XVI Wyprawa

13 lipca 2015 r. o godzinie 630 wyrusza z Chorzowa XVI Szkolna Wyprawa Geograficzna „Indie – Nepal 2015”. W czasie ponad siedmiotygodniowego pobytu na subkontynencie 19-osobowa grupa uczniów i absolwentów chorzowskiego Słowaka przemierzy kilkanaście tysięcy kilometrów poznając zróżnicowanie przyrodniczo-geograficzne i społeczno – kulturowe największej demokracji świata i położonego u podnóży Himalajów, dotkniętego niedawną tragedią, Nepalu.

Młodzi podróżnicy stawiają przed sobą następujące cele:

  • poznanie środowiska przyrodniczo-geograficznego subkontynentu indyjskiego,
  • zapoznanie z kulturą i zróżnicowaniem religijnym,
  • prowadzenie obserwacji terenowych przyrodniczych i socjologicznych, stanowiących materiał dla    późniejszych wykładów, odczytów, artykułów i sprawozdań,
  • rozwijanie poczucia tolerancji,
  • kreowanie postaw wolnych od szowinizmu, przesądów narodowych i religijnych uprzedzeń,
  • kształtowanie umiejętności organizacyjnych,
  • naukę zachowania się w sytuacjach nietypowych,
  • zebranie materiału filmowego i fotograficznego dla celów popularyzatorsko – ekspozycyjnych,
  • zebranie eksponatów etnograficznych z przeznaczeniem muzealnym,
  • praca w charakterze wolontariuszy w ośrodkach Sióstr Miłości w Kalkucie oraz na rzecz ofiar trzęsienia ziemi w Nepalu.

Licealiści ze Słowaka rozpoczną swą przygodę z Orientem w Delhi. Stamtąd skierują się na południe do pustynnego Radżasthanu, gdzie część zaplanowanej trasy przez Pustynię Thar pokonają na grzbietach wielbłądów. Z Radżasthanu ruszą na wschód, do Kalkuty gdzie będą pracowali jako wolontariusze w ośrodkach dla cierpiących dzieci i dorosłych, prowadzonych przez kontynuatorki wielkiej misji Matki Teresy.

Kilkanaście dni spędzą w zawieszonym pod dachem świata, jednym z najbiedniejszych krajów – Nepalu. W Katmandu pracować będą jako wolontariusze, pomagając młodym Nepalczykom w otrząśnięciu się z pourazowej traumy. Wiozą dla nich trochę sprzętu sportowego, w tym popularne w Azji koszulki z nazwiskami słynnych piłkarzy, przybory szkolne oraz środki finansowe zebrane podczas spontanicznie organizowanych akcji charytatywnych. Młodzi podróżnicy udowodnią, że polską młodzież stać na bezinteresowne wspieranie biednych i cierpiących, co w naszym kraju nie jest jeszcze zjawiskiem powszechnym. Ich wolontariat, będzie jak mam nadzieję, przykładem dla rówieśników i wartościową wizytówką Polski dla mieszkańców tych regionów Azji, a także odwiedzających ją turystów z różnych zakątków Ziemi.

Drugi etap wyprawy rozpocznie się od pobytu w świętym mieście hindusów – Waranasi, zaś dalsza tras będzie wiodła przez sikhijski Amritsar, muzułmański Kaszmir i buddyjski, bajeczny i mistyczny Ladakh. Wyprawowe „ostatki” poświęcą pełnej mogolskich monumentów Agrze i Fatehpur Sikri, zaś ostatnie chwile w indyjskiej metropolii – Delhi. Powrót z wyprawy nastąpi 4 września, a oficjalne powitanie w poniedziałek 7 września o godzinie 930 w holu Akademickiego Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Chorzowie przy ul. Dąbrowskiego 36.


13 sierpnia 2015

XVI. Niespodziewane zwiedzanie Dubaju

Niezapomniana dwumiesięczna przygoda musiała się kiedyś skończyć. Pierwszy powrotny lot do Dubaju był zdecydowanie zbyt krótki, by nacieszyć się potężną biblioteką filmowo-muzyczną nowego, nowoczesnego samolotu. Niestety, po trzech godzinach Indie zostały za nami. Wylądowaliśmy na ogromnym dubajskim lotnisku, mając dwadzieścia minut na przejście przez terminal do kolejnej bramki- wejścia na pokład następnego samolotu. Opóźnienie poprzedniego lotu nieco pokrzyżowało plany wszystkich wyprawowiczów. Im już były w głowach tylko śląskie rolady i kluski, więc informacja, iż samolot nie zaczeka na nas ani minuty dłużej nie wydała im się tak wspaniała, jak mi. Okazało się, że czeka nas doba w najnowocześniejszym mieście świata- w Dubaju. Kto by pomyślał, że podczas jednej wyprawy może się spełnić tyle marzeń na raz! Moje podekscytowanie sięgnęło zenitu, gdy dowiedziałem się, że będziemy nocować w hotelu blisko centrum. Udaliśmy się tam specjalnym autobusem, przeznaczonym dla „nieszczęśliwych” koczowników, oczekujących na samolot. Na stołówce panował szwedzki stół, gdzie serwowano jedzenie zdecydowanie bardziej zbliżone do europejskiego. Po śniadaniu i obiedzie wyruszyliśmy na miasto. Przez cały dzień podróżowaliśmy metrem, co było najszybsze i najpraktyczniejsze. Pierwszym punktem planu zwiedzania było to, co przyciąga do siebie ludzi z całego świata. Pewnie dlatego, że na całym świecie nie ma drugiej takiej budowli- mowa tu oczywiście o najwyższym budynku globu, czyli o Burj Khalifie. Widok tej 829-metrowej konstrukcji zapiera dech w piersiach. Po dokonaniu obszernej fotorelacji udaliśmy się do nieco innego miejsca- do potężnego centrum handlowego. Sklepy, jakie się tam znajdują, lekko mówiąc, nie są na kieszeń statystycznego Kowalskiego. W tym centrum handlowym znajduje się także pewne nietypowe miejsce- stok narciarski. Kto by pomyślał, że za 140$ za godzinę można pojeździć na nartach zimowych, jednocześnie będąc na środku pustyni. Po wyjściu z galerii krajobraz Dubaju uległ całkowitej zmianie. Nie było już wyblakłego nieba i piasku smagającego twarz, ale za to gigantyczna, pięknie oświecona metropolia. Burj Khalifa górował nad panoramą miasta, nie dało się go nie zauważyć. Metrem pojechaliśmy do kolejnego centrum handlowego, znajdującego się właśnie pod nią. Mieliśmy podziwiać tam pokaz fontann. Woda wystrzeliwała do piosenki Michaela Jacksona – „Beat it”, zapewniając niezapomniane wrażenia. Pokaz był tak, jak wszystko w Dubaju- na najwyższym poziomie. Po tym trzeba było wracać do pokoi. W środku nocy czekała nas kolejna podróż, tym razem bardziej męcząca, bo 7-godzinna. Wróciliśmy na lotnisko, przeszliśmy przez liczne kontrole i w pełni szczęśliwi po najlepszych wakacjach życia zasiedliśmy na emiratesowych fotelach. Podróż minęła dość szybko, po niej następna- autobusowa, zmierzająca pod mury szkoły, która tak wiele nam dała.

Szymon Kot


11 sierpnia 2015

XV. Zwiedzanie Delhi

Do stolicy Indii dojechaliśmy pociągiem tym razem wyższej klasy. W klimatyzowanym wagonie siedzieliśmy w wygodnych fotelach z oparciami, a podczas podróży zaserwowano nam posiłek. Do hotelu dojechaliśmy późno w nocy i od razu poszliśmy spać. Następnego dnia udaliśmy się na zwiedzanie New Delhi. Jest to nowoczesna dzielnica miasta wybudowana przez Brytyjczyków na początku XX wieku. Znajdują sie tam liczne parki, budynki sekretariatu oraz pałac prezydencki na Rasina Hill. Na końcu głównej ulicy Rajpath stoi olbrzymi łuk triumfalny – India Gate dla upamiętnienia Indyjskich żołnierzy poległych w pierwszej wojnie światowej i wojnie angielsko-afgańskiej. Całą środę spędziliśmy w starej części miasta najpierw zwiedzając miejsce kremacji Gandiego i Indiry Gandi, a potem wspaniałe mogolskie zabytki z czerwonego piaskowca i białego marmuru jak czerwony fort i jamma masid. Wieczorem mieliśmy chwilę czasu na rozejrzenie się po Neru Bazar. Ostatni dzień naszego pobytu spędziliśmy na zakupach wcześniej zwiedzając kompleks Qutab Minar z najwyższą w Indiach wieża minaretu.

