XV Wyprawa
12 lipca 2013 r. we wczesnych godzinach porannych wyruszy z Chorzowa XV Szkolna Wyprawa Geograficzna „Indie 2013”. W czasie siedmiotygodniowego pobytu na subkontynencie 20-osobowa uczniów chorzowskiego Słowaka przemierzy ponad 10 tysięcy kilometrów poznając zróżnicowanie przyrodniczo-geograficzne i społeczno kulturowe największej demokracji świata.
Młodzi podróżnicy stawiają przed sobą następujące cele:
- poznanie środowiska przyrodniczo – geograficznego Półwyspu Indyjskiego,
- zapoznanie z kulturą i zróżnicowaniem religijnym,
- prowadzenie obserwacji terenowych przyrodniczych i socjologicznych, stanowiących materiał dla późniejszych wykładów, odczytów, artykułów i sprawozdań,
- rozwijanie poczucia tolerancji,
- kreowanie postaw wolnych od szowinizmu, przesądów narodowych i religijnych uprzedzeń,
- kształtowanie umiejętności organizacyjnych,
- naukę zachowania się w sytuacjach nietypowych,
- zebranie materiału filmowego i fotograficznego dla celów popularyzatorsko?ekspozycyjnych,
- zebranie eksponatów etnograficznych z przeznaczeniem muzealnym,
- praca w charakterze wolontariuszy w ośrodkach Sióstr Miłości w Kalkucie.
Licealiści ze Słowackiego rozpoczną swą przygodę z Orientem w Delhi. Stamtąd skierują się na południe do pustynnego Radżasthanu, gdzie część zaplanowanej trasy przez Pustynię Thar pokonają na grzbietach wielbłądów. Z Radżasthanu ruszą dalej na południe przez solniska Gudżaratu, aż do małej wysepki Diu – byłej kolonii portugalskiej. Kilka dni poświęcą na obserwacje indyjskiego transportu i komunikacji, a zebrane dane posłużą do opracowania monografii na 40. Olimpiadą Geograficzną. Kolejny etap, po kilkudziesięciogodzinnej podróży pociągiem stanowić będzie południe Indii – starożytne zabytki Karnataki i tryskające zielenią palmowych gajów, kanały i laguny Kerali. Po dwudobowej podróży koleją uczestnicy wyprawy przeniosą się do Kalkuty, gdzie zamierzają pracować jako wolontariusze w ośrodkach dla cierpiących dzieci i dorosłych, prowadzonych przez spadkobierczynie wielkiej misji Matki Teresy.Stamtąd czeka ich wspinaczka w Małe Himalaje, krętymi drogami buddyjskiego Sikkimu i pośród herbacianych ogrodów Dardżylingu.
Ostatnie kilkanaście dni spędzą w świętym mieście hindusów – Waranasi, pełnej mogolskich monumentów Agrze i Fatehpur Sikri, a ostatnie chwile w indyjskiej metropolii – Delhi. Powrót z wyprawy planowany jest na 26 sierpnia.
Honorowy patronat nad Wyprawą objęli: prof. dr hab. Jerzy Buzek – Premier Rządu RP w latach 1997-2001, Przewodniczący Parlamentu Europejskiego w latach 2009-2012, J.E. Monika Kapil Mohta – Ambasador Republiki Indii w Rzeczypospolitej Polskiej, Andrzej Kotala – Prezydent Miasta Chorzów oraz J.M. prof. dr hab. Wiesław Banyś – Rektor Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Patronat naukowy nad ekspedycją objęło Polskie Towarzystwo Geograficzne
Ostatnie przygotowania – pakowanie leków i żywności odbędzie się środę 10 lipca o godzinie 10.30 w sali 213 Akademickiego Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Chorzowie przy ul. Dąbrowskiego 36.
W wyprawach chorzowskiego „Słowaka”, bo tak popularnie zwane jest jedno z najlepszych liceów na Śląsku, wzięło udział w ich dwudziestoletniej historii kilkuset uczniów i absolwentów. Młodzi podróżnicy w czasie dwumiesięcznych pobytów poza Europą poznawali Indie, Nepal, Pakistan, Bangladesz, Sri Lankę (tam między innymi uczestniczyli w odbudowie szkoły zniszczonej przez tsunami), Tajlandię, Birmę, Laos, Kambodżę, Wietnam, Malezję, Singapur, Brunei, Indonezję, a jako jej absolwenci przemierzają naszą planetę wszerz i wzdłuż. W ubiegłym roku licealiści z Chorzowa połączyli pasjonującą podróż po Indiach z pracą jako wolontariusze w domach opieki w Kalkucie, prowadzonych przez Zgromadzenie Sióstr Miłości (bł. Matki Teresy). Szczególne walory poznawcze, ale przede wszystkim wychowawcze wypraw, przejawiające się miedzy innymi przygotowywaniem polskiej młodzieży do dialogu międzykulturowego zaowocowały objęciem ostatniej ekspedycji patronatem Parlamentu Europejskiego.
Relacja z wyprawy publikowana będzie na stronie www.peneplena.pl
To już. Zapięci w pasy oczekujemy na start naszego samolotu do Delhi. Dla niektórych to drugi lot w życiu, dla innych jeden z wielu, jednak lekki stres i podekscytowanie złapało nas wszystkich. Ciekawie spoglądamy z naszych miejsc na siedzących w sąsiednich fotelach Hindusów udających się do domu. My od domu oddalamy się w zastraszająco szybki sposób, szczęśliwi i niepewni zarazem tego, co nas czeka. Ostatnie spojrzenie przez okno na tonące w świetle zniżającego się słońca lotnisko w Helsinkach, startujemy. Zamykam oczy i wreszcie zdaję sobie sprawę, że właśnie spełnia się jedno z moich największych marzeń. Myślami wracam do minionego roku, przypominam sobie godziny pracy w supermarketach, wieczne oszczędzanie, frustrację, ale przede wszystkim upartość w dążeniu do wyznaczonego celu. Nagle trud ostatnich miesięcy ustępuje miejsca czystej radości i entuzjazmowi. Niektórzy chichoczą już wyluzowani, inni, zbyt zestresowani lotem, nerwowo wyglądają przez okno. Wszyscy mamy jednak w głowie tylko jedną myśl. Indie, nadchodzimy.
Relacja z XV Szkolnej Wyprawy Geograficznej autorstwa Oli i Emilki, już z poprawionymi błędami, w całości. Zapraszamy do czytania i pozdrawiamy.
https://www.youtube.com/user/XVSzkolnaWyprawa
25 sierpnia 2013
XXIX. New Delhi
Ostatni dzień w Indiach. To zdanie chodziło mi po głowie przez cały czas. Spędziliśmy go oczywiście na zwiedzaniu Delhi. Mieliśmy okazję zobaczyć miejsce kremacji słynnych osobistości, między innymi Indiry Gandhi, do tego odwiedziliśmy szpital dla ptaków prowadzony przez dżinistów i w końcu perełkę stolicy, sławny meczet Jama Masjid. Trochę w głowie się nie mieści, że to już koniec. Ostatnia podróż rikszą, ostatnie targowanie ceny na straganie z owocami, ostatnie spojrzenie na tłoczne ulice Delhi. Ogarnęła mnie wielka nostalgia i jakaś niewyjaśniona tęsknota. Nawet hindusi robiący nam bez przerwy zdjęcia nie wydawali się nagle tak bardzo denerwujący, stwierdziliśmy nawet, że będzie nam ich nieco brakować. Ostatni deszcz, przecież monsun tez chciał nas pożegnać i dlatego nie oszczędził nam prysznica podczas zwiedzania miasta. Teraz nadszedł czas żeby po tych kilku tygodniach życia w innym świecie wrócić do rzeczywistości. Zostawić za sobą codzienne zbiorki, pobudki o świcie, podróże pociągami, problemy żołądkowe (za tym nikt akurat tęsknić nie będzie), lassi do śniadania i wiele, wiele innych rzeczy, których tak bardzo będzie nam brakować. Choć wszyscy planują już co zjedzą na obiad po powrocie do domu, żal ściska nas na myśl o końcu tej wspanialej przygody. Ostatni dzień wyprawy zakończyliśmy uroczystą kolacją pożegnalną z przepysznym jedzeniem. Teraz pozostaje już tylko spakować plecaki (co wcale nie będzie łatwym zadaniem) i pożegnać się z Indiami. Z sercami pełnymi wrażeń i nowych doświadczeń wracamy do Polski, to już, koniec XV Wyprawy Geograficznej Słowaka. Wracamy aby opowiadać, dzielić się przeżyciami, wspominać i planować kolejne podróże. Indie zostawiły w nas swój ślad i nie pozwolą szybko o sobie zapomnieć. W głowie pełno mam myśli i sprzecznych emocji, ale na usta ciśnie mi się tylko jedno zdanie: to jest dopiero początek. Ukochane Indie, do zobaczenia.
Smutno, wiadomo.
Nie wiem, czy zdążyliśmy wszystko podsumować, skończyć to, co miało zostać skończone. Wszystko dzieje się za szybko, jak zawsze, szybko się kończy. To co Wyprawa nam dała, wniosła, zmieniła, wszelkie „skutki uboczne” będą wychodzić z czasem. To, czego się nauczyliśmy albo nie.
A w Polsce będzie czysto, na drogach względnie cicho, bo bez ciągłych klaksonów i krów na środku jezdni i milion najdrobniejszych szczegółów rzeczywistości, miliony małych różnic pomiędzy naszym światem , a Indiami, na których widok będziemy się uśmiechać do siebie, pamiętając. Czy listy wyczekiwanych potraw do zjedzenia w domu są już gotowe?
Dzisiaj oglądaliśmy Meczet Piątkowy (Java Masjid), w którym wszystkie dziewczyny dostały długie do ziemi, o rękawach długich prawie do ziemi „fartuszki”, żeby było bardziej muzułmańsko. Wybudowany za Wielkich Mogołów. Architektura mogolska piękna jak zawsze. Widzieliśmy też Czerwony Fort, ale monsun znowu pokrzyżował nam plany i zwiedzanie Fortu pozostaje na następny raz w Indiach.
Jeszcze pożegnanie z kuchnią indyjską – ostatnia wspólna kolacja i, za dosłownie paręnaście minut, oficjalne pożegnanie. Poza tym jeszcze, eh, pakowanie. I lecimy. Do domu.
Ola Król, Emilka Lewartowska
23 sierpnia 2013
XXVIII. New Delhi
Wyprawa zatacza krąg. To określenie zostało wymyślone już na początku wyjazdu i bardzo nie mogłyśmy się doczekać, aby wreszcie użyć go w relacji. Zawsze jednak było to pojecie raczej odlegle, a tymczasem już przychodzi nam go wykorzystać, no i nie wiadomo do końca czy śmiać się czy płakać. Chyba po prostu przyjść i już. Tak wiec XV Wyprawa Geograficzna zatacza krąg, koło się zamyka, a my znów jesteśmy na Pahar Ganju. To trochę tak jakbyśmy wracali do domu, na stare śmieci. Ta sama okolica, krowie rondo, znajome zapachy. Każdy z nas przypomina sobie siebie pierwszego dnia w Indiach i swoje odczucia dotyczące tego właśnie miejsca. Jak bardzo różnią się one teraz od tych wcześniejszych, jak bardzo się zmieniliśmy, jak bardzo dorośliśmy. Jak wielu rzeczy doświadczyliśmy i jak nas one ukształtowały, nauczyły, zmieniły. Powrót na Pahar Ganj jest przełomem. Jest najlepszym dowodem spełnionego marzenia, misji zakończonej pomyślnie, szczęśliwego zakończenia. Każdy z nas przezywa je na swój sposób ale wszyscy wiemy, ze nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, przynajmniej nie całkowicie. Indie odcisnęły na nas swoje piętno, które będziemy w sobie pielęgnować i starać wyciągnąć z niego to, co najlepsze. Takie właśnie myśli towarzyszyły 24 osobowej grupie przemierzającej z plecakami brudne ulice Pahar Ganju późnym, ciepłym wieczorem. Ze stacji docieramy w końcu tam, gdzie ponad czterdzieści dni temu wszystko się zaczęło. Noc prawie jak ta spędzona we własnym łóżku po długiej podróży. W naszym ukochanym hotelu Relax.
