka, które bardzo ucierpiało w 2004 roku wskutek tsunami. W Muzeum Tsunami nie tylko zobaczyliśmy wstrząsające zdjęcia, które powstały tuż po kataklizmie, a dokumentujące ogrom jego ofiar i strat. Wytłumaczono nam również jak powstają fale tsunami i w których częściach świata występuje to zjawisko. W budynku obok muzeum obejrzeliśmy natomiast jeden z wagonów pociągu, kursującego na trasie Colombo – Galle, w który uderzyło tsunami. Poruszeni podjechaliśmy jeszcze pod monument poświęcony ofiarom tamtych zdarzeń i pomknęliśmy do Unawatuny, do hotelu Ceylon Heart, który z ulicy nie wyglądał może zbyt zachęcająco, ale jak tylko weszliśmy do środka okazało się, że jest mega klimatyczny, a z jego restauracji po trzech drewnianych schodkach można wyjść na plażę. Oczywiście korzystaliśmy z tej możliwości, głównie brodząc w ciepłych wodach zatoczki. Ale naszym głównym celem w Galle było odwiedzić szkołę, którą uczestnicy wyprawy z 2005 roku pomagali odbudowywać po tsunami. Szkołę też wsparli finansowo nauczyciele Słowaka, którzy dotarli tu w 2013 roku. Tegoroczni wyprawowicze przywieźli do Galle mnóstwo odpowiednio dobranych podręczników do nauki języka angielskiego. Niestety, nie mogliśmy się dodzwonić do tej szkoły przed wyprawą, bo na stronach internetowych związanych ze szkołą był numer telefonu, który okazał się nieaktualny. Adresu mailowego nie znaleźliśmy. Cóż… pojechaliśmy więc w ciemno i niezapowiedziani.

Szkoła w Galle jest, działa, a nas powitano szerokimi uśmiechami. Książki złożyliśmy, ułożone poziomami nauczania, na stołach w bibliotece szkolnej. Tam też wypatrzyliśmy dowody naszej wcześniejszej tu bytności, czyli „wlepy” wypraw słowakowych i wpisy do księgi gości. Teraz też Grace udokumentowała naszą wizytę kilkoma zdaniami we wspomnianej książce. A potem były spotkania z uczniami szkoły i ich nauczycielami, zabawy na boisku szkolnym oraz mecze piłki nożnej Polacy – Lankijczycy, które nasi przegrali. Niestety, nawet grając z młodszymi… ale czysto i głośno odśpiewali słynny song „Polacy, nic się nie stało”. Na ich usprawiedliwienie dodam, że lankijscy uczniowie mają więcej wprawy w grze na bosaka. A potem był poczęstunek, herbatka i występy naprędce przygotowane przez nauczycielki i dzieciaki z Kannangara College dla niespodziewanych gości. Uczniowie szkoły w Galle zaprezentowali nam tradycyjne lankijskie tańce i pieśni, a potem wyprawowicze odśpiewali „Testament mój” i „Happy Birthday” dla profesora Tadeusza Rzepieli, który tego dnia obchodził 80te urodziny.

A ja odnalazłam w szkole w Galle swoją imienniczkę – malutką, siedmioletnia, słodką dziewczynkę. Bo tutejsze dzieciaki oczywiście były bardzo zaciekawione kim jesteśmy i jak mamy na imię. A kiedy usłyszały, że nazywam się Sabina, krzyknęły „wait, wait!” i po chwili przyciągnęły do mnie tego bąbla – Sabinkę. Natomiast nieco od niej starsze koleżanki, otoczyły mnie wianuszkiem i zarumienione zaczęły wskazywać na Szymona I., szepcząc: masz pięknego brata. „To nie mój brat, to uczeń” wyjaśniłam. ” Ale jest piękny” usłyszałam… Przywołałam więc Szymka i wtedy się zaczęło – chłopak pozował do zdjęć z każdą z osobna, a małe podrywaczki ustawiały się do zdjęć, układając rączki tak, by powstało serduszko. Jak jednej zawiązałam rozwiązaną wstążeczkę na warkoczyku, to zaraz kilka innych szarpało swoje kokardki i musiałam wiązać… Małe słodkie spryciary. Po tak spędzonym przedpołudniu, wróciliśmy do hotelu, żeby się przebrać, odświeżyć, chwilę odsapnąć przed planowaną na popołudnie wycieczką do starego centrum Galle. Po urokliwej starówce oprowadziła nas przygotowana do tego Zosia Sz. Zobaczyliśmy mury starego fortu, obiekty sakralne, latarnię morską, a potem była chwila na eksplorowanie miasta w podgrupach (my opiekunowie poszliśmy na pyszną herbatkę serwowaną w drewnianych filiżankach) i powrót do hotelu.