Michał Ciołek


9 sierpnia 2015

XIV. Agra – miasto w cieniu Taj Mahal

Nasza przedostatnia podróż odbyła się ulubionym środkiem transportu- o 22 czekały na nas sleepersy, jednak przejazd trwał tylko do 8 rano. Gdy znaleźliśmy się w hotelu dyrektor zaprosił nas na roof top, czyli dach żeby pokazać nam główny cel podróży. Po wejściu na górę naszym oczom ukazał się piękny Taj Mahal, oświetlony blaskiem porannego słońca. Pierwsze wrażenie nie było takie, jakiego się spodziewaliśmy. Ciekawy budynek w odległości 700 metrów, pod który mieliśmy iść dopiero dzień później. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na zwiedzanie Agry, jednak klejnot w koronie miasta wyczekiwał nas dopiero dzień później. Pierwszym punktem programu tego dnia było mauzoleum Akbara- wielkiego mogolskiego władcy. Znajdowało się ono w Sikandrze. Na miejscu wysoka temperatura dawała się we znaki, ale piękno budynku przezwyciężało wszelkie trudy. Kolejnym miejscem zwiedzania była okoliczna miejscowość Fatapursikri. Kompleks architektoniczny charakteryzował się typowym mogolskim budownictwem. Niesamowite miękkie światło zachodzącego słońca przyczyniło się do zachwytu architekturą miejsca. Kunsztowne rzeźbienia i ciekawe wnętrza poszczególnych budynków sprawią, że długo pozostaną w naszej pamięci. Do kompleksu wjechaliśmy powozem ciągniętym przez wielbłąda, przebijając się przez mur innych turystów. Tego dnia zakończyliśmy na tym zwiedzanie okolic Agry. Następny był bardziej emocjonujący. Rozpoczęliśmy od czerwonego fortu w Agrze. Jest on wspaniale zachowany do dzisiejszych czasów, a wszystko przez liczne kontrole przy wejściu i obstawionej dokoła ochronie. Zbudowany jest z czerwonego piaskowca, na szczęście nie musieliśmy chodzić na boso; w tym upale byłaby to zagłada naszych stóp. Po obejrzeniu przeszedł czas na najbardziej wyczekiwane miejsce podczas podróży do kraju największej światowej demokracji. Wybitny, perfekcyjny, nieskazitelnie piękny Taj Mahal ukazał się nam przechodząc przez główną bramę. Było to dla mnie niesamowite przeżycie. Moment, w którym spełniło się moje kilkunastoletnie marzenie w końcu nadszedł. Nie zabrakło łez wzruszenia i szczęścia, ale nic dziwnego po tak niesamowitym obrazku. Moim oczom ukazał się nieskazitelnie wspaniałe mauzoleum Taj Mahal. Marmur, z którego jest wykonany pięknie odbijał światło późnego popołudnia. Z bliska robił jeszcze większe wrażenie. Szlachetne kamienie w różnych kolorach komponowały się z misternie roślinnymi wzorami. Radość i szczęście są mi obecne aż do tej pory. Mój wieloletni sen stał się rzeczywistością dzięki wyjątkowemu człowiekowi, który spełnia marzenia młodych ludzi. Wdzięczność to za płytkie słowo aby określić to, co czuję. Spędziliśmy w tym oszałamiającym miejscu długi okres czasu. Kropką nad i było mauzoleum oświetlone promieniami zachodzącego słońca, pokazując na nowo swoje niesamowite oblicze. Chwile spędzone w najpiękniejszym miejscu Indii pozostaną niezapomniane do końca życia. Niestety po zachodzie trzeba była opuścić perełkę Republiki Indii, by spakować się i ruszyć spowrotem do stolicy. Nasza indyjska przygoda zaczęła dobiegać końca. Ostatni cel podróży to Delhi.

Szymon Kot


7 sierpnia 2015

XIII. Ladakh – na dachu świata

Wczesnym rankiem spakowani przepłynęliśmy sikharami z houseboatów do trzech jeepów, które miały nas zabrać w dwudniową podróż – do Ladakhu. Znalazłam się w samochodzie przeznaczonym dla osób, które mają specjalizację z geografii i usłyszeliśmy mnóstwo ciekawych informacji na temat otaczającej nas przyrody. Pierwszy postój mieliśmy na 2000 m n.p.m. i zobaczyliśmy pierwszy kryjący się za górami lodowiec. Jechaliśmy cały czas wzdłuż zielonych lasów, które powoli przeradzały się w tak zwaną górską pustynię. Najwyższy punkt w jakim się znaleźliśmy to ok 4000 m n.p.m. Niektórzy z nas poczuli się niekomfortowo co okazało się niezbyt poważną chorobą wysokościową. Po drodze do świątyni buddyjskiej pokazano nam podobne złudzenie optyczne do tego, które możemy zaobserwować w Polsce na górze Żar, które polegało na tym, że wydawało się, że jedziemy w dół, a jednak nasz samochód jechał w przeciwną stronę. W końcu dojechaliśmy do świątyni, przed którą parę kilometrów wcześniej była ułożona swastyka z kamieni (znak szczęścia) i gdzie chłopcy spróbowali jak to jest biegać na poziomie 4000 m n.p.m. i przyznali, że nie jest to to samo co bieganie u nas w parku czy mieście. Sama świątynia buddyjska była niewielka. Według legendy kiedyś było w tamtym miejscu jezioro, zamieszkane przez demony. Przybył tam wtedy pewien mędrzec, który przepowiedział, że będzie tam kiedyś stać świątynia i złożył ofiarę z ziaren kukurydzy, które rozwiały się w kształt swastyki a tam powstała potem owa świątynia. Zaczęło się powoli ściemniać i w końcu dojechaliśmy do małej wioski – Alchi. Udało nam się znaleźć hotel i pierwsze co zrobiliśmy po zajęciu pokoi to zebraliśmy się na tarasie i wpatrywaliśmy się w niebo, które było takie czyste i pełne jasnych gwiazd. Szybko zjedliśmy kolację, na którą składała się tybetańska zupa – thukpa. Bardzo nam zasmakowała bo była ciekawą odmianą po typowych indyjskich daniach. Wróciliśmy do pokoi, a niektórzy zostali jeszcze poobserwować rozgwieżdżone niebo.

Po śniadaniu przed dalszym ciągiem jazdy do Leh, przeszliśmy się po Alchi. Pooglądaliśmy różne błyskotki wystawione przez sprzedawców, znajdujące się po drodze do kompleksu małych świątyń buddyjskich. Był on najstarszy w tym regionie, zbudowany przez wielkiego tłumacza Lotsawę, któremu pomagało 20 kaszmirskich artystów. Wsiedliśmy w jeepy i pokonaliśmy ostatnie kilometry do stolicy Ladakhu. Cały czas, mimo ciągłej choroby wysokościowej, byliśmy przyklejeni do szyb i oglądaliśmy ciekawie ułożone fałdy oraz kolory warstw, tworzących otaczające nas góry. Po dojechaniu na miejsce poszukaliśmy hotelu, a po rozpakowaniu się rozejrzeliśmy się po miasteczku. Spotkaliśmy paru Polaków, którzy byli zaskoczeni widząc grupę nastolatków, która bez problemów radzi sobie sama w Indiach. Dumni z naszych nabytych przez parę tygodni umiejętności targowania, znaleźliśmy kantor i wymieniliśmy pieniądze po jak najlepszym kursie. Wróciliśmy do hotelu i korzystając z pojawienia się ciepłej wody wykąpaliśmy się i wyspaliśmy się po nieco męczącej podróży.

Obudziwszy się na terenie Małego Tybetu i po zorganizowaniu sobie śniadania, zebraliśmy się i ruszyliśmy w stronę Leh Palace. Idąc w górę ponownie zauważyliśmy jak ciężko jest z jakimkolwiek wysiłkiem na tej wysokości (3500 m n.p.m). Weszliśmy do pałacu, gdzie znajdowały się galerie zdjęć z rożnych miejsc z Indii. Jeszcze przed wejściem, udaliśmy się do świątyni na szczycie góry, z której rozpościerał się przepiękny widok na miasteczko oraz niesamowite góry, które zbudowane były z piaskowca, a naprzeciwko nas było pasmo ośnieżonych szczytów, w tym najwyższej tam góry – Stok Kangri. Potem znów mieliśmy czas na zwiedzanie Leh samemu. Kupiliśmy mnóstwo warzyw na śniadanie. Spakowaliśmy się do plecaków bo kolejnego dnia ruszaliśmy nad Pangong.

Po pobudce przenieśliśmy rzeczy do jednego pokoju, wzięliśmy plecaki i zapakowałyśmy się do samochodów i ruszyliśmy nad Pangong. Odwiedziliśmy pierw klasztor w Hemis, gdzie znajdowała się thangka odkrywana raz na 12 lat (która odkryta będzie w przyszłym roku w lipcu). Ponownie jechaliśmy wśród pięknych widoków jadąc coraz wyżej i wyżej, aż wyjechaliśmy na trzecią najwyższą przełęcz na świecie. Powitani tam zostaliśmy przez znak „Welcome to the Chang La – 5360 m n.p.m.” oraz przez niecodzienną dla Indii temperaturą, która sprowokowała nas do ubrania się w kurteczki i czapki. Po drodze nad jezioro ponownie otaczały nas ciekawe formy geologiczne i mnóstwo rzek tworzących się poprzez topnienie lodowców. W końcu dojechaliśmy nad przepiękny Pangong, którego woda była turkusowa a w niektórych miejscach czerwonawa, gdyż odbijały się tam góry, które otaczały zbiornik. Byliśmy zachwyceni tym widokiem więc od razu po dostaniu domków porobiliśmy mnóstwo zdjęć i spędziliśmy czas nad jeziorem aż do kolacji. Byliśmy bardzo głodni więc rzuciliśmy się na jedzenie, które bardzo nam smakowało. Wracając do domków mieliśmy kolejną okazję by pooglądać przepiękne gwiazdy, a potem z przepełnionymi brzuchami udaliśmy się do łóżek.

Pomimo tego, że na dworze było stosunkowo zimno i chodziliśmy w kurtkach, szalach i czapkach to wyspaliśmy się w cieplutkich pokojach. Zjedliśmy szybkie śniadanie i porobiliśmy jeszcze parę zdjęć nad jeziorem, a potem wsiedliśmy w samochody i ruszyliśmy w drogę powrotną do Leh. Oglądając znów niesamowite widoki, zobaczyliśmy rzekę, która sprawiała wrażenie, że płynie pod górę. Część drogi spędziliśmy jadąc wzdłuż zielonej Doliny Indusu, która cudownie kontrastowała z pomarańczowobrązowymi górami. Zanim dojechaliśmy do Leh wstąpiliśmy do dwóch miejsc. Pierwsze to klasztor znajdujący się w Thikse i w nim zobaczyliśmy ogromny posąg Buddy, który poświęcony został przez XIV Dalajlamę. Drugie – Stok Palace, czyli pałac, do którego została przeniesiona z Pałacu w Leh rodzina królewska. Po przyjeździe do Leh poszliśmy coś zjeść i przygotować śniadanie na jutrzejszy przejazd.