Piątek upłynął nam na zakupach w stolicy. Pamiątki, prezenty, upominki. Wieczorem patrząc na omdlałe twarze kolegów stwierdziłam, ze nawet najgorsze podróżowanie nie męczy tak bardzo jak porządny, całodzienny shopping. Następnego dnia korzystamy z ostatnich chwil w Delhi i zwiedzamy. Metrem docieramy do Qutab Minar, a potem odwiedzamy Muzeum Indira Gandhi, gdzie poznajemy dokładniej historię tej niezwykłej kobiety oraz jej rodziny. Widok perełek miasta, Golden Gate’u i Parlamentu Indii staramy się zapamiętać i zaszufladkować głęboko w głowach. Odpoczynek w Muzeum poświęconym Mahatmie Gandhiemu no i na sam koniec świątynia sikhijska, w której obserwujemy żarliwie modlących się, brodatych sikhow. Popołudnie każdy spędza jak chce, na ostatnich zakupach, spacerze po okolicy i oczywiście zastanawianiu się: jak ja to wszystko upchnę w plecaku?
Szalone zakupy, temperatura tak wysoka, jak tylko w Delhi być potrafi. Intensywnie, coraz więcej „ostatnich razów”.
Byliśmy przy Indian Gate otwartej na bardzo czystą, przestronną długa ulicę, po której obu stronach znajduje się park z taką ilością koszy na śmieci, jakiej nie doliczy się we wszystkich pozostałych częściach miasta razem wziętych. Dziwnie. Muzeum Indiry Gandhi z mnóstwem zdjęć pani premier, pięknych zdjęć, z oznaczonym na chodniku miejscem, gdzie została zastrzelona oraz muzeum Mahatmy Gandhiego, z mnóstwem mądrych cytatów jego autorstwa.
Ola Król, Emilka Lewartowska
21 sierpnia 2013
XXVII. Agra
W Agrze zwiedzaliśmy głównie grobowce i mauzolea rożnych władców Indii. Następnie przekraczając granice stanu dotarliśmy do dawnego imperium Mogołów czyli Fatehpur Sikri, gdzie podziwialiśmy przepiękna architekturę zespołu świątyń. Pogoda nie była dla nas litościwa, z nieba jak z pieca wylewał się żar, wyciskając z nas hektolitry potu. Jednak ostatnie dni w Indiach są wystarczająca motywacja aby zacisnąć zęby i nie spać, zwiedzać. Dodatkowej energii dostarczała nam myśl o planach na następny dzień. Mowa tutaj o czymś, co każdy z nas miał w głowie odkąd po raz pierwszy usłyszał o Indiach. Taj Mahal.
Pewnego dnia w szkole, podczas omawiania jednej poezji, pokłóciłam się z nauczycielka uparcie twierdząc, ze coś takiego jak perfekcja nie istnieje. Cóż, dziś moje zdanie nieco się zmieniło bowiem muszę przyznać, ze Taj jest jej bliski. Przekraczając bramę wejściową ujrzałam ogrom tej przepięknej budowli i miałam wrażenie, ze oto właśnie dane mi jest przestąpić przez wrota do raju. Taj jest – jakby nie z tego świata. Nie dotyczy go czas, nie obchodzi starość. Patrząc na niego wiesz, ze jego blask będzie lśnił wiecznie i możesz być spokojny, bo Twoje wnuki i prawnuki zastana go właśnie takim, jakim jest teraz. Doskonałym. Tego uczucia nie da się opisać, kiedy patrzy się na biały marmur mieniący się tysiącem kolorów w świetle zachodzącego słońca. To trzeba zobaczyć. Potem można już tylko delektować się ogarniającym dusze zachwytem.
W takim właśnie błogim uniesieniu udajemy się w ostatnia już podróż pociągiem. Tym razem również cel należy do ostatnich na naszej trasie – Delhi, wracamy.
Tak, byliśmy w Taj Mahal. Nie będę pisać o naszych odczuciach, bo nie ma „naszych” odczuć. Wszyscy opowiedzą wszystko w Polsce. Jedno na pewno – piękny.
Naprzeciwko mnie – ciepły, słoneczny, idealny, i drugi w sadzawce, symetrycznie, najbardziej symetrycznie na świecie i czarne ptaki krążą z szeroko rozpiętymi skrzydłami dookoła białej kopuły. Bardzo delikatny. I zmienia kolory razem z zachodzącym słońcem.
W Agrze są też inne zabytki. Ufundowane ludzkości przez władców z dynastii Wielkich Mogołów.
Fatehpur Sikri to miasto stworzone z wdzięczności za narodziny królewskiego syna. Po ogromnych schodach wspinasz się pod bramę, ogromną, w sklepieniu osy mają gniazda, wewnątrz dziedziniec pełen ludzi, którzy wyglądają, jakby tam mieszkali, w cieniu na kocach, mnóstwo sprzedawców, głośno. Jest też niewielki a śliczny biały budynek – grób muzułmańskiego świętego.
Zespół pałacowy cesarzy Mogołów. Piękne rzeźbienia, widać wielkie bogactwo Dynastii, które przeminęło razem z przepychem, rozbawionym dworem, życiem pozostawiając surowe czerwone ściany.
W Czerwonym Forcie każda część jest inna, jednak wszystko – pałace, meczety, wszystko w jednym rytmie ornamentów. Każda część dopracowana, przepleciona zielenią, z widokiem na Taj Mahal.
Ola Król, Emilka Lewartowska
19 sierpnia 2013
XXVI. Varanasi
Wyjazd z bajkowego Sikkimu do indyjskiej rzeczywistości dla niektórych okazał się ciężkim chlebem, dla innych zaś powrotem do domu. Bo cóż może być uznawane za kwintesencję Indii, jak nie właśnie Varanasi. Miejsce, z którego rozchodzi się światłość przywitało nam upałem i hałasem ulicznym. Przy ulicach pasące się na wysypiskach śmieci świnie utrudniają ruch drogowy, zaś bose dzieci beztrosko bawią się na chodnikach wtapiając się w tłum sprzedawców warzyw i koralików. Zapach kadzideł towarzyszył nam przez cały dzień kiedy zwiedzaliśmy stupy i świątynie buddyjskie. Wysłuchaliśmy opowiadania o życiu Siddharty i rozmyślając o czterech świętych prawdach buddyzmu oglądaliśmy zbudowane na cześć oświeconego budowle. Po zachodzie słońca mieliśmy okazję uczestniczyć w kolejnej pudźy, tym razem hinduistycznej. Nabożeństwo ofiarne nad Gangesem można nazwać przeżyciem mistycznym i tajemniczym. Blask świec wirujących w dłoniach kapłanów gubił się w dymie kadzideł, a wszystkiemu towarzyszył jednostajny wydźwięk mantr i modlitwy ku czci życiodajnej rzeki.
Wschód słońca nad Gangesem jest przeżyciem, którego każdy powinien doświadczyć. Z powodu wysokiego poziomu wody w rzece nie mogliśmy popłynąć łodzią więc budzący się do życia poranek obserwowaliśmy z brzegu. Widzieliśmy ludzi przychodzących obmyć się w świętej wodzie z samego rana, dzieci pucujące ciała w rwącym nurcie, starszych pomagających sobie nawzajem myć plecy. Asceci obmywali sobie twarze mamrocząc słowa modlitwy. Podobno obmycie się w wodach Gangesu i wypowiedzenie z uwielbieniem słowa „Ganga” oczyszcza człowieka z grzechów nawet do pięciu reinkarnacji wstecz. Niesamowity widok otulony był bladą poświatą wschodzącego nad Varanasi słońca.
Po południu niektórzy z nas mieli okazję przyjrzeć się paleniu zwłok. Objaśniono nam jak dokładnie odbywa się kremacja i ile trwa. Dziennie pali się tu nawet do 300 osób, kobiety palą się dłużej niż mężczyźni. Często biedacy, którzy nie są w stanie pokryć kosztów zakupu drewna są jedynie nadpalani, a ich zwłoki w całości wrzucane do rzeki. W wielkim ognisku słychać było skrzyp palącego się drewna, któremu towarzyszył słodki świąd znikających w ogniu ciał. W oddali na horyzoncie po tafli wody dryfowało samotne ciało udające się w swoją ostatnią podróż. Wieczorem ostatnia podróż w pociągowym sleeperze. Kierunek Agra.
Jak to jest możliwe, że wszystko dzieje się w takich wąskich uliczkach? Wąskie uliczki skręcają w jeszcze węższe uliczki albo zaułki z kilkoma tylko sklepikami albo świątyńką. W sklepach komfort klienta to podstawa – pół metra nad ulicą rozłożone materace i poduszki, jak publiczne łóżka – prezent od władz miasta. Choć nie wyobrażam sobie władz miasta Varanasi. Nad tym miastem nikt nie ma praktycznej władzy, oprócz bogów. Nasz hotel zaślepia długą uliczkę – kiszkę, po drodze slalom między krowim łajnem a motocyklistami. Dwukierunkowa metrowej szerokości uliczka.
Potężny Ganges. Chyba nie widzieliśmy w życiu większej rzeki.
Po południu dzieciaki puszczały latawce z dachów, ptaki krążyły nad Gangesem, małpy skakały z komina do basenu – rooftop po deszczu.
Kochać albo nienawidzić. Ja mówię kochać, po nocnym widoku z rooftopu.
W środku nocy, w środku miasta; skończyć ten dzień płynnie wchodząc w następny, z przerwą na przymknięcie oczu. Było tak.
Miejscami rzeka zlała się z niebem. Pół nieba zasłaniały chmury, drugie pół zajmowały gwiazdy, ale było ich za mało, żeby analogicznie zasłonić swoją połowę . Wyraźnie widziałam tylko skrawek nieba, ten który rozświetlały fioletowo – ( liliowo) – białe błyskawice. Jedna za drugą. W Indiach pierwszy raz widziałam coś takiego. W okolicy świątyń i ghatów (miejsce palenia zwłok) unosił się dym. Jakaś dusza właśnie odradza się w innym ciele. Otaczały mnie światła i cienie – dużo miejsc, które będę pamiętać, a pewnie nigdy do nich nie trafię tymi krętymi uliczkami. Nie wiem.
Z ulicy tunelem w dół nad brzeg rzeki. Słońce wschodzi daleko, łodzie kołyszą się na tle Gangesu. Po bokach tunelu siedzą asceci. Długie włosy, pomarańczowe szaty, zawsze trochę nieobecni, podobni do siebie, w tym chyba, że wszyscy są tak blisko tej samej prawdy.
Oglądałam palenie zwłok. Przeszłam labiryntem pomiędzy kilkumetrowymi stertami drewna w drodze na stos pogrzebowy. Mnóstwo drewna potrzeba do spalenia ludzkiego ciała. Drobiny zwęglonego drewna i wszystkiego, co razem z nim płonęło płyną Gangesem miedzy przycumowanymi łodziami, zakręcają wpadając w wiry rzeki – matki. Dymi się nieustannie.
Ola Król, Emilka Lewartowska
18 sierpnia 2013
XXV. Wyjazd z Gangtoku
Trzęsie i skręca. Skręca średnio co minutę. W godzinach 6.30 do 17.30 popodziwialiśmy Himalaje z okien jeepów w drodze do New Jalpaiguri, skąd odjeżdża nasz pociąg. I wsiadając do samochodów o 6.30 nie śmielibyśmy przypuszczać, że nasz pociąg może o 17.30 odjechać bez nas. A jednak, było blisko.
W międzyczasie odwiedziliśmy dwa klasztory buddyjskie, wielki posąg buddy i pola herbaciane.
W pierwszym klasztorze, godzina siódma rano, mnich obnosił dookoła świątyni, zgodnie z mądrością czasu, srebrne kadzidło rozmiarów gara od zupy z żarzącymi się gałązkami. Ot, poranny rytuał. Z zewnątrz klasztoru kręcące się kolebki – mantry, kto wprawi wszystkie po kolei w ruch, dostaje szczęście. Wewnątrz malowidła – wyblakła płynna linia, a w kontraście z tym współczesne, ładnie pomalowane chociaż kiczowate, drewniane rzeźby. Za szybą. Przed szybą stały ofiary i farbki, i drewniana czerwona ręka (pewnie jakiegoś niestworzonego jeszcze demona), wykonana przez mnichów. Wtedy było jeszcze bardzo mgliście w górach i my czuliśmy się mgliście.