Peneplena


16 lipca 2025

I. Wylot i odlot, czyli spełniające się marzenie

11.07 Wyjątkowo wcześnie zaczynam pisać tę kronikę wyprawy, bo na kilka dni przed jej rozpoczęciem, ale to dlatego, że projekt Kumara to nie tylko atrakcyjne zwiedzanie egzotycznych miejsc, ale i ciężka praca młodych i nas opiekunów, żeby wszystko „zagrało”, podczas wyjazdu nie było strat w ludziach i zostały po nim tylko dobre wspomnienia.

No więc pakujemy się… co nie oznacza, że już i za chwilę wylatujemy. Nie. Na wyprawę ruszymy 14. lipca, ale młodzi muszą zabrać koszulki Penepleny i te od sponsorów, konserwy, batoniki energetyczne od darczyńców i co najważniejsze – książki i inne „gifty” dla uczniów szkoły w Galle na Sri Lance i tej w Agrze w Indiach.

Muszę przyznać, że sprawnie poszło. Wszystko dość szybko podzieliliśmy, odebraliśmy saszety z dokumentami i paszportami, ogarnęliśmy media, które będą zdawać relację z naszej podróży i w sumie mogliśmy wrócić do domów, ale okazało się, że mamy śpiocha w grupie, a ten obudzony przez kolegów, a potem mocno pobudzony ruszył do Słowaka. Kumar był „fszczonśnięty”? Mało powiedziane. Przywitał typa ostrą reprymendą i zagroził, że spóźnialski nie pojedzie. Oczywiście, jak to Kumar, wybaczył…

12.07 jeszcze sobota i niedziela w domu… A że wylatujemy w nocy, to mam lekko licząc dwa i pół dnia na relaks w domu. Chop (w sensie – Mareczek) już w blokach startowych. Nie tyle cieszy się, że wyjeżdżam na sześć tygodni, ale będzie musiał ogarnąć moją całkiem sporą kolekcję kwiatów. A to go nieco niepokoi, bo „rąk do kwiatów” u niego nie zarejestrowałam. Doświadczenie z poprzednich wypraw utwierdziło mnie w przekonaniu, że lista na kartce typu: „monsterę podlewasz raz w tygodniu” nie sprawdza się, bo Marek nie odróżnia monstery od zamiokulkasa, więc założyłam grupę na WhatsAppie dla nas dwojga pod hasłem „hodowca z bombowca”, porobiłam zdjęcia roślin i podpisałam każde, informując jak często podlewać…

13.07 Niedziela chyba nam wszystkim minęła spokojnie. Kumar na grupie wyprawowej życzył wszystkim pysznego, rodzinnego obiadu. Tradycyjnego, czyli z rosołkiem, kluchami, roladą i modrą kapustą. Podejrzewam, że reszta grupy, tak jak ja, dopychała jeszcze różne różności do plecaków i cieszyła się ostatnimi godzinami w rodzinnym gronie.

14.07 Od północy budziły mnie smsy z życzeniami urodzinowymi. To nawet było miłe, zważywszy, że zakładałam, że wyśpię się w samolotach. Na lotnisko w Balicach mieliśmy dojechać flixbusem z dworca w Katowicach, bo Kumar zarządził tam zbiórkę o 17.10. I tak zrobiliśmy. Po mnie przyjechali Basia z ojcem i małym Baśki bratem – Julkiem. W stronę Krakowa ruszyliśmy około 18tej i bez przeszkód dotarliśmy na lotnisko. Z grodu Kraka do Szardży wylecieliśmy o czasie. Okazało się, że siedzę obok Witka K., który okazał się świetnym kompanem. Pogadaliśmy i niedługo po starcie „uderzyliśmy w kimono”. Drzemka w samolocie nie należy do najwygodniejszych. Młodym kiwały się głowy, które w końcu lądowały na ramionach współspaczy. Lot przebiegał spokojnie, bez turbulencji. I dobrze, bo Witek „nie przepada za lataniem”, a wyluzowany wyprawowicz to gwarancja świętego spokoju jego opiekuna. Próbowałam mu streszczać kolejne odcinki serialu „Katastrofy w przestworzach”, ale jego mordercze spojrzenie skutecznie studziło mój entuzjazm gawędziarki. W końcu zasnęliśmy.