Następnego dnia mieliśmy wyjazd do Keylongu. Wyjechaliśmy jeszcze kiedy było ciemno więc pozwoliliśmy sobie na krótką drzemkę, a potem znów oglądaliśmy krajobraz zmieniający się za naszymi oknami. Mieliśmy parę postojów na czai i śniadanko, a potem wyjechaliśmy na drugą najwyższą przełęcz na świecie! Miała ona 5328 m n.p.m. i staliśmy tam w temperaturze bliskiej 0 stopni! Mieliśmy też przygodę na półce skalnej, z której wydawało się nam, że zaraz spadniemy, a tam co chwilę wyprzedzały nas jakiejś auta, a w pewnym momencie przed nami pojawiło się stado kóz, które trzeba było wymijać będąc dosłownie na krawędzi przepaści. Po lekkim stresie dojechaliśmy na miejsce i mogliśmy odpocząć po emocjonującym przejeździe.

Kolejnego dnia podróży kierowaliśmy się w stronę Kazy. Po szybkim spakowaniu ruszyliśmy. Tak jak dotychczas, nie brakowało wspaniałych widoków. Otaczała nas lekka mgła i mieliśmy obawy, że będziemy jechać przez przełęcz trupów, na której na ostatnich wyprawach działy się rożne przygody. Pojechaliśmy jednak inną drogą, gdzie napotkaliśmy spory korek spowodowany wypadkiem ciężarówki. Mieliśmy czas na poobserwowanie płynącej rzeki, pozbieranie kolorowych kwiatków. Kiedy drogowe maszyny uporały się z tą małą lawiną skalną, cały korek ruszył. Jednak to nie był koniec przeszkód podczas tej i tak już emocjonującej drogi. Trafiliśmy na kolejne zakorkowane.wioski, ale z innego powodu. Tego dnia odwiedzał je Lama Rimpocze- znaczący dostojnik buddyjski, który błogosławił mieszkańców a Ci gotowali mu huczne przywitanie. Co ileś kilometrów zatrzymywaliśmy się w długim konwoju i wychodziliśmy oglądać śpiewy i tańce zorganizowane dla tej osobistości. Mieszkańcy rozdawali wszystkim chai do picia i chapati do jedzenia. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Kazy, gdzie po wyjściu z busików poszliśmy na puję, zorganizowaną dla Lamy, który zatrzymywał się tam na noc. Po wypiciu hektolitrów chai udaliśmy się do hotelu wypocząć po podróży. Następnego ranka po rozejrzeniu się po miasteczku i upolowaniu czegoś do jedzenia, pojechaliśmy zwiedzić dwa klasztory. Pierwszy znajdował się w Kibber. Weszliśmy na górę, żeby go zobaczyć, ale był zamknięty. Jednak jak chcieliśmy już wracać, zobaczyliśmy jak macha nam biegnący w naszą stronę mnich. Otworzył nam świątynie, pokazał pokoje, w których śpią mnisi i pozwolił zagrać na trąbie. Następnie udaliśmy się do Key. Znajdował się w niej największy młynek modlitewny w Spiti. Również miał gdzieś być sklep z rożnymi ciekawymi rzeczami, które należały do ludności Key. Mnisi dostawali je za darmo, bo były one pamiątkami, typu złoty pierścień, z którego kamień wypadł 15 lat wcześniej, a następnie sprzedawane były za drobne pieniądze. Wróciliśmy do hotelu, gdzie mieliśmy czas na pranie, zjedzenie i zrobienie zdjęć paszportowych, potrzebnych do pozwolenia przejazdu przez tereny ograniczone dla turystów. Kolejnego, pięknego, słonecznego dnia zjedliśmy śniadanie i pospieszyliśmy jak najszybciej wyrobić pozwolenia na przejazd. Wypełniliśmy dokumenty, daliśmy zdjęcia i z uśmiechem na twarzy cieszyliśmy się, że zaraz możemy jechać dalej. Ale żeby nie było tak pięknie, zamiast 20/30 minut musieliśmy poczekać prawie 3 godziny. Zmęczeni siedzeniem w tym samym miejscu, nie mając przy sobie nic, przestaliśmy nawet w pewnym momencie ze sobą rozmawiać. W końcu po wydaniu zgód, pobiegliśmy do busików i ruszyliśmy w stronę Tabo. Po drodze wstąpiliśmy do Klasztoru Dhankar. Najpierw weszliśmy na szczyt i mieliśmy piękną panoramę gór, między którymi płynęła sobie leniwie rzeka. Wśród domów, które stały pod nami nie widzieliśmy żywej duszy. Ruszyliśmy trochę niżej, skrótem, który wymagał od nas umiejętności kurczowego trzymania się skał, doszliśmy do małego klasztoru, gdzie unosił się słodki zapach kadzideł. Rozejrzeliśmy się chwilkę i wróciliśmy do busików, by jechać dalej. W końcu dojechaliśmy do Tabo. Mieliśmy tam zwiedzić klasztor, ale był zamknięty więc od razu zaczęliśmy szukać noclegu. Wrzuciliśmy rzeczy do przyklasztornego hostelu i wieczorkiem zjedliśmy thali. Mieliśmy w końcu czas by posłuchać czegoś o buddyzmie i Himalajach, a potem poszliśmy spać by zdążyć na poranną puję. Obudziły nas budziki o okrutnej piątej rano oznajmując, że czas wyjść na puję. Zebraliśmy się i poszliśmy kawałeczek by usiąść w klasztorze i posłuchać mnichów. Niektórzy z nas tak bardzo się wsłuchali, a inni tak medytowali, że obserwowałam tylko jak ich głowy próbują nie opaść i słyszałam cichutkie chrapanie. Po 45 minutach pobiegliśmy spowrotem do łóżek by jeszcze trochę pospać. Po niezbyt indyjskim śniadaniu wsiedliśmy w busiki i ruszyliśmy w stronę Nako. Po drodze zjechaliśmy zobaczyć świątynię, ale była ona dopiero w budowie więc zadowoliliśmy się malutkim pomieszczeniem, w którym był posąg bóstwa i mumia mnicha licząca około 500 lat. Trochę zaskoczeni widokiem wsiedliśmy spowrotem i górzystymi dróżkami dojechaliśmy do celu. Od razu po przyjeździe poszliśmy nad jeziorko ciesząc się widokiem i padającymi na nas promieniami słońca. W końcu mieliśmy czas by poczytać, porysować, czy po prostu porozmawiać. Na kolację, żeby nie było zbytniej różnorodności zjedliśmy thali. Rano spotkała nas niespodzianka mianowicie jeden z naszych busików nie mógł ruszyć. Jednak po wielu próbach udało się i udaliśmy się do Sarahanu. Jednak po drodze spotkała nas kolejna niespodzianka – osunęły się masy skał. Zrobiliśmy więc dwugodzinną przerwę na lunch, po której ruszyliśmy dalej. Znaleźliśmy się w regionie gdzie podobno są najlepsze jabłka na świecie. Ponownie spaliśmy w przyklasztornym hostelu, gdzie w jednym z pokoi znaleźliśmy takiego pająka, jakiego można zobaczyć w programie na temat najniebezpieczniejszych zwierząt świata.

Po wygonieniu tego typu lokatorów poszliśmy spać by znów pójść na poranną puję. Następnego pięknego poranka okazało się, że spóźniliśmy się o godzinę. Nie zrażając się stwierdziliśmy, że po śniadaniu i przechadzce pójdziemy na kolejną puję. Jednak zbyt długo oglądaliśmy architekturę, krajobraz i ponownie się spóźniliśmy. Zobaczyliśmy tylko świątynię od środka, a po spakowaniu się pojechaliśmy do Shimli. Po drodze oglądaliśmy miasteczka i góry spowite mgłą. Wszędzie było widać zieleń, gdzieniegdzie sądy przykryte białymi bądź niebieskimi płachtami. W końcu znaleźliśmy się na niższych wysokościach.

Aleksandra Żukowska


5 sierpnia 2015

XII. Srinagar – raj na ziemi

Z Amritsaru zabraliśmy się nocnym pociągiem do Jammu, gdzie zaraz po przyjeździe rano wsiedliśmy w jeepy i ruszyliśmy zdobywać Kaszmirskie szczyty i przełęcze. Cały dzień spędziliśmy w podróży, podczas której podziwialiśmy zapierające dech w piersiach widoki. Inną drogową atrakcją były zabawne znaki drogowe np. „After whisky, driving risky” oraz mijające się o kilka centymetrów samochody, balansujące na skraju przepaści. Góry w kaszmirze przypominały nieco te w Polsce. Długie stoki porośnięte bujną roślinnością podobną do tej w klimacie umiarkowanym pięknie komponowały się z przejrzystym niebem. Jednak owe góry były o wiele wyższe. Wjazd do doliny kaszmirskiej prowadzi przez 2 kilometrowy tunel przez górę. Będąc już po drugiej stronie na jednym postoju mieliśmy okazję skosztować wyśmienitych lokalnych jabłek. Do Srinagaru dotarliśmy późnym wieczorem i po szybkiej kolacji udaliśmy się sikharami do miejsca zakwaterowania. Nasz hotel znajdował się na wodach jeziora Dal w pięknie zdobionych wiktoriańskich łodziach mieszkalnych. Owe łodzie wymagają dużo pracy przy co trzyletniej konserwacji, a po 80 latach i tak toną. Mimo tych wad mają swój specyficzny nieco luksusowy klimat. Pierwszy dzień poświęciliśmy na zwiedzanie ogrodów wielkich Mogołów, do których władcy przyjeżdżali w okresie letnim by zaznać chłodu i odpoczynku od miejskiego zgiełku. Ogrody nazywane są rajem na ziemi, choć dzisiaj daleko im do dawnej świetności, nadal robią niesamowite wrażenie. Fontanny, kwiatowe rabatki, drzewa wszelakiej maści powalają na kolana swoim pięknem na kilku stopniowych kondygnacjach ogrodów, zwłaszcza w największym z nich Nishatcie. Wieczorem po powrocie na łodzie, właściciele zaserwowali nam wyśmienite thali, które popijaliśmy kaszmirską herbatą przyprawianą min. szafranem i kardamonem. Drugi dzień minął nam leniwe w sikharach wśród lilii wodnych na jeziorze dal. Zwiedziliśmy wtedy targ na wodzie oraz wszelkie zakamarki jeziora. Wieczorem miło spędziliśmy czas razem ciesząc się oryginalną atmosferą jeziora i mieszkań na wodzie. Nazajutrz wyruszyliśmy dalej w stronę Ladaku.