Do kolejnego zespołu klasztornego szliśmy wysoko pod górę, prowadziły nas mantry – białe, bawełniane, na kilkumetrowych bambusach, a po bokach chaty na tle gór albo góry na tle nieba. Na szczycie każda świątynia była inna. Jedna skromna z wielkimi młynami mantr o pociemniałych z czasem kadzidłami malowidłach. Działają na tej samej zasadzie co te z zewnątrz, tyle że ostatnia zahacza jeszcze o dzwonek. Ryż rozsypany po kątach, drewniane sprzęty i ofiary oraz kadzidła wielorazowego użytku.
Mieliśmy okazję oglądać apartamenty Dalajlamy na czas jego wizyt w Sikkimie, dotknąć jego filiżanek i skorzystać z toalety (legalnie?).
Nie pamiętam dokładnie jednego pięknego widoku z tych, które widzieliśmy tamtego dnia. Za wiele ich było i za bardzo były poruszone. Poruszające również były. Dla mnie osobiście głównie chmury. Piękne chmury na wielu poziomach, barwy słońca, kiedy samego słońca już nie było. Wodospady, jedna samotna góra. Zielona. Dużo piękności.
Ola Król, Emilka Lewartowska
16 sierpnia 2013
XXIV. Ostatnie chwile w Himalajach
Muszą Państwo wiedzieć, iż z powodu strajków politycznych musieliśmy niestety zrezygnować z planowanego pobytu w Darjeeling. Ryzyko zakazu wjazdu lub, co gorsza, wyjazdu z miasta było zbyt duże, a pyszną herbatę udało nam się dostać również w Gangtoku. Rozczarowanie wynagrodziliśmy sobie objazdówką jeepami po Himalajach. Jak to bywa w górach, pogoda lubi płatać figle. Docierając nad jezioro położone na wysokości 3800 m zastała nas gęsta mgła, lekka mżawka i 4 stopnie Celsjusza. W takich warunkach to nawet skarpety i sandały przestają być skandalem..! Z ciężkim sercem rozstawaliśmy się z europejskim Gangtokiem, w którym po kilku dniach pobytu wszyscy zdążyliśmy się zadomowić. Szybkie pożegnanie z naszą ulubioną „wolką” i ruszamy do niewielkiej miejscowości zwanej Pelling, gdzie spędzamy noc w urokliwym pensjonacie z widokiem na góry. Następnego dnia dla odmiany pobudka o piątej rano, ale jak to się tutaj u nas mówi, NIE SPAĆ ZWIEDZAĆ! więc twardo się trzymaliśmy podziwiając krajobrazy za szybą. Na drodze do New Jaipalguri, skąd odjeżdżał nam następny pociąg, zwiedziliśmy kilka świątyń i klasztorów buddyjskich. Udało nam się również podjechać do Namchi żeby zobaczyć ogrody herbaciane i napić się pysznego chai.
Słowo-klucz: mgła. Po wertepach zakrętami jeepem do góry . Po drodze ludzie usuwają osuwiska. Zamiatają kamienie, podnoszą kamienie, rozłupują kamienie, układają kamienie. A potem coś osuwa się ponownie. Kobiety wyglądają kolorowo, wzorzyście, zakurzone, w tanich dużych ciepłych swetrach, z czapką na głowie i chustką na ustach, żeby uniknąć chrypki przy wysiłku na wysokości 3500 m.n.p.m. Wielkie przestrzenie wypełnione chmurami, dużo wodospadów. Z góry po drodze widać wielkie smukłe wodospady. Bystre.
Są tu urocze psy. Nie takie, których robi się żal, wychudzone, wyłysiałe, wszystkie jednej rasy, bez rasy. Tu są futrzate, ufne, śpiące czujnie na werandzie albo przed chatą, mające dom, którego mogą pilnować.
Jeziora widziałam fragment, w którym odbijały się wychylone znad brzegu krzaki. Bardziej oddalone krzaki szarzały, aż znikły z pola widzenia. Jezioro bez słowa przechodziło we mgłę i płynęło razem z nią do góry.
Jedna brzydka wykafelkowana i zagrzybiona jak łazienka hinduistyczna świątynia.
Wróciliśmy i może się przeziębimy. Chociaż miejmy nadzieję, że nie, bo skończyły się chusteczki.
Ola Król, Emilka Lewartowska
12 sierpnia 2013
XXIII. Sikkim, Gangtok
Po drodze wszyscy się wyprzedzali, w każdym razie na przeciwległym pasie, stąd, na szczęście dla nas łudzące, wrażenie, że nieustannie jedziemy na czołowe. Ale dojechaliśmy. Pierwsze miejsce, gdzie nie ma riksz. Kursują tu głównie jeepy. Dzieci chodzą w mundurkach, wszystkie, obowiązuje w mieście zakaz trąbienia, są kosze na śmieci, dziwne indyjskie miasto. Moje ulubione.
Jeepami do raju. przez otwartą szybę wdychaliśmy górskie powietrze i podziwialiśmy widoki. Po raz pierwszy od początku podróży towarzyszyło nam czyste błękitne niebo a ciepłe słońce opalało łokcie wystawione przez okno. Chyba wreszcie rozumiem co to znaczy, kiedy coś zapiera dech w piersiach. Krajobrazy Sikkimu zdecydowanie godne są tej metafory. Dotarliśmy do Gangtoku, w którym czujemy się jak w domu. Główny deptak ochrzciliśmy już „chorzowską wolką” ( rzeczywiście ją przypomina ) i szybko odnaleźliśmy się pośród turystycznych sklepów i knajpek. Jak dotąd na horyzoncie nie widać świętych krów ani żebrzących i mam wrażenie, że w ogóle nie jestem w Indiach. Co chwilę natykamy się na dzieci i młodzież w mundurkach, śmiejąc się, wracają ze szkoły. Jest bardzo czysto i wszyscy zgodnie uznaliśmy, że moglibyśmy zamieszkać tu na emeryturze.
Mantry we mgle. Powiewające, znikające.
Na rooftopie rosną konopie. Całkiem legalnie.
Nocą.
Światła miasta i światła nieba wydają się tym samym. Chmury się składają, ale nigdy nas nie pochłoną, to już ustalone. Nasz świat rozciąga się do buddyjskich flag na sąsiednim budynku. Mgła. Dalej tylko światła czarnych wzgórz, raz bardziej, raz mniej. Widoczne po prawej stronie światła miasta. Światła samochodów wyjeżdżających zza drzew daleko stąd rozpraszają się we mgle, pięknie, przez krótką chwilę wiele magicznych świateł, które próbowaliśmy rozszyfrować, które kojarzyły się z miejscami, za którymi tęskniłam.
A wschodu słońca ponoć tego ranka nie było. Były chmury, znów.
Zwiedziliśmy Muzeum Tybetańskie, park przyrodniczy i klasztory buddyjskie. Mali mnisi siedzący na ziemi po turecku bawili się przy pomocy kilku kamyczków i zakładali o cukierki. W kolejnym mieliśmy okazję przypatrzeć się życiu mnichów i uczestniczyć w wieczornym nabożeństwie, tak zwanej pudźy. Jednostajny dźwięk wymawianych mantr dalej brzęczy mi w głowie. Wielki spokój. Wszędzie gdzie się nie obrócę widzę lasy, góry i doliny.
Dzisiaj jeździliśmy dookoła miasta, w górę w dół. Zielone balkony ryżowe i zielone bambusy wyrastające kilka metrów spod nas ponad nasze głowy.
W klasztorze buddyjskim zrobiło się ciemno, kiedy zasłonili drzwi wejściowe. Światło wpada z okien u góry, wysoko, niżej żyrandole w chińskim stylu dające światło mdłe zza malowanych szybek i długie czerwone frędzle. A w dole mnisi zarzucają na ramiona ciężkie pomarańczowe płaszcze, zszyte jakby z wielu ciężkich pomarańczowych łat. Zaczynają. Niskie wibrujące dźwięki, bardziej albo mniej skoordynowane, coraz mniej skoordynowane. Z czasem coraz bardziej brzęczenie. Czasami wąski dźwięk dzwoneczka. Czasami cisza, krótka cisza. Chciałabym zrozumieć poszczególne części pudży – jak to jest, że jedni kiwają się rytmicznie, inni śmieją się, inni ze sobą rozmawiają, podczas gdy większość mantruje zapamiętale. Wykonują te same gesty, na przykład trzymając święte zwoje, ale z opóźnieniem, jak fala meksykańska. W pewnym momencie wkroczył mnich z dzbankiem czaju. Pyszności. Tak, nas też poczęstował, z dolewką, nie dyskryminując tych, którzy sobie przysnęli.
Wyszliśmy przed końcem, nie wiem jak długo przed końcem, chyba długo.
Spotkaliśmy się z niebem muśniętym przez zachodzące słońce, a przede wszystkim górami na tym tle, które w końcu nie przesłaniało chmurami najpiękniejszego.
Dzień niepodległości Indii zaczęliśmy słonecznym rankiem, patrząc z rooftopu naszego hotelu na pierwszy najwyższy szczyt Indii, pięknie ośnieżoną Khangchendzongę. Później uczestniczyliśmy w obchodach święta przysłuchując się dłuuuugiej przemowie premiera Sikkimu. Resztę dnia każdy spędził tak jak chciał, robiąc zakupy, odpoczywając, podziwiając widoki z jakiegoś dachu. Jutro czeka nas wyprawa w wysokie góry.
Od pół godziny na stadionie miejskim w Gangtoku przemawia krępy człowiek w sztywnym czarnym garniturze – mundurze ze stójką i wąsikiem. W języku lokalnym. Wcześniej przez 40 minut odczytywano życiorysy przykładnych mieszkańców miasta, uhonorowanych medalami i certyfikatami, przepasanych wstęgą, przejętych uściskiem dłoni wielkiego człowieka z wąsem. Świętujemy niepodległość Indii. Trybuny prawie pełne, pełne parasolek. Dzisiejsze słońce nas topi. Nie bardziej co prawda niż służby mundurowe, w pełnym umundurowaniu, którzy wszystkich tych przemówień wysłuchują na baczność, na środku stadionu, zapewne do głębi nimi poruszeni.
Święto to było dzisiaj z rana. Pierwszy raz od trzech dni w tym uroczym Gangtoku zobaczyliśmy białą Kantchengdzongę. Za górami, za chmurami. Ale przynajmniej mamy pewność, że rzeczywiście tam jest.
Założę się, że teraz już jej nie widać, nieba jest mniej na chwilę obecną niż chmur, co nie zmienia faktu, że słońce jest ostre i tnie moje białka. Czy to tak bardzo niegrzeczne, że piszę sobie relację podczas przemówienia tego ważnego faceta w czerni.
Reporterski obowiązek każe mi odnotować, że po godzinie przemówienie trwa i ma się dobrze, tylko uczniowie na trybunach przestali wiwatować.
Reporterski obowiązek każe mi odnotować czas wolny.
Ola Król, Emilka Lewartowska
8 sierpnia 2013
XXII. Kalkuta
Siedząc wieczorem po podróży na naszym hotelowym balkoniku wsłuchujemy się w odgłos monsunu. Deszcz wali w aluminiowe blachy sklepikowych dachów, spływa stróżkami po obdartych murach starych budynków, obmywa leżące na chodniku ciała żebraków. Można powiedzieć, że Kalkuta jest miejscem magicznym. O tej porze roku, ze względu na koniec ramadanu, ma w sobie urok Bożego Narodzenia. Ulice udekorowane są kolorowymi lampkami tworzącymi łańcuchy migających światełek, które okalają zdezelowane uliczki marketów warzywnych. Do tego rozbrzmiewający w ciemności huk klaksonów żółtych taksówek, rikszy napędzanych przez zmęczone nogi starców, którzy z przepasanymi na biodrach chustami zarabiają na miskę ryżu własnymi nogami. Kalkutę da się kochać, kochać jej ruch uliczny, światełka, dzieci leżące na kartonowych łóżkach z główkami wspartymi na miękkich fałdach sari swoich matek. Hałas. Strużki dymu unoszącego się z fajek ulicznych sprzedawców, zapach kadzidełek, wieczne korki na ulicach i tysiące tego typu rzeczy. Magia.