15.07 Obudziliśmy się lądując w Emiratach. Miało wszystko sprawnie potoczyć się dalej, tymczasem dość długo nie mogliśmy opuścić maszyny, bo był jakiś problem z busem, który miał nas podrzucić do terminala. Ta odsiadka w samolocie się niebezpiecznie wydłużała. Wiedzieliśmy, że między lotami mamy raptem 50 minut a to niewiele, biorąc pod uwagę, że trzeba wejść do drugiego samolotu, mijając kolejne „bramki”, a po drodze wydrukować bilety na ten drugi rejs dla większości członków grupy, bo nie udało się tego jakoś zrobić w Krakowie. Niby nie miało być z tym najmniejszego problemu, tymczasem był. A czas do odlotu skurczył się niemiłosiernie. Kumar i Grace próbowali ogarnąć sprawę, ja krążyłam z Anią L. od jednego do drugiego z dosyć ciężkim bagażem podręcznym szefa. Po kilkunastu minutach przepychanek stało się jasne, że nie polecimy. Kolejne informacje były lekko przytłaczające, bo rejs, na który nas przebukowano był dopiero o 21ej. Miny młodych były bezcenne, a pewnie i moja nie lepsza. Ale… Kumar bywa niezłomny i teraz też twardo negocjując, załatwił nam HOTEL z możliwością zjedzenia śniadania i obiadu. To już nam zabrzmiało bardzo kusząco. A zatem dostaliśmy nowe bilety, wzięliśmy podręczne bagaże i cały nasz PINK TEAM został busem odstawiony do wspomnianego Rotans Hotel. Przemiła obsługa tego przybytku sprawnie się nami zajęła, czyli zabrano nasze paszporty na recepcję, a nas skierowano do sali z pięknie i kolorowo zastawionymi stołami. Czego tam nie było? Różnego rodzaju dania na ciepło dla mięsożerców i wegetarian, sałatki, kiszonki, hummusiki, pieczywko, słodkości, jogurty, owoce… No więc próbowaliśmy kosztowaliśmy i dokładaliśmy sobie na talerze te smakołyki. A potem przydzieliłyśmy (Grace i ja) młodym pokoje i same poczłapaliśmy na drugie piętro do naszej komnaty wziąć prysznic i zdrzemnąć się w pozycji horyzontalnej po nocnych i porannych przygodach awiacyjnych. Kumar podobnie. Nie przyszło nam do głowy wychodzić poza hotel, bo na zewnątrz panował upał sięgający 44 stopni i prawdę powiedziawszy nic ciekawego w pobliżu nie było. O 14tej poszliśmy na obiad i wróciliśmy do pokoi na poobiedniej drzemki ciąg dalszy. A około 18.30 busikiem odstawiono nas na lotnisko i znowu zaczęliśmy czekać, bo samolot do Colombo miał opóźnienie. W końcu wznieśliśmy się, by po pięciogodzinnym locie z turbulencjami wylądować na Sri Lance. Bagaże doleciały z nami i małą niespodzianką w jednym z nich, czyli z rozwaloną konserwą mięsną. Plecak z „wybuchnietą” goloneczka należał do Tosi M., która zgodziła się przewieźć kilka rzeczy Andrzejowi M., bo ten oczywiście wpakował do swojego bagażu pół domu i gdyby nie koleżanka, to pewnie dopłacałby za nadbagaż. Powiem tyle, że chłopak zabrał z domu nawet obrus, żeby nasze indyjskie posiłki wyglądały jak trzeba. Wracając do konserwy, Andrzejek M. sprawnie jak na harcerza przystało owinął tę „bombę” workiem na śmieci i triumfalnie obwieścił, że skonsumuje rzeczoną puszkę wespół w zespół z wykupionym dla grupy śniadaniem. Ps. Pierwsze dwa dni tej wyprawy przyniosły też kilka innych zaskoczeń i niespodzianek. Mnie aż dwa razy zaatakowały… drzwi. Wejściowe na piętrze hotelu i te w kabinie prysznicowej, które z charakterystyczną dla tej części świata były zamontowane z iście „zegarmistrzowską precyzją”, czyli odpadły od ramy prosto na mnie biorącą kąpiel. Kumar dla odmiany odkąd wyjechaliśmy walczy z zegarkiem, który zaczął żyć własnym życiem i pokazuje każdą możliwą godzinę oprócz tej właściwej, a poza tym wysyła szefowi przedziwne powiadomienia.
Ps.2 Kumar okazał się ornitologiem głęboko współodczuwającym trudy egzystencji ptaków w gorących jak piec Emiratach. Na razie tyle…

Peneplena