Michał Ciołek


3 sierpnia 2015

XI. Amritsar – miasto walecznych sikhów

Podróż nie należała do najkrótszych, ale tak, jak przy poprzednich tak długich przejazdach klasa sleeper okazała się zbawienna. Po dobowej podróży, przez ciągące się po horyzont pola ryżowe z pracującymi po kolana w wodzie rolnikami, większe i mniejsze miasta, mijając porozrzucane chatynki, w końcu znaleźliśmy się w stolicy stanu Pendżab. Miasto to jest stosunkowo młode, założono je nieco ponad 400 lat temu. Obecnie jest ważnym ośrodkiem przemysłowo-handlowym, w większości zamieszkanym przez Sikhów. Bagaże zostawiliśmy w hotelu, zabierając tylko niezbędne rzeczy do całodziennego zwiedzania. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy park Dżalianwala Bagh, gdzie w 1919 r. brytyjski generał rozkazał otworzyć ogień do nieuzbrojonych demonstrantów. Wówczas zginęło ponad 300 osób, o czym między innymi świadczą ślady kul widoczne na zachowanych ścianach. W następnej kolejności poszliśmy do najbardziej wyczekiwanego przez nas miejsca- Złotej Świątyni. Jest to najważniejsze i najświętsze miejsce kultu Sikhów. Cała świątynia jest pozłacana, a w środku znajduje się święta księga sikhijska Granth Sahib. Budynek ten umiejscowiony jest na środku Jeziora Nieśmiertelności, albo jak kto woli Zbiornika Nektaru, od którego z resztą pochodzi nazwa miasta – amrit (nektar) i sarovar (zbiornik, w skrócie sar). Otoczone jest marmurowymi budynkami, takimi jak sikhijski parlament, miejsca noclegowe i co najciekawsze potężna darmowa jadłodajnia. Sikhowie to najbogatsza grupa społeczna, utrzymują świątynię i rozdają wszystkim chętnym gościom posiłki w jednej ogromnej sali. Dziennie wydają średnio 20.000 obiadów. Obiekt zrobił na wszystkich duże wrażenie, wszyscy ucieszyli się na pomysł wieczornego powrotu, kiedy wszystko ma być oświetlone. Jednak przed tym mieliśmy zobaczyć coś jeszcze, zupełnie innego. Ruszyliśmy naszymi busami w stronę indyjsko-pakistańskiej granicy. Ostatni kilometr, mimo mnóstwa wcześniejszych kontroli i przeszukiwań, trzeba było pokonać pieszo. W końcu doszliśmy przed bramę wyjścia z Indii i wejścia do Pakistanu. Co dziwne, w obydwu państwach dookoła bramy pobudowano betonowe trybuny. Mieliśmy sobie usiąść i czekać na codzienny pokaz siły wojskowych z obu stron. Chwilę tam powiedzieliśmy zanim się rozpoczęło – zaczyna się zawsze pół godziny przed zachodem słońca. Było to dla nas niezwykle komiczne, w jaki sposób żołnierze wykonywali marsz, okrzyki, emocje. To samo działo się po drugiej stronie, wszystko w kierunku granicznej bramy. Na samym końcu ściągnięto flagi obydwu konkurujących państw i pokaz siły się zakończył. Szokiem była liczba zebranych ludzi – na trybunach znalazło się kilka tysięcy osób. A odbywa się to codziennie. Po zmroku wróciliśmy do Golden Temple, czyli Hari Mandir, która tym razem wyglądała zupełnie inaczej choć równie pięknie. Zwiedziliśmy ją tym razem w środku i wyglądała równie misternie i oszałamiająco, jak z zewnątrz. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie stolicy Sikhizmu. Odjechaliśmy pociągiem w nocy, kierując się w krainę snów. Już za niedługo mieliśmy ujrzeć piękno kaszmirskiej doliny.

Szymon Kot


1 sierpnia 2015

X. Varanasi – święte miasto hinduizmu

Pierwszy dzień w mistycznym Varanasi wyglądał podobnie jak w Jaisalmerze – przyjechaliśmy nad ranem, kiedy było jeszcze ciemno. Następnie zapakowaliśmy się w riksze i w pełnym ścisku (plecaki zapełniły każdy centymetr świeżego powietrza) ruszyliśmy do Chowk- miejsca, z którego mogliśmy iść dalej. Zaczęło świtać. Zabraliśmy plecaki i weszliśmy w wąskie uliczki starego miasta, gdzie ich średnia szerokość liczyła koło dwóch metrów. Po dziesięciu minutach doszliśmy do hotelu, był czas na prysznic i drzemkę. Na samej górze znajdowała się restauracja z widokiem na całe Varanasi, a co lepsze – na Ganges. Do świętej rzeki hindusów było w prostym odcinku mniej niż sto metrów. Śniadanie z takim widokiem należało do naszych najbardziej widowiskowych. Później mieliśmy czas wolny aż do trzeciej – czekała nas kolejna przygoda w klimacie Bollywood. Tym razem poszliśmy na film akcji „Bahubali”. Podobał mi się i chętnie zobaczę go jeszcze raz, ale tym razem w miarę możliwości uniknę hindi. Po trzygodzinnym seansie poszliśmy na nieco inne widowisko, nad Ganges. Razem z tysiącami hinduskich pielgrzymów, ubranych z góry na dół na pomarańczowo, uczestniczyliśmy w Pudży ku czci świętej rzeki. Jest to ceremonia poświęcona bogom żywiołów, odprawiana przez Braminów- najwyższą warnę. Jeden z nich odśpiewuje sutry, czyli pieśni, a pozostała szóstka synchronicznie wykonuje różne gesty i ruchy z symbolami poszczególnych żywiołów.

Na tym zakończyliśmy dzisiejsze atrakcje. Po powrocie do hotelu wyczekiwana przez wszystkich kolacja z widokiem na oświetloną panoramę Varanasi.

Drugi dzień spędziliśmy na zwiedzaniu okolicznego Sarnath. Kolejne miasto o dużym znaczeniu religijnym, tym razem dla buddystów. Znane jest z tego, że Budda wygłosił w nim swoje pierwsze nauki. Wycieczkę zaczęliśmy od muzeum archeologicznego, gdzie najważniejszą rzeźbą był kapitel ze świątyni Aśoki – cztery stojące lwy z ćakrą (kołem prawa). Właśnie ta rzeźba widnieje na fladze Indii. Kolejnym miejscem naszych odwiedzin była tajska świątynia a w jej ogrodach trzydziestometrowy posąg Buddy. Jest to jedna z najwyższych rzeźb go przedstawiających. Ostatnim punktem programu było najważniejsze miejsce miasta- święte drzewo, pod którym Budda wygłosił swoją pierwszą naukę. Obok znajdowała się mała świątynia, gdzie na ścianach widniały malowidła przedstawiające Jego życie i czyny. Tego dnia towarzyszyła nam bardzo wysoka.. temperatura, a promienie słoneczne opalały z minuty na minutę co raz bardziej. Najgorsze co mogło nas spotkać to godzinny korek w tym skwarze. Jednak udało się nam szczęśliwie wrócić do Varanasi. Po powrocie został nam już czas wolny.

Trzeci dzień poświęcony był zwiedzaniu świętego miasta. Zaczęło się od świątyni Wiszwanat, znajdującej się na terenie Uniwersytetu Benares – potężnego kompleksu budynków uczelnianych. Jest ona jednym z najwyższych budynków w Varanasi. W środku panował niezwykły tłok, ze względu na lingam, na którym hindusi ofiarowywali bogom kwieciste naszyjniki polane mlekiem lub roztrzaskiwali kokosy. W środku była policja kierująca ruchem wiernych. Nasze drugie spotkanie z hinduistycznymi praktykami religijnymi bardzo się różniło od poprzedniego. Tam panowała uroczysta atmosfera, natomiast teraz czuliśmy się jak na targu. Kolejna świątynia zadziwiła nas jeszcze bardziej. Podążając ku celu do naszych uszu docierała coraz to głośniejsza muzyka techno. Weszliśmy na teren wesołego miasteczka z diabelskim młynem i masą wrzasków. Przechodząc obok tego wszystkiego naszym oczom ukazał się czerwony, niepasujący do reszty krajobrazu mur Świątyni Durgi. Była ona cała zbudowana z czerwonego kamienia. Aż dziwne, że park rozrywki zlokalizowano właśnie w takim miejscu. Na sam koniec zwiedzania pojechaliśmy rikszami do Świątyni Matki Indii, z niesamowitym potężnym reliefem tego kraju, wyrzeźbionym w kamiennej podłodze. Jego skala to 1:400000. Spotkała nas tam ciekawa niespodzianka. Na szafce znaleźliśmy naklejki wielu poprzednich słowakowych wypraw. Oczywiście tak jak wszędzie zostawiliśmy również swój ślad. Po obejrzeniu tego ciekawego miejsca przyszedł czas na ostatni punkt dzisiejszego planu. Pod wieczór udaliśmy się nad Ganges- do Manikarnika Gat. Jest to jedne z wielu miejsc palenia zwłok. W naszej kulturze śmierć jest emocjonalnym ciosem dla bliskich, pogrzeb to ostatnie pożegnanie, z którym łączy się żal, rozpacz i ból. W Indiach wygląda zupełnie inaczej. Po śmierci zwłoki pali się najczęściej tego samego dnia, a uczestniczy przy tym tylko męska część rodziny. Ceremonia prowadzona jest przez najstarszego syna. Towarzyszy temu myśl, że być może urodzi się w lepszym wcieleniu i od tego momentu rozpoczyna dużo lepsze życie, a nie egoistyczna rozpacz i ból. Całkowite spalenie trwa do czterech godzin, a dusza uwalnia się z człowieka po pęknięciu czaszki. Niewątpliwie na każdym zrobiło to wrażenie. Po tym wizyta w sklepie z tradycyjnymi damskimi ubraniami, czyli sari. O 927 rano zakończyliśmy przygodę w Varanasi, jadąc pociągiem do Amritsaru.