Niewiele widziałam z bliska i dokładnie, poza ścianą hotelu naprzeciwko, z balkonu. Ale o tym później. Kalkutę widziałam głównie zza szyb samochodu.
Kolonialne miasto kolonizowane przez rośliny. Za kilkaset ( tysięcy ) lat rozbiorą je na atomy, to pewne. Obecnie wyrastają na parapetach, kurczowo trzymają się rynien, bujają się z klimatyzacji, okien, o balkonach nie mówiąc. Przewodniki twierdzą, że Kalkuta jest podobna do europejskich miast. Owszem – do Londynu pół wieku po wojnie nuklearnej.
Z balkonu widać więcej niż ścianę. W gruncie rzeczy miejscami ściany nie widać, ponieważ jej nie ma; Jest przekrój przez dwa piętra klatki schodowej. Ludzie chodzący w górę i w dół. Widać też drugie schody przeciwpożarowe, na zewnątrz, po których chodzi kot. Fragment ściany zajmują wywietrzniki z klimatyzacji zaplątane w kablach i rurach. Inny fragment to same cegły. Jedno okno jest zawsze otwarte, a na dachu rośnie wybujały krzak, który zrzucił jedną gałązkę na tło ściany. Teraz, kiedy to piszę, ( mój ulubiony tekst ) na jednym z wywietrzników siedzi mały kotek w plamy, na drugim (dopiero co tu zeskoczył) – większy biały kot na trzeci spadł właśnie z impetem szczur goniąc własne życie. Klasyka.
Następnego dnia pobudka o piątej rano. Zaspani, wsiadamy do żółtych taksówek, które wiozą nas do Domu Sióstr Miłosierdzia Matki Teresy. Poranna msza zaczyna się o szóstej, a spóźnienia nie są tolerowane. W środku jest czysto i przytulnie, błękitne mury zapraszają do wyciszenia się i wspólnej modlitwy razem z ubranymi w białe szaty siostrami. Odwiedzamy grób Matki Teresy. Po nabożeństwie jemy śniadanie z innymi wolontariuszami z całego świata, wszyscy uśmiechnięci i pogodni, mający tylko jedno na celu: pomagać. Atmosfera ładuje nam baterie pozytywną energią, która wkrótce będzie nam bardzo potrzebna. Po popołudniowym zwiedzaniu miasta zaczynamy wolontariat.
Ciężko opisać tego typu doświadczenie. Każdy przeżywa je na swój własny sposób. Faktem pozostaje jednak, że do łatwych ono nie należy. Zostaliśmy podzieleni na trzy grupy. Osoby pełnoletnie przydzielone zostały do hospicjum z chorymi i umierającymi dorosłymi, niepełnoletni natomiast pojechali do dwóch domów opieki nad osieroconymi dziećmi, zarówno tymi zdrowymi, jak i niepełnosprawnymi fizycznie i umysłowo. Lekko zdenerwowani, rozdzieliliśmy się żeby pójść do nowej pracy. Spostrzeżeniami na temat minionego popołudnia dzieliliśmy się wieczorem.
Mnie przypadł sierociniec na Shishu Bhavan. Miejsce wygląda jak przedszkole starej daty z okratowanymi oknami. Dwa piętra, na dole dzieci zdrowe, na górze te niesprawne i chore. W sumie około pięćdziesięciu maluszków w wieku mniej więcej pięciu lat. Pierwszego dnia skok na głęboką wodę, trafiam na górę. Dzieci przypięte do fotelików z powykrzywianymi rączkami i nóżkami, niektóre położone bezwładnie na ziemi z otwartymi buziami, pozostawione same sobie. Tak jak większość obawiałam się mojej reakcji na taki widok, z którym wcześniej nigdy nie miałam do czynienia. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Dzieci z Shishu Bhavan nawet w człowieku zrobionym ze skały obudziłyby miłość i współczucie. Niektóre z nich są niewidome, prawie wszystkie w większej części sparaliżowane, z chudymi, kościstymi nóżkami powykręcanymi w nienaturalny sposób. Trzeba je zmuszać do najmniejszego nawet ruchu, wyginać kończyny i „rehabilitować”, choć nie wiadomo do końca jak takie dziecko złapać żeby nie zrobić mu krzywdy. Nikt nie powiedział nam, co mamy robić. Niektóre dzieci są sprawne fizycznie ale chore umysłowo, autystyczne, co chwilę wpadają w histerię, wiją się w fotelikach krzycząc i płacząc. W obliczu takiej tragedii niewiele można zrobić, jedynie poświęcić im swój czas, uwagę, wprowadzić niewielką zmianę w jednym z wielu dni spędzonych na płaczu, jedzeniu, sikaniu, spaniu. Głaskane po główkach dzieciaki przymykają oczka, wyraźnie łakną czułości nawet z rąk obcej osoby. To prawdziwie wzruszające patrzeć na ich uspokojone przez moment twarzyczki, które zaraz wykrzywią się w płaczący grymas spowodowany niemożnością wyrażenia tego, co naprawdę czują. Kilka godzin zleciało w zastraszającym tempie na przewijaniu, karmieniu, tuleniu, głaskaniu i uspokajaniu. Dzieci dawały się podnosić, przestawiać, kłaść. Reakcji z ich strony dało się doszukać jedynie w ich wielkich ciemnych oczach, wyrażających zwykłą ludzką wdzięczność. Praca ze zdrowymi dziećmi wygląda nieco inaczej. Przypomina nieustanną walkę. Chyba nigdy nie byłam tak poobijana, pogryziona, wycałowana mokrymi całusami i wyprzytulana zarazem. Dzieci w większości są nadpobudliwe, niektóre wręcz agresywne, inne zamknięte w sobie i niedotykalskie. Wszystkie pragną tylko jednego: uwagi drugiego człowieka. Co chwilę któreś wspina mi się na plecy, siada na kolanach, odsuwa kolegę żeby dostać się do nowej „auntie”, bo tak nas tutaj nazywają. Przekrzykując się, starają się zwrócić na siebie uwagę w każdy możliwy sposób, czasem zbyt porywczy, a czasem nieśmiały i subtelny. Po popołudniowym karmieniu dzwonek obwieszcza koniec naszej zmiany. Najciężej rozstać się było trzeciego dnia, kiedy z ciężkim sercem za zamkniętymi drzwiami zostawialiśmy naszych małych podopiecznych. Wypełniało mnie szczęście i satysfakcja z wykonanej pracy, z możliwości oddania choć części siebie tym potrzebującym istotkom. Pozostał we mnie jednak wielki niedosyt. Trzy dni to zdecydowanie za mało na tego typu doświadczenie. To niewiele, ale z pewnością wystarczająco aby uzmysłowić każdemu z nas jak ważne w życiu jest poświęcanie siebie innym. Bezcenne.
Oprócz wolontariatu w Kalkucie zwiedziliśmy Kościół św. Jana, budynek sądu, poczty głównej, Victoria Memorial, Bazylikę św. Pawła, brytyjski cmentarz South Street i wreszcie dzielnicę slumsów na Kalighacie. To jedynie namiastka tego wielkiego wspaniałego miasta, postanawiamy więc sobie tutaj wrócić i nadrobić zaległości. Wieczorem wsiadamy w pociąg i następnego dnia jesteśmy już w New Jaipalguri, skąd jeepami docieramy do Sikkimu.
Dzień drugi. Nie widzieliśmy slumsów, dlatego wciąż nie mogę powiedzieć, że wiem, czym jest Kalkuta. Ale byliśmy w kościele. Wielkie kolumny wzdłuż nawy głównej mogłyby stać w Panteonie. Poza tym skromnie, biało. Tylko złoto mozaiki w absydzie za ołtarzem i złoto trzech kadzideł nad ołtarzem. Wszystko proste i klarowne, tak być powinno. I od wejścia muzyka organowa wypełniająca przestrzeń. Prosta i głęboka. Powoli włączyły się nad naszymi głowami wiatraki. Symetria wszystkiego. A potem skończyła się muzyka i zza wielkich organów zabudowanych w ciemnym drewnie wyszedł starszy utykający człowiek i pokazał nam album o Polsce przysłany przez znajomą turystkę z Rudy Śląskiej. Potem zagrał dla nas jeszcze jeden kawałek.
Kto miał dotrzeć na wolontariat, ten dotarł.
Święto ID. Zakończenie Ramadanu, dla Muzułmanów to ponoć święto rzędu Bożego Narodzenia. Znalazłam się w wąskiej uliczce wyglądającej za zakręt. Ludzie jeszcze pracowali, wykupiłam ostatnią na dzisiaj porcję smażonych w głębokim tłuszczu ziemniaczków na jednym ze straganów. Nade mną niebo z lampek choinkowych – subtelniejsza wersja tego, co urzędy miejskie fundują naszym ulicom na Gwiazdkę. Dalej lampki, nie wiem jakim sposobem, były podwieszone nade mną jak woalka nad kołyską dziecka. Ślicznie się świeciły na tym granatowym tle.
Dzień trzeci.
Spadł dzisiaj deszcz, zmokło pranie ludzi ulicy.
Co zostało tu po Anglikach?
Victoria’s Memorial, na przykład. Monumentalny budynek, biały, pomnik królowej z czarnego granitu przed wejściem. Wokół ogród, na tyłach ogrodu wielkie drzewo, skomplikowane, równoramienne, nad sadzawką. W środku muzeum – historia miasta, i nie tylko, poparta pamiątkami z epoki, i nie tylko. To największa atrakcja turystyczna.
Wiktoriańskie zabudowania, które czują się nieswojo, czekają na lepszy czas, takie miałam wrażenie. Budynek poczty na przykład. Po drugiej stronie ulicy stacjonują ludzie specjalizujący się w wypełnianiu papierów analfabetom.
I cmentarze pełne nagrobków młodych ludzi, których Indie pokonały malarią. Widzieliśmy jeden z nich, bardzo piękny.
Architektura jest dla mnie najpiękniejsza w momencie, kiedy zaczyna przegrywać z otaczającą ją przyrodą. Kapliczki – na kolumienkach kopuły porośnięte mchem, okrągłe i stożkowate jak piramidy, świeże zielenią w słońcu ( czasami z samego czubka piramidki wyrastała paproć i rozszczepiała promienie słońca ). Wysokie i niższe drzewa, pomieszane, skołtunione, wszystko razem i trawa, a w trawie komary. Na krzaku tańczyły motyle – tak sądzę, chodziło chyba o jakiś przejaw uczucia. Życie na cmentarzu toczyło się w najlepsze. W paru kapliczkach suszyło się właśnie pranie). Na skraju, pod murem, kapliczki sąsiadują z wyrastającymi z gruntu ciałami obcymi – metalowymi stelażami bilboardów, które mamiły przejeżdżających pobliską drogą. Mam nadzieję, że skutecznie, że warto było zakłócać spokój tego miejsca.
A wolontariat?
Wolontariat to trzy dni. Pierwszego nie było, bo Kalkuta to duże miasto, a ośrodków sióstr co najmniej kilka.
Za drugim podejściem trafiliśmy do Daya-Dan.
Było trudno. Nie dlatego, że dzieci nie miały rąk, nóg, albo oczu, albo były trędowate. Bo nie były. Za to mocno upośledzone umysłowo. Miały zapewnioną pełną opiekę, niczego im nie brakowało, na pierwszy rzut oka przynajmniej. Weszłam i nie wiedziałam, co w tym idealnie zorganizowanym światku mam jeszcze zrobić. „Auntie” prosiły mnie od czasu do czasu o rzeczy typu: przewijanie dzieciaków (mój pierwszy raz), zniesienie paru świeżych ręczników z dachu do szafy, potem karmienie – dziewczynki o imieniu Neina (wiem, bo tylko na dźwięk swojego imienia otwierała buzię) ryżową – marchewkową papką. W pozostałym między stałymi punktami dnia czasie dzieci siedziały zapięte w fotelikach, dodatkowo z pulpitem prawie pod pachami. Część przewracała niewidzącymi oczkami, niektóre uderzały rączką o tablet, jeden chłopiec ciągle przeżuwał szmatę.