Szymon Kot


29 lipca 2015

IX. Kathmandu – zwiedzanie i wolontariat

Z rana wsiedliśmy do autobusu i opuściliśmy Chitwan. Podróż do Kathmandu trwała ponad siedem godzin, ale jechaliśmy wśród niesamowitej zieleni i przepięknych górskich widoków. Dojechaliśmy przed wieczorem więc po rozlokowaniu się w pokojach dostaliśmy czas wolny i poszliśmy coś zjeść. Wielu z nas chciało odpocząć od azjatyckiego jedzenia także poszukaliśmy jakichś restauracji z europejskim menu.

Pierwszego dnia wstaliśmy wcześnie na śniadanie i ubraliśmy się trochę cieplej, gdyż zamierzaliśmy wyjść w góry. Pojechaliśmy na miejsce zbiórki i dostaliśmy koszulki z napisem Hike For Nepal. Nasz przewodnik powiedział nam o tym, że nasze wyjście w góry w tych koszulkach ma charakter wolontariatu, którego celem ma być promowanie przyjazdów do bezpiecznego Nepalu, wbrew opinii kreowanej przez media i powtarzanej na całym świecie. Takie działania spowodowały, że znaczna część Nepalczyków żyjących z turystyki, straciła źródło swoich dochodów, Poczuliśmy, że łączymy przyjemne z pożytecznym i pomagamy. Wszystko byłoby perfekcyjne gdyby nie to, że padał deszcz, ale nie przeszkadzało nam to przez dłuższy czas. Weszliśmy do połowy góry, ale musieliśmy zejść ze względu na trudne warunki. Podczas schodzenia poczuliśmy skutki deszczu, gdyż było bardzo ślisko i wiele osób się wywracało. Paru z nas zostało także zaatakowanych przez pijawki więc schodziliśmy bardzo ostrożnie. Po zejściu rozpogodziło się (jak ręką odjął) tak że po przebraniu się poszliśmy zwiedzać Kathmandu. Naszym celem był Durbar Square. Większość świątyń, które widzieliśmy były w całkiem dobrym stanie jak na trzy miesiące po trzęsieniu ziemi. Po paru informacjach o tym miejscu, porozmawialiśmy z jednym Nepalczykiem, który opowiedział nam o bogini Kumari. Weszliśmy do świątyni i pierwsze co zobaczyliśmy to właśnie żywą boginię Kumari, która wyglądała zza okna! To było takie niesamowite. Mieliśmy szczęście. Po rozejrzeniu się jeszcze po Durbar Square kupiliśmy pierwsze pamiątki i coś zjedliśmy. Po przyjściu do hotelu przygotowaliśmy się na jutrzejszy wolontariat w szkole, czyli poprzypominaliśmy sobie różne gry i zabawy i poszukaliśmy rekwizytów do naszych zajęć.

Następnego dnia mogliśmy się trochę bardziej wyspać. Rano przyszedł do nas Mani – Nepalczyk, który ku naszemu zdziwieniu mówił po polsku i to całkiem dobrze. Dowiedzieliśmy się, że dużo razy odwiedził naszą ojczyznę i że kieruje fundacją „Światło dla Himalajów”. Zaprowadził nas do szkoły White Pearl Academy na przedmieściach stolicy, w której miał odbyć się nasz wolontariat. Weszliśmy gęsiego przez bramę i każdy z nas został powitany przez dzieci, które założyły nam katany. Po rozejrzeniu się po szkole i klasach podzieliliśmy się na grupy i wybraliśmy sobie wiekowo dzieci i przeprowadziliśmy z nimi zajęcia. Chłopcy bawili się z najmniejszymi dziećmi w wieku przedszkolnym. Nauczyli ich zabaw w kółeczku takich jak „stary niedźwiedź mocno śpi”, pobawili się piłkami i ogółem wyglądali jak tatusiowe, gdyż tak się dziećmi opiekowali. Starsze dzieci grały w berka, taniec na gazetach czy „gorące krzesła”. Najstarsze uczyły się układów tanecznych, które potem przedstawione były wszystkim uczniom i tańczyliśmy wszyscy na szkolnym dziedzińcu. Miło było zobaczyć jak wszystkie dzieci się bawią i są tak promiennie uśmiechnięte. Cieszyliśmy się też, że nasi opiekunowie tak docenili naszą pracę jaką włożyliśmy w przygotowania do zajęć. Po wolontariacie zobaczyliśmy świątynię Swayambunath, w której ponownie spotkaliśmy się z atakującymi nas małpami. Przeszliśmy się po niej ruszając kolejno młynki modlitewne z umieszczonymi w nich mantrami, a następnie zeszliśmy po 295 schodach. Wieczorem poszukaliśmy jeszcze trochę nowych zabaw dla dzieci.
Kolejnego dnia pobudkę mieliśmy na szczęście jeszcze później niż poprzednio, tak że mogliśmy poleżeć w łóżku prawie do dziewiątej. Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć biuro Maniego, gdzie pokazał nam swoją kolekcję polskich książek oraz parę zniszczeń po trzęsieniu ziemi. Udaliśmy się do tej samej szkoły co wczoraj i podzieliliśmy się na podobne grupki. Przeprowadziliśmy tym razem więcej „warsztatów tanecznych” i pokazaliśmy parę nowych zabaw. Jako że była ładna pogoda, weszliśmy na taras, gdzie zobaczyliśmy przepiękną panoramę gór, które otaczają Kathmandu. Wypiliśmy herbatkę, poczęstowaliśmy się ciasteczkami i pojechaliśmy zobaczyć świątynię Pashupatinath. Akurat dziś – w poniedziałek, trafiliśmy na pudźę, odprawianą na cześć boga Śiwy. Zobaczyliśmy także mnóstwo małych stup (świątyń buddyjskich); widzieliśmy też dogasający stos, na którym paliły się zwłoki. Po powrocie przygotowaliśmy się do wyjazdu do wioski Dhungkharka gdzie mieliśmy spędzić noc oraz odbyć wolontariat w kolejnej szkole.

Czwartego dnia wcześnie wstaliśmy i po upewnieniu się czy wzięliśmy zabawki dla dzieci wsiedliśmy do autobusu. Niektórym z powodu wczesnej pory się przysnęło dlatego w imię zasady „NIE SPAĆ – ZWIEDZAĆ” zostali oblani wodą w celu szybkiej pobudki. Po niecałych dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Na wejściu do szkoły zostaliśmy ustawieni w linii i każdy z nas dostał katanę, łańcuch z kwiatów i na czole namalowano nam tikę. Po przejściu przez bramę szliśmy przez korytarz utworzony przez dzieci, które krzyczały „Poland – Nepal” i klaskały. Czuliśmy się tak niesamowicie, nie wiedzieliśmy co mamy robić, byliśmy w takim szoku. Po tym bardzo miłym powitaniu zostaliśmy zaprowadzeni do gabinetu dyrektora i wysłuchaliśmy historii szkoły. Potem zostaliśmy po niej oprowadzeni, pokazano nam klasy, w których porozmawialiśmy trochę z dziećmi. Nie prowadziliśmy dziś żadnych zajęć więc po jakimś czasie przejechaliśmy w miejsce, gdzie mieliśmy spać. Ujrzeliśmy wtedy budynek, który był dopiero w budowie i miał tylko szare ściany, a na ziemi przed nim leżały cegły i żwir. Na samym dole była przygotowana dla nas sala, gdzie były najważniejsze rzeczy – jedna lampa, mata do spania, parę koców i poduszek oraz telewizor (który wzbudził w nas dość mieszane uczucia w tym podejrzliwość). Znaleźliśmy dwa bębenki więc postanowiliśmy „umilić” innym czas i ukazać nasze artystyczne zdolności. Po przekąszeniu ciasteczek i wypiciu słodkiej herbaty, wyposażeni w czołówki poszliśmy na kolację, na której dostaliśmy dal. Wróciliśmy do naszej „bazy” i po przypomnieniu sobie o tym, że podzieleni na trzy grupy mieliśmy dowiedzieć się o życiu codziennym na wsi, festiwalach i uprawie. Wykorzystaliśmy więc sytuację, że spaliśmy tam razem z Nepalczykami a do tego siedział tam dyrektor tutejszej szkoły, który miał dużą wiedzę na te tematy. Po ułożeniu się na twardej podłodze poszliśmy spać, gdyż jutro mieliśmy iść na zajęcia do szkoły.

Rano zrobiliśmy prowizoryczną toaletę i po zebraniu wszystkich rzeczy wyszliśmy oraz zjedzeniu ciasteczek z herbatą wyszliśmy do szkoły. W gabinecie dyrektora zostaliśmy podzieleni na grupki i każda poszła do różnej sali by porozmawiać z dziećmi. Nasza grupa, w której byłam dostała klasę dwunastą, czyli z młodzieżą w wieku średnio 17 lat. Zaśpiewali nam dumnie i energicznie hymn, opowiedzieli trochę o sobie i Nepalu i pomogli nam w naszych projektach. Byli również ciekawi informacji o Polsce. Pytali o różnice między nią a Nepalem, o tradycję i kulturę, poprosili nas żebyśmy również zaśpiewali hymn naszego kraju. Potem każdy z nas usiadł z grupką osób i porozmawialiśmy tak już bardziej na luzie. Dowiedzieliśmy się jakie mają hobby, co robią w czasie wolnym, że uwielbiają robić to samo co my, aczkolwiek niektóre rzeczy były dla nich obce i czasem nie mieli pojęcia o czym do nich mówimy. Spędziliśmy z nimi naprawdę fajnie czas, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, w pewnym momencie ich ciekawość wyszła ponad ich dyscyplinę i zaczęli dotykać naszej skóry, włosów (szczególnie blondynek) i coraz bardziej się nam przyglądali. O 10 odbył się apel, na którym ponownie, tym razem więcej osób, zaśpiewało hymn Nepalu potem my nasz Polski. Dyrektor szkoły powiedział coś o nas, a następnie zatańczono dwa nepalskie tańce, a potem Szymon z Agnieszką zatańczyli taniec towarzyski, a Magda pokazała układ hiphopowy. Przynieśliśmy zabawki dla uczniów, które przekazaliśmy dyrektorowi, a następnie nasz dyrektor przekazał dotację na szkołę, w której byliśmy. To była bardzo wzruszająca sytuacja. Ponownie obdarowano nas katanami i kwiatami i gorąco nam podziękowano. Zaproszono wszystkich do wspólnego tańca, a następnie poszliśmy na lunch. Po zjedzeniu zupki z makaronem wzięliśmy nasze plecaki i pożegnaliśmy się z uczniami, nauczycielami i dyrektorem szkoły, a następnie ruszyliśmy do Bhaktapuru. W tym miasteczku zobaczyliśmy Durbar Square, na którym widzieliśmy również Golden Gate, Statuę Bhupatindy Malli, Dzwon Szczekających Psów, który zbudowany był dla króla i miał odganiać koszmary, które go nawiedzały, i Pałac 55 Okien. Spróbowaliśmy również tutejszego przysmaku – Juju Dhau, czyli tłumacząc na polski – Król Jogurtów Już mieliśmy wracać, kiedy okazało się, że grupa nam się pogubiła i musieliśmy poczekać jeszcze chwilę, choć byliśmy bardzo głodni więc wydawało nam się, że trwała ona wieczność. W końcu przyjechaliśmy do Kathmandu i po napaści na restauracje, najedzeni wróciliśmy do hotelu.

Kolejnego dnia znów mieliśmy wczesną pobudkę. Pojechaliśmy na Patan Durbar Square, gdzie zobaczyliśmy Pałac Królewski, Złotą Świątynię i Świątynię Dziesięciu Tysięcy Buddów. Wróciliśmy na chwilę do hotelu by przygotować się na mecz piłkarski Polska – Nepal. Po ustaleniu składu i przebraniu się pojechaliśmy na stadion. Mówiąc stadion mam na myśli boisko, na którym nie było ani kępki trawy, tylko błoto. Po odśpiewaniu hymnów i ubraniu naszych reprezentacyjnych koszulek, przywitaniu nepalskiego komika i konsula Polski, rozpoczął się mecz. Miał on dwie połowy po 30 minut. Był on pełen ciekawych akcji i panowała bardzo miła atmosfera. Po zakończeniu obydwa składy dostały puchary, nasz zawodnik dostał też nagrodę Najlepszego Gracza. Wszyscy świetnie się bawili, zarówno piłkarze i piłkarki jak i kibice i cheerleaderki. Wróciliśmy jeszcze na szybkie zakupy, wydaliśmy ostatnie nepalskie rupie na pamiątki i jedzenie, a przed dziesiątą wieczorem wróciliśmy do hotelu i zaczęliśmy się pakować, gdyż jutro z rana mieliśmy wyjazd powrotem do Indii.

Podsumowując pobyt w Nepalu, miło było znaleźć się w miejscu, gdzie jest mniejszy tłok, cisza, więcej zieleni, zimniej i piękny widok gór. Myślę, że to był dobry odpoczynek od Indii i ponownie mogliśmy spotkać się z hałaśliwymi Indiami. Zrobiliśmy także chyba sporo dobrego, a z pewnością godnie reprezentowaliśmy i promowaliśmy nasz kraj.

Aleksandra Żukowska


27 lipca 2015

VIII. Wizyta w Parku Narodowym Chitwan w Nepalu

Z Patny, w nocy pojechaliśmy turystycznym autobusem na północ w kierunku granicy z Nepalem. Podroż była bardzo przyjemna, w dużym autobusie na każdego z nas przypadały dwa miejsca, co pozwoliło nam wygodnie spędzić resztę nocy jak i poranek. Podczas podróży krajobraz za oknami był zupełnie inny od tych, które widzieliśmy wcześniej. Niekończące się pola ryżowe poprzecinane bambusowymi gajami i niekiedy palmami, były namiastką nepalskich widoków. Większość z nas podziwiała z zaciekawieniem te nowości, a Ci, którzy odczuwali lekki kryzys w oglądaniu, zawsze mogli liczyć na zimny prysznic od Melasa. Granicę przekraczaliśmy w Raxaul. Przejście graniczne nie należy do zbyt szczelnych ani pilnie strzeżonych, ale znowu musieliśmy wypełniać masę druczków i innych papierów, najpierw by wyjechać z Indii, a potem by dostać nepalską wizę. Gdy biurokracji stało się zadość, ruszyliśmy w dalszą podróż. Po kilkugodzinnym przejeździe dotarliśmy do celu. Pierwsze co odczuliśmy, to przede wszystkim łagodniejszy klimat. Hotel w którym się zatrzymaliśmy był o wiele lepszy od tych w Patnie i Kalkucie. Duże pokoje z osobnymi łóżkami, tarasy, altanki i balkony w których mogliśmy się spotykać rozmawiać i wygłaszać nasze projekty pozwoliły nam zregenerować siły na dalszą część wyprawy. Jednak nie przyjechaliśmy tam jedynie dla hotelowej wygody. Pierwszy dzień zostawiliśmy sobie na wysłuchanie opowieści naszych kolegów o Parku Narodowym Chitwan oraz faunie i florze występującej w Nepalu i Indiach oraz wieczorny spacer po okolicy. Następnego ranka, po wspólnym śniadaniu w hotelowej restauracji, pojechaliśmy na słoniowe safari w dżungli. Było to niesamowite przeżycie, bo większość z nas pierwszy raz jechała na tych olbrzymich zwierzętach. Dzięki temu udało nam się zobaczyć nosorożce, krokodyle, sporo jeleni sambar, axis oraz hubankę bengalską. Po przejażdżce otrzymaliśmy od natury małą niespodziankę – piękną pogodą dzięki czemu widać było ośnieżone Himalajów między innymi ośmiotysięczniki: Annapurnę i Dhaulagiri. Potem mieliśmy chwilę czasu dla siebie by zjeść i pozwiedzać wioskę. Popołudnie wypełniła na znowu wyprawa w gąszcze tym razem w jeepach. Niestety straszna ulewa i warkot silników, sprawił że nie zobaczyliśmy zbyt wiele oprócz gęstych chaszczy. Tak zakończył się nasz pobyt w parku wypełniony relaksem i podziwianiem dzikiej przyrody.

Michał Ciołek


25 lipca 2015

VII. Patna

Godzina 6.00 i kolejny przystanek na indyjskiej mapie odwiedzanych przez nas miast. Niestety, to nie było już tak ciekawe jak poprzednie; Patna nie jest miejscowością turystyczną, co odczuliśmy od razu po wyjściu z dworca. Tysiące Indusów /dosłownie/ zbierało się wokół nas nieustannie robiąc nam fotorelacje. Widok białych turystów musiał być dla nich czymś niezwykle rzadkim, a nawet niespotykanym. Później przeciskając się przez tłumy fotoreporterów-amatorów doszliśmy w końcu do hotelu. Dużym problemem było znalezienie miejsca, gdzie można by było coś zjeść, ponieważ tego dnia w Patnie odbywał się strajk i wszystko było pozamykane. W stanie Bihar, którego to miasto jest stolicą strajki, zamieszki i konflikty są na porządku dziennym- jest to bardzo niespokojne miejsce, nękane największą biedą w Indiach. Tylko jedna ekskluzywna restauracja była otwarta, więc mieliśmy okazję zjeść po królewsku za królewskie kwoty. Kolejnym punktem programu był spacer po mieście, jednak miało ono do zaoferowania tego dnia dla nas tylko dwa miejsca- spichlerz w kształcie ula, z czasów British Raj, wysoki na 29 metrów oraz punkt widokowy przy Gangesie, z którego widzieliśmy w oddali najdłuższy most świata – długi na 7,5 km. To aż dziwne jak mało można zobaczyć w tym mieście, które niespełna tysiąc lat wcześniej było największym na świecie. Po tym trzeba było iść się położyć spać, bo o 3 w nocy mieliśmy już wyruszyć do „najbardziej stromego kraju świata”. Na jakiś czas Indie zostawiliśmy za sobą, Nepal witał nas z otwartymi rękami.

Szymon Kot


23 lipca 2015

VI. Kalkuta – wolontariat chłopaków

Zapowiedź trzech dni wolontariatu w Kolkacie była czymś niepewnym i nieznajomym- wcześniej nikt z nas nie miał do czynienia z tyloma potrzebującymi na raz. Pomoc mieliśmy ofiarować w męskim domu opieki Prem Dan, będącym częścią Mother’s Teresa House. Gdy pierwszy raz przyszliśmy na miejsce, naszym oczom ukazała się nieprzyjemna scena- kłótnia i mała bijatyka między dwoma upośledzonymi mężczyznami. Niestety, takie niesnaski zdarzają się tam na porządku codziennym. Pierwszą naszą pracą były czynności związane z praniem- jedni prali, a drudzy wykręcali i wywieszali pranie na dachu. Potem nadszedł czas rozejścia się pomiędzy chorych. Od razu każdy z nas znalazł jakieś zajęcie – byliśmy po prostu potrzebni. Jedni brali przyrządy do golenia – krem, wiaderko z wodą i żyletkę po czym golili „mieszkańców” według potrzeby, inni nosili wodę, jeszcze inni robili chyba to, co najważniejsze – dawali siebie poprzez rozmowę i swoją obecność. Również czasem zdarzało się, że ktoś prosił o masaż albo o wspólne wyjście na spacer. Jak widać nie jest to ciężka praca, ale najważniejsze jest to, aby dać drugiej osobie siebie. Piszę tutaj o chorych „mieszkańcy”, ponieważ siostry prosiły, aby nie używać sformułowań chorzy, niepełnosprawni czy hospicjum. Najważniejsze jest to, aby czuli się tam jak w domu, chociażby na ostatnie pozostałe im dni ich ziemskiej wędrówki.