Spędzić z nimi czas. Dać siebie. Ale nie było oczywiste, w jaki sposób. Gładziliśmy je po rączkach, główkach, mówiliśmy do nich, czasami coś zaśpiewaliśmy. Nie było tam wiele zabawek, przyniosłam kartki i kredki. Rysowałam misia dziewczynce, która, jak powiedziała mi później jedna z sióstr, była niewidoma.
Czuliśmy się niepotrzebni, ogólnie rzecz biorąc. To był czas konsternacji.
Po powrocie przyszedł czas na wyrzuty sumienia, że nie potrafię dać im miłości, której tak bardzo potrzebują, nie umiem się otworzyć. Wyrzuty. Dużo myślałam. Kiedy za dużo myślę, nie jest dobrze.
Ale następny dzień był inny. Niedziela.
Zauważyłam dziewczynę, chyba w moim wieku, o takim wyrazie twarzy, jakby zastanawiała się bardzo głęboko nad czymś, co znajduje się bardzo daleko za mną i jeszcze za ścianą, która jest za mną. Z lekkim wąsikiem. Wiedziałam z wczoraj, że lubi, a przynajmniej potrafi przybijać piątkę. Okazało się, że zaszłyśmy znacznie dalej. zaraz objęła mnie w ramionach, spojrzała w oczy. Nie jestem pewna co widziały wtedy jej oczy, ale musiało to być bardzo piękne. Siedziałyśmy jak takie przyjaciółki, czasami mocniej ją przytulałam, czasami gładziłam po głowie, za uchem (inne dzieciaki to lubią), całowałam w policzek, ale jednak najbardziej lubiła (i dawała do zrozumienia), kiedy trzymałyśmy się za ręce, tak po prostu. Ona patrzyła na mnie, a ja, do jakiego dzieciaka jeszcze podejść, żeby „nie marnować czasu”. A potem zrozumiałam, że nigdy się nie dowiem ile dla tej dziewczyny znaczyła każda z tych chwil. Uścisk mojej ręki. Nigdy się nie dowiem. Był też chłopak na wózku, który siedział z daleka od całej reszty dzieci, z którymi pewnie i tak nie zamienił nigdy słowa. Podeszłam do niego. Okazało się, że jego wózek stał naprzeciwko lustra na przeciwległej ścianie. Ja bym dawno od tego zwariowała. Mówiłam mu. Gładziłam jego ręce. Śmiałam się. On też się zaczął śmiać. Bardzo. Mój śmiech rzadko bywa tak dynamiczny jak tamten. Cała jakby siła tego dojrzewającego mężczyzny przykutego do wózka zdawała się mieć ujście w tym śmiechu. Wierzgał nogami i machał rękami, a ja czułam, czułam się potrzebna. Potem podszedł do nas wolontariusz z Libii, rozmawialiśmy. Próbowałam jeszcze dać trochę miłości innym dzieciom, ludziom. Jednemu zaśpiewałam „Whisky” „Dżemu”. Innemu nieśmiertelny kawałek „Ich troje”. Starałam się nakarmić kaszką dziecko, którego maksymalna rozwartość buzi wynosiła ok. 2 mm. Po pół godziny i ok. 4 pełnych łyżkach zjedzonej kaszki jedna z sióstr się nad nami zlitowała i przejęła inicjatywę. A za chwilę skończył się czas.
Jak to jest, nie wiem.
Ola Król, Emilka Lewartowska
6 sierpnia 2013
XXI. Kalkuta
18-letni muzułmanin leży na pryczy naprzeciwko z telefonem przy uchu. Słucha muzyki, mi też dał posłuchać , nie wiem co to było. Nakupił sobie z kilogram orzeszków nerkowca i z pół kilo rodzynek. Poczekają sobie do szóstej wieczorem, aż Allach przestanie patrzeć. Na pryczy pod nim hindus puszcza nam z telefonu jakieś hity na wysokich tonach. My trzymamy nogi na jego beczkach. Beczki zamiast walizki, na ubrania i jedzenie, chociaż na początku podejrzewaliśmy go o przemyt bimbru albo benzyny. Właśnie przegląda sobie polski „Twój Styl”. Pociąg zwalnia. Na torach za oknem kładą się cienie okratowanych okien i światło. Czarne palmy odcinają się od wciąż jaśniejszego nieba. Między nimi na tej granicy nieba i ziemi przemykają światła samochodów. I coś gra w trawie. A może to tylko silnik pociągu.
Ola Król, Emilka Lewartowska
XX. Kerala – House Boats
Wczoraj rano dotarliśmy na nasze pływające domki. Wszyscy oniemieliśmy z zachwytu widząc pięknie wyposażone, nowoczesne drewniane łódeczki, na których dane nam było spędzić następną dobę. Na wejściu podano nam świeże owoce i przepyszną kawę, a wszystko to podziwiając otaczające nas wody i wybrzeże pokryte zielonymi palmami. Do pełni szczęścia brakowało nam jedynie słońca, jak to zwykle tutaj bywa, kropił lekki deszczyk, który bynajmniej nie popsuł nam poczucia szczęścia i długo wyczekiwanego relaksu. Po przepysznym obiedzie zacumowaliśmy na brzegu aby spędzić noc wsłuchując się w muzykę koników polnych i cykad, otoczeni wielkimi wodami. Jak bardzo w tym momencie nam Państwo zazdroszczą?
Następnego dnia udaliśmy się do Ernakulum, jednodniowy powrót do Kochi poświęcony głównie zakupom no i wieczorna zbiórka przed najdłuższą jak dotąd podróżą. 40 godzin w pociągu. Jak to mówią tutejsi, no problem my friend! Czas spożytkować można na wypisywanie pocztówek, lekturę dawno zaczętej już książki, spanie (!!!) no i rozmowy, przede wszystkim długie dyskusję o spostrzeżeniach na temat tego, czego tutaj doświadczamy. Z przesiadką w Madrasie podróż mija w mgnieniu oka i zanim ktokolwiek powie coś o bólu w plecach spowodowanym niewygodną kuszetką, już jesteśmy w Kalkucie.
Houseboat – cały dzień nic nie robienia i cała noc robienia tego, czego nie pisuje się w relacjach.
I pobudka o 5.30 na targ rybny. Odwołane z powodu monsunu, a w zamian jeszcze 3 godziny snu. Jaka szkoda.
Ostatni prysznic. Teraz 40 godzin do Kalkuty.
Ola Król, Emilka Lewartowska
5 sierpnia 2013
XIX. Kochi – dzień drugi
Pobudka o piątej rano. Tylko my, kilka dziewczyn, wstajemy wraz ze wschodem słońca i idziemy na pierwsze w życiu zajęcia z jogi. Podczas gdy reszta smacznie jeszcze śpi w hotelu, my rozciągamy nasze zastygłe kończyny i w przedziwnych pozach skupiamy umysły na jednostajnych słowach naszej nauczycielki. Doświadczenie naprawdę godne polecenia, a zakwasy – da się przeżyć!
Ciepły dzień wykorzystaliśmy na zwiedzanie synagogi oraz dzielnicy żydowskiej Kochinu. Kolorowe uliczki kuszą sklepikami ze ślicznymi pamiątkami i aż w głowie się kręci od nadmiaru rzeczy. Miejsce bardzo turystyczne i przychodzi mi do głowy, że trzeba się spieszyć. Spieszyć się, aby zdążyć zobaczyć coś prawdziwego, Indie nieskalane jeszcze przez zewnętrzny bajzel. Czas ucieka między palcami.
Późniejszy monsun naprawdę dał nam w kość. Jeszcze tylko prysznic i część z nas skorzystała z możliwości pójścia na mszę w języku angielskim do kościoła katolickiego znajdującego się w pobliżu. Jak to w Indiach, bez przygód się nie obyło – w trakcie mszy kilkakrotnie zabrakło prądu a muzyka przypominała, jak to ujęła koleżanka, hity rodem z niemieckiego wesela. I znów jesteśmy bogatsi o kolejne doświadczenie!
W Kochi są najbardziej kiczowate kościoły świata. Malowane ściany mające z założenia imitować marmur to standard. Pełno figur pomalowanych z założenia naturalistycznie, tyle że jaskrawymi kolorami w bazylice dodatkowym elementem jest iluminacja, której kolejny efekt stanowią przerwy w dostawach prądu podczas burzy, czyli wtedy, kiedy na przykład my mieliśmy okazję uczestniczyć w nabożeństwie. Do tego chórki śpiewane z podkładem godnym polskiego wiejskiego wesela.
Gdybyśmy nie byli tam w niedzielę, zamieściłabym obszerny poetycki opis ton imbiru suszących się na wielkim dziedzińcu jakieś cztery km od centrum i pięknym romantycznym targu przypraw, ale w tym chrześcijańskim mieście święcą dzień święty, więc w końcu nic nie zobaczyliśmy. Potem tylko zakupy przerwane brutalnie przez monsun.
Ola Król, Emilka Lewartowska
4 sierpnia 2013
XVIII. Kochi
Po jednodniowym pobycie w Madgaonie pełnym sklepów i europejskich kawiarenek wreszcie jesteśmy w Kochi. Południowe Indie zachwycają świeżością i zielenią. Pachnie tu trawą i dobrym jedzeniem, dużo tu białych turystów i pełno sklepików. Mieszkamy w hotelu, a raczej pałacu. Po dwóch dniach w podróży (czyt. bez możliwości wykąpania się) czekał na nas prysznic i śniadanko. Zwiedzanie zaczęliśmy od pójścia na plażę, gdzie złapała nas ulewa. Otoczeni tysiącem sklepikarzy oferujących świecidełka na targu rybnym kupiliśmy owoce morza i rybki na kolacje. Jednak prawdziwą atrakcją dnia był wyjątkowy spektakl w jakim mieliśmy okazję uczestniczyć, a mianowicie pokaz tańca Kathakali. Przebrani mężczyźni z pomalowanymi na kolorowo twarzami za pomocą mimiki i tańca opowiadali nam historię Mahabharaty. Okazuje się, że wystarczy kilka okrzyków i odpowiednia mina aby objaśnić bieg wydarzeń w największym eposie Indii. Głos mężczyzny wyśpiewującego melodię idealnie komponował się z rytmem bębnów. To było coś naprawdę niepowtarzalnego. Nasz pierwszy dzień w Kochi zakończyliśmy prawdziwie królewską ucztą składającą się z krewetek tygrysich, ryb i kalmarów. Palce lizać, choć jak wiadomo nie każdemu podchodzą takie smaki, dlatego też niektórzy ratowali się tradycyjnymi frytkami. Wykończeni wracamy do hotelu. To już półmetek wyprawy. Rodzice zapewne szczęśliwi, a my nie mamy nawet czasu żeby zatęsknić.
Vasco da Gama przywiózł tu w 1498 roku Portugalię i tak już zostało. Wille i hoteliki z rzeźbionymi, ażurowymi drewnianymi balkonami i okiennicami. Południe Europy na południu Indii. Przy ulicy rozłożyste drzewa, wyglądają jak dopiero wyciągnięte z dna oceanu – piękny, mocny pień i wszystkie dalekosiężne gałęzie obrośnięte zielenią, liście drzewa mylą się z liśćmi roślin – kolonizatorów. Szczególnie, kiedy ociekają monsunem.
Siedząc w pokoju myślałam, że sąsiadka bierze prysznic i za każdym razem musiałam sobie uświadomić, że to kolejna godzina deszczu.