Szymon Kot


21 lipca 2015

V. Kalkuta – wolontariat dziewczyn

Pierwszy dzień wolontariatu zaczął się wczesną pobudką – o 530 musieliśmy być już w hotelowym holu by zdążyć dojechać do Domu Matki Teresy na szóstą na nabożeństwo w znajdującej się w środku kaplicy. Msza prowadzona była po angielsku, a w kaplicy były w większości siostry zakonne, ale również całkiem spora grupa osób, która wraz z nami przyszła na wolontariat. Po mszy poszliśmy na skromne śniadanko – banany, tosty i nasza ulubiona chai (czyli taka nasza bawarka). Po zjedzeniu zostaliśmy przydzieleni do różnych „domów”. Grupa była podzielona na część męską i żeńską a następnie na osoby, które miały zająć się starszymi i dziećmi. My pożegnałyśmy się z chłopcami i za jedną z wolontariuszek poszłyśmy na autobus. To było ciekawe przeżycie, jazda z tłumem Indusów, gdzie nie było miejsca, żeby ruszyć się nawet o milimetr. Kiedy dojechałyśmy część z nas została w placówce dla dzieci, a druga poszła do starszych. Ja akurat byłam przydzielona do grupy dziecięcej także po założeniu fartuszka dowiedziałam się jakie są dzieci w naszym ośrodku. Razem z resztą wolontariuszek zgłosiłyśmy się do różnych grup i zaczęłyśmy pracę. Po udaniu się do klasy, przywitałam się i zaczęłam robić ćwiczenia rozciągające nogi i ręce dziewczynek. Szybko jednak nadeszła przerwa – TEA TIME, więc udałyśmy się napić chai i zjeść herbatniczki, a przy okazji udało nam się podzielić wrażeniami z dziewczynami z części starszej . Po przerwie karmiłyśmy nasze podopieczne i znów szybko nadszedł koniec naszej pracy. Wróciłyśmy znów autobusem i dotarłyśmy do hotelu. Tam spotkaliśmy się wszyscy razem i poopowiadaliśmy sobie co kto widział i co robił. Więc dopełniając czynności z wolontariatu razem z podopiecznymi rysowaliśmy, rozmawialiśmy, śpiewaliśmy, tańczyliśmy, robiliśmy pranie, malowałyśmy paznokcie. Następnego dnia rano Oliwia, Agnieszka i ja pojechałyśmy na mszę, a reszta wstając godzinę później dojechała do nas do Domu. Zjedliśmy śniadanie to samo co wczoraj i udaliśmy się do naszych domów. Mieliśmy podobne zajęcia co dzień wcześniej i o 12 wróciliśmy do hotelu. Dziś nie robiliśmy sporo gdyż cały dzień lało więc głównie spędziliśmy czas jedząc w restauracji i słuchając referatów dotyczących historii Indii. Dziś znów poszłyśmy z dziewczynami na mszę (zabrała się z nami także Emilia). Początek dnia do momentu dojechania do ośrodków był taki jak zawsze. Jako, że była niedziela to nie było zajęć, a do tego nasze dziewczynki miały urodziny także śpiewałyśmy im sto lat, a do tego każda (łącznie z wolontariuszkami) dostała kawałek ciasta. Dziś musieliśmy skończyć wcześniej wolontariat ze względu na to, że mieliśmy dziś wyjeżdżać. O 13 wymeldowaliśmy się z pokoi i poszliśmy zobaczyć przepiękny stary cmentarz, który miał swój własny wspaniały klimat. Cmentarz tonął w najróżniejszych odcieniach zieleni, czego nam tak bardzo brakowało w indyjskich miastach. Po wyjściu ustaliliśmy czas powrotu do hotelu i dostaliśmy trochę czasu wolnego. Musieliśmy go trochę skrócić, gdyż znów złapał nas deszcz monsunowy. Żeby nie być do końca przemoczonym wróciliśmy do hotelu jedni taksówkami a inni pieszo. Kultowe indyjskie ambasadory w końcu przyjechały, więc zapakowaliśmy się i pojechaliśmy na dworzec. Po jakimś czasie oczekiwania w końcu przyjechał nasz pociąg, więc pospiesznie wsiedliśmy i rozpoczęliśmy naszą podróż do Patny.

Podsumowując wolontariat – było to dość ciekawe dla mnie przeżycie. Pierwszy raz byłam na takim wolontariacie więc nie mogłam tego przyrównać do poprzednich. Miałam grupę dziewczyn niepełnosprawnych, zarówno fizycznie jak i psychicznie, większość z nich nawet nie kontaktowała jak się do nich mówiło. Trzeba było je karmić, przebierać, myć, musiałam pokazywać im w lustrze jak wyglądają ich twarze, mówić ich imiona by nie zapomniały. Mimo, że na co dzień nie mam takich sytuacji, by zajmować się takimi ludźmi, myślę, że być może przyda mi się to w przyszłości. Poza tym moja grupa pozwoliła mi się trochę wyciszyć i uspokoić. Nie doznałam aż takich wrażeń by się popłakać czy inaczej emocjonować gdyż nie mogłam tego powiązać z jakimiś wspomnieniami, tak jak niektórzy. Ale cieszę się bardzo, że mogłam uczestniczyć w tym wolontariacie i mam nadzieję, że będę miała więcej okazji by znów popracować jako wolontariusz.

Aleksandra Żukowska


19 lipca 2015

IV. Kalkuta – zwiedzanie

Prawie dwudniowa podróż do byłej stolicy Indii przeminęła szybciej i lepiej niż można by się spodziewać. Podróżowaliśmy jak zwykle wagonami klasy „sleeper”, w których mogliśmy spać do przysłowiowego oporu, co rzadko zdarza się na wyprawie. W czasie, który nie wypełniał sen mogliśmy podziwiać zmieniający się za oknem krajobraz z pustynnego w rejonie Rajasthanu do coraz bardziej wilgotnego i zielonego – im dalej na wschód. Niektórzy mieli nawet okazję zobaczyć Ganges. Planowo po dotarciu do celu mieliśmy rozpocząć dzień od mszy oraz wolontariatu, niestety ponad dwugodzinne opóźnienie pociągu pokrzyżowało nasze plany. Zaczynając dzień o godzinie 6:00 rano po krótkim odpoczynku i prysznicu, w myśl wyprawowego „Nie spać, zwiedzać!!”, udaliśmy się na spacer po mieście. W Kalkucie, a obecnie w Kolkacie można znaleźć liczne zabudowania w stylu wiktoriańskim, ponieważ była stolicą za czasów British Raj. Najpierw udaliśmy się do neogotyckiej, anglikańskiej katedry świętego Pawła. Monumentalna budowla z białego marmuru robiła niesamowite wrażenie. Konstrukcja wzorowana była na katedrze w Canterbury. Następnym punktem zwiedzania było Victoria Memorial Hall, wybudowany dla upamiętnienia cesarzowej Indii – królowej Wiktorii, która co ciekawe nigdy nie odwiedziła tego kraju. Obecnie znajduje się tam muzeum z wystawą na temat historii miasta. Mimo lekkiego zmęczenia, zwiedzania naszedł ciąg dalszy; po obiadowej przerwie poszliśmy do centrum miasta gdzie widzieliśmy pocztę główną, Writers Building czyli biuro urzędnicze, a sami pisarze to nie poeci, ale właśnie urzędnicy pomagający wypełniać druczki brytyjskiej biurokracji.Drugiego dnia po wczesnej pobudce i wolontariacie udaliśmy się metrem do świątyni Kali (w której składano ofiary ze zwierząt) oraz do pierwszego Domu założonego przez Matkę Teresę. Tam ponownie złapał nas monsun i cali przemoczeni poszliśmy do hotelu się przebrać. Potem pojechaliśmy do kina na nowy hit indyjskiego kina – Bajrangi Bhaijaan, w roli głównej ze sławnym Salamanem Khanem. Film trwał 3 godziny, z 10-minutową przerwę w połowie, prosta miejscami tandetna historia większości przypadła do gustu. Warto nadmienić, że film był w hindi bez angielskich napisów. Do hotelu wróciliśmy trochę przed północą. Wszyscy szybko udali się na spoczynek by wstać równie wcześnie kolejnego dnia. Tym razem ze względu na złą pogodę po wolontariacie słuchaliśmy wykładów naszych kolegów z historii Indii. W ostatnim dniu pobytu w byłej stolicy wolontariat zakończyliśmy nieco wcześniej, ze względu na wczesną godzinę wymeldowania z hotelu. W czasie pozostałym do odjazdu pociągu zwiedziliśmy jeszcze zabytkowy cmentarz.