Plaża pół na pół. Połowa piasku, połowa śmieci. Wzdłuż nabrzeża nad wodą stoją wielkie drewniane konstrukcje. Wyglądają trochę jak pająki. To tradycyjne urządzenia do połowu ryb, gdzie rozpięte między żerdziami sieci poruszane są siłą ludzkich rąk, z pewną pomocą praw fizyki. Mężczyźni w sarongach ( prześcieradło przewiązane wokół bioder zamiast spodni) rytmicznie ciągną za liny śpiewając przy tym jakiś wesoły wers – modlitwę czy zwykłą przyśpiewkę, a po ich stronie jest ciężar zawieszonych na kilkumetrowych sznurach kamieni.
Przy morzu stragany z owocami. Morza. Powoli zdychają w pudełkach, świeżutkie rybki, krewetki, kraby, z pudełka z krewetkami wystają długie wąsy. Wieczorem zjedliśmy sobie z nich wyborną kolacyjkę.
Wcześniej byliśmy śledzić ruchy gałek ocznych tancerzy Kathakali. To rodzaj tańca-teatru.
Występują mężczyźni, także w roli kobiet, ale charakteryzacja jest pierwszorzędna. Makijaż był dzisiaj częścią show. Body art – przez pół godziny odtwórca głównej roli leżał na scenie, a drugi robił mu na twarzy makabryczne esy floresy przy pomocy tradycyjnych naturalnych barwników. Muzyka na żywo. Facet z bębnem przywiązanym poziomo szmatą na wysokości bioder gra palcami w ceramicznych naparstkach, co daje wyrazisty wibrujący dźwięk. Do tego jeszcze jeden instrument i gardłowy głos śpiewaka. Przedstawienie mogło się wydawać lekko przeciągane, a to z tego względu, że każde słowo przedstawiane jest serią gestów, wykonywanych bardzo dokładnie, zarówno z pasją, jak namaszczeniem. I wierzę, że ich stroje mogą ważyć 20 kg. Na głowie w ogóle coś w rodzaju wielkiego dzbanka z przytwierdzonym z tyłu czymś w rodzaju okrągłej tacy. W pasie mają przywiązaną rozłożystą spódnicę ze stelażem, a do kolan – dzwoneczki. Do tego naramienniki i bransolety z pomponami. Istotnym szczegółem jest fakt, że na opuszkach lewej ręki każdy ma metalowe szpony, dla wzmocnienia siły (i drapieżności) gestu zapewne.
Może nie było to szczególnie emocjonujące (chyba, że finałowa scena, w której umierający bohater przewracając po raz ostatni oczami wywala tragicznie język), jednakże przywiązanie do tradycji i praca są godne szacunku.
Ola Król, Emilka Lewartowska
3 sierpnia 2013
XVII. Badami
Badami jest miastem smażonego ryżu i żebrzących matek z dziećmi na rękach. Święte krowy po części zastąpiły tutaj dzikie świnie, wychudzone, różnych rozmiarów, są dosłownie wszędzie, czarne i owłosione. Jedyną atrakcją tego miejsca są wykute w skałach świątynie, doskonałe w swym ogromie masy pomarańczowych głazów, a w każdym z nich świątynia na samym dole, wykuta w skale, ot tak po prostu, jak gdyby wystarczyło machnąć kilka razem dłutem. Świątynie wykuwane były w skałach przez kilkaset lat, a wszystko to z myślą o bogach, o wspaniałym Shivie i dżinijskich mędrcach. Ciężko uwierzyć, że kiedyś ludzie byli w stanie stworzyć coś tak pięknego i doskonałego. Nagle obiekty architektury współczesnej wydają się czymś śmiesznie banalnym. Po obejrzeniu jaskiń poszliśmy na spacer po okolicy. Otoczeni zielenią co jakiś czas natykaliśmy się na pastora pasącego stadko kóz albo samotną świnię. Na brzegu jeziora kobiety w kolorowych sari robiące pranie biły z całych sił materiałami o skały, zupełnie tak jakby nikt im nigdy nie powiedział, że Bosch i Whirpool już dawno się o to zatroszczyli. Tutaj czas się zatrzymał.
Badami – miasto wokół jednej ulicy. Na ulicy przepyszne omlety, pikantny ryż z jajkiem, zapach prażonych orzeszków ziemnych. Przy ulicy hotele, restauracje, dalej budynki maleją aż do skromnych niemalże lepianek u podnóża skał.
W górę pomiędzy skałami wyciętymi w piaskowcu schodami. Kolory płyną litymi ścianami, żeby zniknąć w ciemności, między kolumnami. Tak niewiele brakuje piaskowcowi do marmuru. Śiwa stwarza świat, zastygły w tańcu kilkaset lat. Płaskorzeźby wszędzie. Na suficie Śiwa z Parwati w miłosnym uścisku. Po wszystkich stopniach, za bramą przy giętym drzewie stoimy wysoko nad jeziorem, gdzie na wielkich stopniach schodzących ku wodzie piorą mali ludzie. Drobne kobiety uderzają praniem o kamień. Dźwięk się niesie. Kobiety pracujące. Energetyzujące. Jest witalna siła na brzegu jeziora. Natura i człowiek, i przeszłość patrząca na to wszystko z wysokości pięknych świątyń w piaskowcu.
Ola Król, Emilka Lewartowska
2 sierpnia 2013
XVI. Madgaon
Madgaon to królestwo orzeszków nerkowca. Hurt – detal, wszędzie.
Każdy z nas znalazł w tym mieście miejsce na sen. Park w centrum miasta – cienka trawa utknięta między żwirowymi alejkami, niezwykłe stężenie ławek i rzeźb-popiersi wśród rzadkich kwiatów (były tam w ogóle kwiaty – nie pamiętam) i drzew nad niektórymi ławeczkami. Tam brudni śmierdzący po 24 godzinach w pociągu uczniowie Słowaka zwiedzają miasto przez sen w godzinach 7 do 10 rano, po wysiadce z pociągu o piątej rano.
Budynki otoczone wianuszkami motorów, każdy mężczyzna wiezie swoją wybrankę po mieście jak księżniczkę.
W barze, gdzie o poranku zamówiłam czaj, wisiała wielka kiepska kopia „Ostatniej wieczerzy”. W restauracji obok dzień i noc pali się żarówka przy oleodrukach z Maryją i Jezusem. Portugalsko – chrześcijańsko.
Ola Król, Emilka Lewartowska
1 sierpnia 2013
XV. W pociągu
W Indiach potrzebni są malarze. Na domach – pudełkach, białych z niewielkimi oknami, namalowane są reklamy – cementu, telefonii komórkowej, czasami cała wioska jest zamalowana jedną firmą. Tak właśnie komercja opanowuje indyjską wieś, gdzie pole nadal orze się przy pomocy zaprzężonych w pług krów.
Rolnik idący po wilgotnej ziemi za dwoma smukłymi krowami o rogach prawie prostych, skierowanych w niebo, pomalowanych na kolor mięty. Oprawiłabym ich w ramkę, ale pociąg przejechał za szybko, jak zawsze.
Ola Król, Emilka Lewartowska
31 lipca 2013
XIV. Badami Pattadakal Aihole
Z Hubli autokar zabrał nas do Badami, skąd w pierwszej kolejności wyruszyliśmy na zwiedzanie zespołu świątyń w miasteczku zwanym Pattadakal. Stamtąd udaliśmy się do umiejscowionego nieopodal Aihole, z podobnymi świątyniami, płaskorzeźbami, misternym dziełem ludzi sprzed kilkunastu wieków. Chwila wytchnienia dla nas, zdjęcia, spacer po okolicy. W Aihole mieliśmy okazję uczestniczyć w czymś wyjątkowym, trafiliśmy mianowicie na odbywający się pogrzeb. Ciało mężczyzny w średnim wieku wymalowane było na kolorowo i pokryte wieńcami świeżych kwiatów. Dookoła kobiety szlochały głośno zawodząc a mężczyźni w milczeniu ronili łzy. Na koniec wszyscy razem unieśli do góry ciało na czymś co przypominało bambusowy fotel i zmarły udał się w swoją ostatnią podróż, czyli tę prowadzącą na stos. Potem ze szczytu świątyni obserwowaliśmy w milczeniu palące się na horyzoncie zwłoki. Godzinę później resztkami samotnego życia zajęły się krowy i dzikie psy.
Ola Król, Emilka Lewartowska
27 lipca 2013
XIII. Ahmedabad
Senne dni w deszczowym Diu już za nami. Miało być plażowanie, kąpiele w morzu i błogie nicnierobienie, ale niestety monsun miał wobec nas inne plany no i skończyło się na robieniu prania i spacerach pod parasolem. Całe szczęście jak to my, kierujemy się już w nowe miejsce, a mianowicie do Ahmedabadu, największego miasta Gujaratu. W swoim ogromie zaskoczyło nas przytulnością i niezwykłą czystością. Co ważne, pełne jest miejsc, które absolutnie trzeba zobaczyć. Ranek upłynął nam na kontemplacji w przepięknej dżinijskiej świątyni. Chyba wszystkim nam udzieliło się wyciszenie modlących się tutaj osób. Obserwowaliśmy kobiety składające w darze ryż guru, oddanie, z jakim namaszczały brązowe posągi olejkami żeby później udekorować je biżuterią. Wdychając ostry zapach kadzideł pomieszany ze świeżymi kwiatami wsłuchiwaliśmy się w jednostajną melodię mantr, a atmosfera przepełniona była spokojem i skupieniem. Z powodu braku czasu nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu aby całkowicie jej się oddać i wszyscy żałowaliśmy nie mogąc spędzić jeszcze tych kilku chwil pośród modlących się dżinistów. Ze świątyni udaliśmy się jednak do miejsca równie sprzyjającemu wewnętrznemu rozwojowi, mieliśmy bowiem okazję zobaczyć jeden z aśramów Gandhiego, przepełnionego jego mądrymi słowami, zdjęciami i rzeczami osobistymi. Usiąść nad rzeką Sabarmati, tam, gdzie niegdyś zasiadał sam Bapu, było przeżyciem nadzwyczaj wyjątkowym. Miejsca takie jak te sprzyjają skupieniu rozproszonych codziennością myśli. Po wymianie spostrzeżeń na temat aśramu jak i samego Gandhiego, obejrzeliśmy jeszcze z zewnątrz dwa meczety oraz pojechaliśmy nad jezioro Karnataka. Ostatnia noc w naszym pierwszorzędnym hotelu (to aż dziwne wykąpać się pod ciepłą wodą) i na drugi dzień z samego rana wyruszamy na pociąg do Hubli. 26 godzin w podróży może wydawać się wiecznością, ale w gruncie rzeczy wielu z nas pokochało jazdę pociągami. To zdecydowanie najlepszy sposób na zwiedzanie Indii. Trzeba jedynie przeprosić się z wszechobecnym brudem, ze stopami sąsiadujących pasażerów, które nagle w środku nocy człowiek znajduje pięć centymetrów od swojej twarzy? Trzeba polubić sprzedawców budzących nas rano skrzeczącym okrzykiem „chai!chai!”, cisnących się korytarzem ludzi, dzieci żebrzące o jałmużnę na stacjach. Przez zakratowane, niebieskie okna można podziwiać zmieniający się indyjski krajobraz, a podróż często urozmaica pogawędka z sąsiadem z kuszetki obok. Kolejna ludzka historia, poznanie czyjegoś istnienia i spotkanie, które kończy się wraz z dojechaniem na właściwą stację. Pociągi rządzą.
Świątynię dżinijską należy zwiedzać zgodnie z „mądrością czasu” (ang. clockwise – zgodnie z ruchem wskazówek zegara).
Było tam to, czego wielu z nas szukało do samego początku. Duchowość, którą w gruncie rzeczy podszyte są brudne ulice, którą noszą w sobie żyjący na niej żebracy.
Ta dżinijska świątynia była jakby małymi drzwiczkami, przez które wpadliśmy do krainy czasów rozciągniętej pod całym indyjskim światem. Choć czy wpadliśmy? A może tylko zajrzeliśmy nieśmiało. W centralnej części świątyni woń kadzideł i muzyka kazały nam usiąść choćby na chwilę. Zatrzymać się. Przede mną kobieta ułożyła na stoliku przedmioty, które niewątpliwie miały swoje miejsce w rytuale i swoje znaczenie. Jednak nie byłam wtajemniczona, nie wiedziałam, subtelnie wyobcowana, tak samo nie rozumiejąc słowa z tego co kobieta śpiewała, skłaniając głową klękając albo bujając się, ale było to miłe wyobcowanie, bo wciąż czułam się jak gość, nie intruz.