Michał Ciołek


17 lipca 2015

III. Intensywne zwiedzanie – stolica Rajasthanu: Jaipur

Po długiej podróży osiągnęliśmy cel, jakim był Jaipur. Był środek nocy, więc udaliśmy się do naszego hotelu na krótką drzemkę, żeby nabrać sił na całodzienne zwiedzanie Różowego Miasta. Nazwa ta pochodzi od centrum, gdzie frontowe części budynków są pomalowane na taki kolor. W XIX wieku Indusi pomalowali budynki w mieście na kolor łososiowo-różowy, co w hinduizmie oznacza gościnność, witając w ten sposób wizytującego księcia Walii. Czekały nas dwa dni zwiedzania tego urokliwego miasta. Tego dnia obejrzeliśmy Amber Fort i Galta Ji. Fort w Amberze to kompleks fortyfikacji i pałaców radźpuckich. Amber powstał ok. 1037 roku, następnie rozbudowywany był przez każdego kolejnego władcę. W środku możemy podziwiać niezwykle kunsztowne zdobienia i zetknięcie architektury Mogołów z budownictwem hinduskim. Po dogłębnym obejrzeniu fortu, udaliśmy się do jeszcze ciekawszego miejsca- kompleksu świątynnego Galta Ji. Już przy samym wejściu o swojej obecności dali znać mali mieszkańcy tego świętego dla hindusów miejsca. Stąd pewnie inna nazwa czyli Świątynia Małp. To miejsce ma sakralny charakter, dzięki bijącemu źródle rzeki i świętym zbiornikom, służącym do rytualnych ablucji. Pozornie kochane małpeczki okazały się wrednymi i agresywnymi stworzeniami, na które trzeba było uważać. Na tym zakończyliśmy pierwszy dzień w Jaipurze. Drugi był nieco inny. Odwiedziliśmy obowiązkowe pozycje z listy „Co trzeba zobaczyć w różowym mieście”. Pierwszą pozycją był Albert Hall- muzeum, w którym zgromadzono obiekty pochodzące z wielu cywilizacji ludzkich – egipskiej, greckiej, indyjskiej itd. Początkowo, gmach ten nie miał żadnego zastosowania i otwarto w nim muzeum rzeczy wykonywanych ręcznie. Jednak po kilku latach zaczęto sprowadzać zabytki innych cywilizacji, które można podziwiać aż do dzisiaj. Kolejnym punktem programu było obserwatorium astronomiczne Jantar Mantar, gromadzące szesnaście różnych, potężnych narzędzi astronomicznych. Używano ich nie tylko do obserwacji nieba i dokonywania różnych pomiarów, ale także do celów astrologicznych. W Indiach astrologia jest niezwykle ważna, tradycyjne małżeństwo można zawrzeć jedynie w przypadku zgodności znaków obojga w parze. Kolejnym miejscem był City Palace (Pałac Miejski), czyli rezydencja, w której mieszkali kolejno rządzący Jaipurem. To, co mnie się podobało najbardziej to potężna kolekcja ekwipunku wojennego. Na koniec to, co jest wizytówką Rajasthanu i samego Jaipuru – Pałac Wiatrów. Powstał w czasach, kiedy obowiązywał rygorystyczny obowiązek zakrywania ciał żon i dam dworu maharadży Sawai Pratapa Singha. Zza 953. okien mogły one oglądać wszystko, co się działo na ulicy unikając spojrzeń innych mężczyzn. Po odhaczeniu wszystkich pozycji do zwiedzania udaliśmy się na kolację a następnie w kolejną podróż, tym razem o wiele dłuższą.

Szymon Kot


15 lipca 2015

II. Podróż i noc pełna wrażeń – przejazd do Bikaneru oraz safari w Jaisalmerze

Podróżowaliśmy wagonami klasy „sleeper” – z leżankami, więc mogliśmy się choć trochę wyspać. Po dojechaniu na miejsce zostawiliśmy plecaki w przechowalni na dworcu i po szybkim indyjskim śniadaniu (masala dosa) zapakowaliśmy się do naszych ulubionych tuk-tuków. Podczas kilkudziesięciominutowej podróży do Deshnoku obserwowaliśmy puste drogi, na których raz na jakiś czas pojawiły się wyprzedzające nas samochody i ciężarówki, czasem minęliśmy krowy albo uśmiechaliśmy się do machającym nam Indusom. Miło było odpocząć na chwilę od hałasu, który towarzyszył nam w Delhi i w centrum Bikaneru. Dojechaliśmy do świątyni szczurów w Deshnok. Zdjęliśmy buty i uważając na różne niespodzianki oglądaliśmy świątynię i obserwowaliśmy życie szczurów. Usłyszeliśmy legendę o tej świątyni. Bogini Karni Mata (wcielenie Durgi) poprosiła boga śmierci mę aby przywrócił do życia jej siostrzeńca. Nie mógł jednak tego zrobić, gdyż odrodził się on już jako szczur. Od tego momentu każdy z rodu Depavats miał reinkarnować się jako szczur a następnie pojawia się ponownie w rodzinie jako człowiek. Dowiedzieliśmy się również, że ujrzenie białego szczura przynosi szczęście i niektórym z nas się to udało. Po zjedzeniu obiadu ruszyliśmy w stronę dworca odwiedzając po drodze sklepiki z pamiątkami, gdzie zrobiliśmy pierwsze zakupy. Odebraliśmy plecaki i wsiedliśmy do pociągu w stronę Jaisalmeru, ale tym razem podróż spędziliśmy w wagonie z krzesłami wśród przypatrującym się nam Indusów. Wczesnym rankiem dojechaliśmy na miejsce i po zakwaterowaniu się wszyscy udali się pod prysznic i do łóżek. Kiedy rano wstaliśmy i poszliśmy na śniadanie okazało się, że mamy już pierwsze ofiary, które nie mogły oddalać się od toalet na zbyt długo. Po jedzeniu poszliśmy pozwiedzać miasto, zobaczyliśmy bogato zdobione domy bogatych kupców – Haveli. Potem mieliśmy czas wolny i każdy spędził go na swój sposób. Przyglądaliśmy się życiu toczącym się na ulicach, pokupowaliśmy rzeczy ze skóry wielbłądów i zrobiliśmy hennę na rękach. Po powrocie posłuchaliśmy trochę o historii i religii Indii, a po przygotowaniu się na jutrzejszy dzień, poszliśmy spać. Rano poszliśmy szybko coś zjeść i dokupić jakieś ubrania czy chusty na nasz wyjazd. Wsiedliśmy w dwa jeepy i ruszyliśmy na pustynię. Po drodze zobaczyliśmy parę wiosek, aż w końcu dojechaliśmy do miejsca gdzie wsiedliśmy na wielbłądy! To była wspaniała zabawa, szczególnie moment kiedy te zwierzęta wstawały. Po przejażdżce dojechaliśmy na środek pustyni, gdzie rozbiliśmy obozowisko. Zjedliśmy obiad, pobiegaliśmy po wydmach, porobiliśmy mnóstwo zdjęć, zrobiliśmy kolację, pośpiewaliśmy polskie i hinduskie piosenki, a potem pod gołym niebem położyliśmy się spać. Rano obudziliśmy się z piaskiem, który był dosłownie wszędzie. Zjedliśmy śniadanie i z powrotem na naszych wielbłądach wróciliśmy do jeepów. Po powrocie mieliśmy czas na toaletę i zjedzenie czegoś, a następnie pojechaliśmy na pociąg. Znów jechaliśmy wagonami klasy „sleeper”, także wygodnie spędziliśmy podróż.

Aleksandra Żukowska


13 lipca 2015

I. Wylot i pierwsze wrażenia z Indii – trudy podróży oraz zwiedzanie New Delhi

Wreszcie po wielu tygodniach intensywnych przygotowań naszedł dzień wylotu. W poniedziałek 13 lipca cała 19 osobowa grupa zebrała się pod chorzowskim Słowakiem. Po ostatnich pożegnaniach z bliskimi, ruszyliśmy w kierunku stolicy. Podróż przebiegła bez większych problemów, a odprawę i inne lotniskowe formalności załatwiliśmy sprawnie i szybko. Pozostało już jedynie czekać w zniecierpliwieniu na samolot. Wsiedliśmy do Airbusa 330, w powietrzu unosiła się atmosfera przygody. Pięciogodzinny lot każdy z nas przeżył na swój sposób, część kończyła swoje wyprawowe projekty, inni wpadli w objęcia Morfeusza. W Dubaju wysiedliśmy lekko zmęczeni, ze względu na późną porę przylotu. Na szczęście lotnisko bardzo dobrze dba o swoich pasażerów i ze względu na długi czas oczekiwania na kolejny lot zaoferowano nam darmowy posiłek. Czas spędziliśmy wspólnie jedząc i grając w zabrane przez nas gry. Lot do New Delhi minął nam niesamowicie szybko, bo tym razem wszyscy zasnęli. Po przylocie do stolicy Indii entuzjastycznie wsiedliśmy w taksówki i tradycyjnie zakwaterowaliśmy się w Hotelu Relax. Budynek hotelu znajduje się w ciekawej dzielnicy miasta, mianowicie na Paharganju. Jest to targowy rejon, dlatego w wolnym czasie, którego pierwszego dnia mieliśmy całkiem sporo, udaliśmy się na krótki spacer poznając ceny i lokalne handlowe zwyczaje, co miało nam się później przydać. Wieczór jak i noc spędziliśmy na dachu obserwując zmieniające się z każdą godziną targowe życie. Rankiem po zjedzeniu jakże wybornego polskiego pasztetu z nutą indyjskich warzyw, udaliśmy się na odkrywanie serca Indii. Na sam początek pojechaliśmy metrem do bahaistycznej świątyni Lotosu. Jest to nowoczesna budowla wzorowana na Taj Mahal, a swoja konstrukcją przypomina kwiat lotosu. Elementy będące „płatkami” można porównać do tych, które tworzą operę w Sydney, należy wspomnieć jednak, że delhijska świątynia jest od owej opery kilkukrotnie większa. Co ciekawe, w świątyni nie ma żadnych znaków religijnych, a każdy kto tam przychodzi może się modlić do swojego Boga. Taka jest właśnie myśl bahaistyczna, iż Bóg jest jeden tylko widzimy go w różny sposób. Następnym punktem zwiedzania był grobowiec Humyuna. Tym razem naszym środkiem transportu były dobrze znane tuk-tuki. To była nie lada przygoda, kierowcy nie szczędzili nam emocji, szybka brawurowa jazda kilka centymetrów obok przeszkody, no i wymyślona przez nas gra w berka. Zbudowany z czerwonego piaskowca i marmuru Grobowiec Humayuna robił niesamowite wrażenie, w końcu był pierwowzorem dla, zbudowanego dwa stulecia później, słynnego Taj Mahalu. Następnie udaliśmy się na Connaught Place – dużego ronda i centrum handlowego w Delhi. Wieczorem mieliśmy chwilę czasu by przygotować się do nocnej, ośmiogodzinnej podróży pociągiem na południowy – zachód, do Bikaneru.

Michał Ciołek