Przewiązani szatami kapłani (pięknie wyglądali) składali ofiary marmurowym bogom ze szklanymi przejmującymi oczami, które od dawna wszystko wiedzą. Tu było wszystko, czego trzeba nam było.
Świątynia była równocześnie remontowana, czy ozdabiana przez młodych ludzi siedzących na zewnątrz na rusztowaniach przy ścianie świątyni, zaglądających do środka. Uśmiechali się do nas. Wyjrzałam na inne zewnątrz, gdzie w zadaszonej otwartej na dziedziniec części odbywało się właśnie nabożeństwo. Przed oczami mignęły mi świeże kolorowe owoce – ofiara oraz gest polewania figury bóstwa mlekiem albo wodą.
W jednej chwili mija nas wiele ton bezładnej masy pociągu z naprzeciwka, kolejne wagony z potencjalnie niszczycielską siłą, w następnej już zwalniamy w okolicach zielonych równin. Rośnie tam tak soczysta trawa jak w Polsce. Krowy inne.
Pola ryżowe. Kwadraty wody, w których z prędkością naszego pociągu przemieszcza się niebo. I odbicie czarnych pni na grobli. Ludzie z koszami na głowach. I już nas tu nie ma.
Słowem, tyle miejsc, w których można by postawić stopę, ale to wszystko jeszcze nie dziś. Na razie 24 godziny w pociągu. Tylko oko podróżuje, nieustannie.
Sprzedawca herbaty śpiewa sekwencję „Czajajajczajpijuczajpijuczaj”, po czym rytmicznie robi przerwę stając w pół kroku i palcem wskazując najbliżej znajdującą się w tym momencie osobę z pytającym spojrzeniem. Raz dwa trzy baba jaga pa-trzy. Co sekundę ktoś próbuje mi coś sprzedać. Jeden człowiek zamiótł podłogę, skurczony w obracającą się w kuckach kulkę, dotknął mnie w kolano prosząc o pieniądze. Co to są te pieniądze? Każdy ich chce.
Jakiś facet ogląda bollywood na swoim Samsungu Galaxy. Mijamy slumsy przy torach. Koleżanka leży na pryczy przeglądając „Cosmopolitan”.
Dziwny jest ten świat.
Ola Król, Emilka Lewartowska
24 lipca 2013
XII. Diu
Pozdrawiamy ze słonecznego Diu! – eee, niestety nie.
Czy można mieć większego pecha? Zmęczeni ostatnim tygodniem wszyscy czekaliśmy tylko i wyłącznie na obiecany, trzydniowy relax na gorących plażach Diu. Co dostajemy? Deszcz lejący się z nieba i zalewający nam nie tylko ziemię pod stopami, ale także plecaki i ubrania. Cóż, wygląda na to, że monsun nie jest dziś po naszej stronie. Nie tracimy jednak nadziei i podczas dziewięciogodzinnej podróży autobusem pocieszamy się nawzajem przewidując pozytywną prognozę pogody na kolejne dni. Jak to mówią, nadzieja umiera ostatnia. Trzeba natomiast przyznać, że miejsce to, nawet spowite ciężkim deszczem jest wprost przepiękne. Mknąc autobusem po gładkim asfalcie (tutaj nawet na największej wsi drogi są lepsze niż w Polsce) otuleni byliśmy z każdej strony palmami oraz hektarami zielonych pól, dzięki którym człowiek czuł się jakby w innym wymiarze.
Zawsze podczas długich przejazdów mamy trochę czasu na spanie, to przede wszystkim, ale również na refleksję i przemyślenia. Wyglądając przez okno wciąż nie potrafię się nadziwić, jak bardzo zaskakujące i sprzeczne jednocześnie są Indie w swoim pięknie. Obok myjącego się na ulicy riksiarza, który skrupulatnie naciera swoje chude ciało ostatnim kawałkiem mydła jak gdyby była to najcenniejsza rzecz jaką ma w posiadaniu, na chodniku roi się od śmieci i odpadków, które to zjadane są przez bezpańskie psy i święte, majestatyczne krowy. Za rogiem znaleźć możemy bogato zdobioną świątynię, w której posążki bogów noszą na swoich ciężkich, kamiennych szyjach majątek wartości zapewnie większej niż roczna pensja przeciętnego sklepikarza. Wszystko to współgra ze sobą i wyklucza się jednocześnie, to ciągła gra sprzeczności i absurdalności, w której zwykły śmiertelnik taki jak ja gubi się zwyczajnie, nie wiedząc co z tym wszystkim począć. Odpowiedzi nie nadążają za wciąż pojawiającymi się pytaniami. Co począć z bosym dzieckiem stojącym samotnie na chodniku? Gdzie jest jego mama, dlaczego nikt się nim nie zajmuje? Nie wiem czy podbiec żeby je ochronić, czy reagować, czy się tym nie przejmować, tysiące pytań, tak dużo rzeczy do zinterpretowania, tak mało czasu i zbyt wiele bodźców. Powtarzam sobie bez przerwy: przyjmij Indie takimi jakie są. Potem zdecyduj czy kochać je lub nienawidzić.
Po długiej podróży dotarliśmy w końcu do hotelu, który swoim europejskim wyglądem bardzo przypomina nam o domu. Dziś robimy pranie i odsypiamy ostatni tydzień. Wszystko to modląc się oczywiście o lepszą pogodę.
Diu jest innym miastem. Czysto, kosze na śmieci co kilka metrów, rodzice odbierają dzieci ze szkoły – czyste, zadbane dzieci. Ruch uliczny nie wydaje się być śmiertelnym zagrożeniem. Z drugiej strony to miasto taniego alkoholu, który można kupić wszędzie, a bary pełne są znudzonych czerwonych Indusów, zawieszonych między stołem a kuflem o każdej porze dnia. Pełno turystów i my jako jedyni z poza Indii.
Nie ma nic piękniejszego niż rysowanie stopą serc na piasku. I nieśmiałe morze.
Portugalczycy zostawili na wyspie Diu chrześcijaństwo. Ale chrześcijanie umarli albo wyjechali. Kościołów nie ma już tak wiele, a fort, symbol potęgi portugalskiej na wyspie – to dłuższa historia.
Porozrzucane w zieleni budynki, niedokończone mury, schody donikąd, zabudowania, okna z widokiem na niebo. Wszystko co kiedyś tworzyło logiczną całość budowane w konkretnym celu, dzisiaj wydaje się zagubione, siebie niewiadome. Nieruchome mury pośród kładących się na przemian na różne strony traw. I wszystkie chyba gatunki drzew. W tym piękne rozłożyste. Wiele pni splecionych ze sobą w walce o niebo, a potem zrezygnowanych, opadających gęsto lianami do ziemi.
Pobielony opuszczony kościółek. Oglądaliśmy go zza zatrzaśniętej bramy, ale drzwi do budynku od dawna już nie było. Wewnątrz tylko ciemność i piski setki drzemiących nietoperzy.
Morze szare, niebo szare i dziurawe, słońce za chmurami, a przy plaży sprzedają kukurydzę. Czy nie brzmi znajomo? Piasek pod stopami tak bardzo podobny do naszego nadbałtyckiego. Zdecydowanie brakuje mew. I falochronów(choć bez mew stałyby smutne).
Za jednym z budynków bez dachu nad głową, za to z płaskorzeźbą nad wejściem, znajdowało się pomieszczenie z oknami wychodzącymi na morze. Morze Arabskie. Prostopadła ściana kończy się nawą wysoką, sklepioną kolebką, monumentalną, niemalże czarna zamszonymi ścianami, jakby okopcona. Wewnątrz, w końcu nawy postument przypominający ołtarz, katafalk, sarkofag, nie wiem. Na ścianie wyryte subtelnie podpisy kulturalnych zwiedzających. Ale napisy są niczym wobec wielkiego serca, kredą narysowanego nad domniemanym katafalkiem. I szum fal, pieniących się, mocarnych fal, kilkanaście metrów pode mną.
Dalej za dwiema rozgałęzionymi palmami, za siedmioma lasami latarnia morska, najwyższy punkt fortu. Idealnie odcinająca się od przygaszonego błękitu nieba, pomalowana w trzy grube pasy czarny-biały-czarny, a jednocześnie jakoś z nim harmonizująca. Aby wejść na wieżę należy uiścić opłatę wysokości 2 rupii (ok. 10 groszy). Latarnia nie jest wysoka, ale na górze szalenie wieje. Z góry wszystko wygląda pięknie i klarownie.
Klify versus morze. Siła spokoju opiera się dzikiej mocy, wznoszącej grzbiety fal na kilka metrów. Rozbryzgują się o ląd i słoną pianą wracają w głąb. Skały niewzruszone.
Nie pisałam nigdy, że jedno z moich przeżyć było ważniejsze od innych, ale dziś było.
Kościół katolicki. Po wizytach w obcych świątyniach i świątyńkach, barwnych, ale obcych, usiąść w prostej ławce i spojrzeć w kierunku światełka tabernaculum. Wewnątrz biało-błękitnie. Kasetony na suficie sypią się, stąd siatka rozciągnięta na całej powierzchni nawy, bardzo z resztą wygodnie dla przysiadających na niej gołębi. Ołtarze z ciemnego drewna, bogato rzeźbione, nad ołtarzem głównym wiele smukłych świec.
Tu jest spokój
Ola Król, Emilka Lewartowska
23 lipca 2013
XI. Junagadh > Porbandar
Dzień poprzedni w całości upłynął nam na podróży w ciasnym, rozklekotanym autobusie. W końcu po 11 godzinnej podróży z trudem podnieśliśmy zdrętwiałe pupy i zawlekliśmy je razem z plecakami do naszego lokum. Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy na zwiedzanie tego niezwykłego miasta. To niesamowite, że każde miejsce tutaj jest tak unikalne i wyjątkowe, niepowtarzalne. Po zobaczeniu edyktów króla Aśoki zwiedziliśmy starożytny fort pachnący kadzidłami i wilgotnym mchem. Atmosfera unosząca się w powietrzu była mistyczna i podniosła. Z fortu wsiedliśmy do autobusu, który zabrał nas na mini safari. Drugą część dnia spędziliśmy już w Porbandarze, który zaskoczył nas szalejącym monsunem. Przemoczeni do suchej nitki udaliśmy się tam, gdzie każdy z ludzi na świecie powinien pojechać, czyli do miejsca urodzenia Mahatmy Gandhiego. Z nieba lały się strumienie wody podczas gdy my dyskutowaliśmy o życiu tego wielkiego człowieka. Ulice Porbandaru szybko zmieniły się w rwące rzeki. Oczywiście woda po kolana nie utrudnia tutaj ruchu ulicznego. Krowy chowają się na dworcu lub pod altankami sklepików, riksze ze zwykłą sprawnością wymijają przechodniów, a bose dzieci bawią się w kałużach. Widząc taki obrazek uśmiechamy się do siebie nawzajem, wciąż nie umiejąc nadziwić się tak wielu rzeczom, które tutaj widzimy. Czy wspominałam już, że od jakiegoś czasu naszym ulubionym tematem jest jedzenie, jedzenie i jedzenie. Wielu z nas tęsknie wspomina schabowego czy roladę od babci, nachodzi nas ochota na ciepły rosół, a zwykła szklanka kompotu wydaje się nieosiągalnym i pięknym wspomnieniem. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, a pyszny daal, kurczak masala i lassi do popicia rekompensują wszystko. Takie smaki uszczęśliwiają nas bardzo na kilka godzin, no a biegunką przecież będziemy martwić się później. Jutro wyjeżdżamy z Junagadhu i udajemy się w miejsce, na które wszyscy bardzo czekamy, czyli Diu. Mamy nadzieję wypocząć tam trochę i zrelaksować się na przepięknych plażach, oczywiście jeśli monsun będzie na tyle łaskawy. Namaste!
Tego dnia wilgoć była wszędzie. W tym miejscu wilgoć była zawsze. Fort w Junagadh jest utopiony w zieleni. Zamszowy, ciemny, intensywny, ze słońcem w kroplach wody. Po murach spływają rośliny. Wejście przez wielką rzeźbioną bramę, obok kapłan skrapia posąg boga – słonia w skradzionej murom świątyńce. W cieniu bramy najpiękniejszy zapach kadzideł, jaki tu dotychczas poczułam. Ta chwila przejścia, ten moment magiczny to spełnienie wyobrażenia Indii, z jakim przyjechałam; tego indyjskiego snu, w który rzadko dane jest tu odpływać w rozpadających się metropoliach i klaustrofobicznych klitkach hotelów. Pomyślałam, że prawdziwe piękno i wolność czuję tutaj z daleka od „wysokiej cywilizacji”, płodu globalizacji, tego „szybko – tanio”, które zupełnie nie pasuje do charakteru Indii i ich mieszkańców, za którym tutejsi ludzie nie nadążają zupełnie. Chaos.
Piątkowy meczet. Rzędy kolumn kładą na sobie wzajemnie światła i cienie, prowadzą przez wnętrze, które dzieli się przestrzenią od wieków, jakby z tym samym zielonym zewnętrzem, które oddycha przez dziury w wiekowych murach. W odległości kilkunastu metrów widać maleńki kwadratowy pawilonik, zadaszony, na rzeźbionych kolumienkach, idealny w swoich proporcjach i pulsujący tkanką roślinną. Paw, który wewnątrz przysiadł, to musi być już element fikcji literackiej. Za dużo tutaj starej zapomnianej magii jak dla reportażu.
Buddyjskie podziemne świątynie z rozmysłem wpuszczają światło. Żłobienia dłuta w ścianach pokryte mchem. Czuć przedwieczną samotność i kontemplację.
Do studni przewodzą kaskady schodów. Stopnie uwięzione między litymi pionami skał. A głęboko dalej, wiele kroków dalej, płytkie z pozoru zwierciadło, które kryje głębię. I śmieci.
Mądrości cesarza Aśoki wyryte w masach kamienia. Prawa kobiet, zwierząt, tolerancja, szacunek na jednym zwalistym głazie przez 2ooo lat czekały na premierę we współczesnym świecie.
Do Junagadhu przynieśliśmy deszcz. To inauguracja pory deszczowej w tym mieście i na tej wyprawie. Wszelkie zawartości i wspaniałości indyjskiej ulicy między moimi kostkami, kiedy suniemy w mętnych odmętach ulicy szerokiej jak rzeka.
Porbandar Diu
Dzień w autobusie. Te dni są takie podobne. Różnią się tylko tym, co mijamy za oknem. Kiedy mijamy pole z rzędami maleńkich sadzonek palm za niskim kamiennym murkiem, a potem mijamy pole z większymi, za identycznym kamiennym murkiem, czuję się jakbyśmy podróżowali pod tym burym niebem przez pory roku, jakbyśmy jechali bardzo długo, albo nawet poza czasem. Widzę znaki drogowe. Dość niecodzienne. Szary filtr na rzeczywistości. Leje. Dobrze, że spływa po szybach, nie po nas. Ale wszystko w swoim czasie, jak mniemam.
Welcome to Diu.
Ola Król, Emilka Lewartowska
22 lipca 2013
X. Bhuj > Junagadh
Przez dziewięć godzin jazdy autobusem wysiadłam raz. (Próbowałam skorzystać z toalety, przekroczyłam próg i dokonałam przewartościowania swojego życia – próba zakończona niepowodzeniem.) Ale to był dobry dzień. Siedząc w jednym miejscu można doświadczyć wiele. Naprawdę. Jeżeli ma się oczy otwarte. Przyszedł na przykład moment, kiedy musiałam po prostu pośpiesznie zanotować:
Właśnie dotarło do mnie piękno śniącej na sąsiednim siedzeniu kobiety. Z głową zwieszoną na piersi, kołyszącą się w bardzo intymnym skupieniu. Widzę głównie jej włosy – loki gęste, czarne, wysuszone ale silne, powiewają przy otwartych oknach autobusu. Czerwoną gumką spięte w koczek, drobniejsze włosy unoszą się nieważkie nad jej głową, splecione jakby w pajęczynę wokół czerni koka. Szlachetne ucho ze złotym kolczykiem, filigranowym, miejscami ażurowym – taki drobny element rzeczywistości. Prosty nos i śliwkowe usta, dolna warga wydatniejsza. Urok, tak to się chyba nazywa, Przez ramię przerzucone sari, a na szyi czarne koraliki. Odwróciła się.
Tacy ludzie są tuż obok. Piękni. Wystarczy ich widzieć.
Podtrzymuję
Ola Król, Emilka Lewartowska
21 lipca 2013
IX. Bhuj – dzień drugi
Wycieczka autokarowa, jedziemy oglądać solne równiny, czyli tzw. Rann of Kachchh. Po pysznym śniadaniu składającym się ze starej, dobrej mielonki przywiezionej jeszcze z Chorzowa (błagam, zabijcie mnie), spakowaliśmy się do naszego wehikułu, który, jak to często tutaj bywa, zepsuł się już po przejechaniu kilku kilometrów. Całe szczęście, jak wszystkim wiadomo, „Everything is possible in India”, i już po paru godzinach przepakowywaliśmy plecaki do innego, sympatycznego autokaru. Samo solnisko okazało się świetne i oferujące niesamowite widoki. Po drodze zwiedziliśmy także okoliczne wioski i mieliśmy okazję zapoznać się z codziennym życiem mieszkających tutaj ludzi. Ugoszczono nas w domach i pokazano wyrabiane ręcznie przedmioty z ceramiki i haftowane materiały. Prostota i skromność mieszkańców była naprawdę ujmująca, a ich gościnność wręcz niezwykła. W drodze powrotnej mijaliśmy również punkt, w którym zaczyna się na Ziemi zwrotnik raka. Bycie w dwóch różnych strefach klimatycznych na raz było czymś niecodziennym. Po powrocie z wycieczki szybka kolacja no i znów pakowanie plecaków. Kolejny przystanek – Junagadh.
Dzisiaj trzy zdjęcia, których nie zrobiłam i nigdy już nie zrobię:
- Równina, zarośla rzadkie, ale regularne, estetyczne, nakładają się i gromadzą w stronę horyzontu, szarzeją w oddali zlewając się z linią wzniesień. Wzniesienia szkicową niepewną kreską oddzielone od burego nieba. Nieba, którego już nic nie dzieli i które się nie kończy.
- Bezkres przestrzeni. Morze zieleni, a dalej biel. Przestrzeń idealna. Estetyka po horyzont. Słona pustynia – suche morze. Dryfują po nim tylko chmury. Wielkie cienie przetaczają się powoli kładąc wilgotne barwy na rozpaloną do białości ziemię. Łączność nieba i ziemi w tym akcie samotnego przemierzania.
- Bardzo ciepłe miejsce. Ciepło wypełnia mnie od środka, a inne, a może to samo, z zewnątrz – dotyka moich policzków i czoła. To zdjęcie nie istnieje, bo takiego wszechobecnego ciepła nie widać po prostu, choć o bieli można czasem powiedzieć, że jest ciepła, że błękit nieba bywa ocieplony słońcem bliskim pod koniec dnia ziemi. Horyzont tym razem różowy. Nie wiem czemu tak; wiem, że pięknie. Fatamorgana dokoła, daleko, drży.
Ola Król, Emilka Lewartowska
20 lipca 2013
VIII. Stacja w Gandhidam, następnie Bhuj – dzień pierwszy
Po 12 godzinnej podróży pociągiem dotarliśmy do straszliwego miejsca zwanego Gandhidam. Tak, straszliwe, to jedyny przymiotnik, który przychodzi mi na myśl. Zaraz po wyjściu na peron zostaliśmy zaatakowani nie przez tysiące, ale przez miliony much i muszek, które wlatywały nam do uszu, penetrowały plecaki, wkradały się pod ubrania. W głowie został mi obraz bosego chłopczyka stojącego nieopodal z matką. Muchy miał wszędzie, wchodziły mu do oczu i spacerowały po rączkach i nóżkach. Chłopczyk nawet nie reagował. Jak widać ze wszystkim da się żyć. Rikszami dojechaliśmy na dworzec autobusowy. Obraz nędzy i rozpaczy. Nie wiem, być może to dlatego że jest wcześnie rano, a wschodzące, nieśmiałe słońce potęgowało wrażenie brudu i biedy w tym miejscu. Na szczęście to tylko przystanek, bo zaraz ładujemy plecaki na dach i wsiadamy do trzęsącego się na boki autobusu wiozącego nas do małej mieściny zwanej Bhuj.
Od razu polubiłam to miejsce. Miasto całkowicie różne od tych, które do tej pory widzieliśmy, nieturystyczne, zwyczajne i wyjątkowe w swojej prostocie. To nie taki nasz Kraków, bardziej, no nie wiem, Siemianowice Śląskie. Przecież nikt nie przyjeżdża do Polski żeby zwiedzać Siemianowice. Ludzie tutaj nie gapią się tak bardzo, nie zaczepiają na każdym kroku, starając się nakłonić do zakupu kolejnej bransoletki czy kiczowatej bluzki. Są spokojni i przyjaźni, tak jakby już dawno zrozumieli wszystko i jakby wiele już widzieli. Mam takie wrażenie, że to właśnie są Indie, a przynajmniej ich namiastka. Pierwszego dnia udało nam się zobaczyć zespół Pałacowy, w tym Aina i Prag Mahal, piękne budowle, które niestety ucierpiały znacząco w trzęsieniu ziemi, które miało tutaj miejsce w 2001 roku. Po wszystkich zabytkach i ulicach można poznać od razu efekty tego nieszczęśliwego zdarzenia. Dalej leżą tutaj gruz i kamienie, budynki są do połowy zwalone, niektóre nieco odrestaurowane. Sprawiają wrażenie jak gdyby czas się dla nich zatrzymał, a teraźniejszość ich nie dotyczyła. Przechadzając się po spokojnych, brudnych uliczkach wyobrażam sobie dawną świetność tego miasta, za czasów kiedy było ono jeszcze miejscem handlu, tętniącą życiem stolicą Księstwa Kachchh. Popołudnie spędziliśmy na szukaniu ogrodów pałacowych ostatniego króla Kachchhu. Zgubiliśmy się trochę ale jak to wielcy geografowie, w końcu udało nam się dotrzeć na miejsce, gdzie mieliśmy bliskie spotkanie z setką nietoperzy wyglądających na nas z koron drzew dawnego ogrodu botanicznego króla. Wieczór większość z nas spędziła na praniu i porządkowaniu rzeczy, korzystając z zatrzymania się w hotelu dłużej niż na jedną noc.
Bhuj (czyt.: b<półnieme H>udź)
Małe miasteczko. Turystów nie ma, nareszcie traktuje się nas jak ludzi, a nie chodzące dolary (wielkie uproszczenie, zwykłe wrażenie). Bhujanie (?) uśmiechnięci i otwarci. Jest sporo „piekarni”, z których jedną tylko nazwałabym piekarnią z prawdziwego zdarzenia – stoją tam ciastka i torty biszkoptowe przekładane sztucznie barwionymi kremami, kiczowate, jeśli można tak powiedzieć o jedzeniu (klucz kluczy: „Everything is possible in India”), a mimo to prawie zachęcające. W rzeczywistości słodycze indyjskie z piekarnikiem nie mają wiele do czynienia. Za szybą sklepowej wystawy sauny zażywają rozłożone na tacach wyłożonych folią aluminiową kulki/kwadraty/romby/sześciany/kluski w przeróżnych pastelowych barwach, obsypywane orzechami bądź polane lukrem, a to z resztą nieważne, bo wszystkie powstały z tej samej jednorodnej masy orzechowo-cukrowo-mlecznej, która przed zastygnięciem daje się formować, a po zastygnięciu kroić. Z resztą formowanie „po zastygnięciu”, przy temperaturze powietrza 40 C również nie powinno sprawiać większej trudności.
Jedną z atrakcji miasta stanowi jezioro, które aktualnie wyschło, a w okolicy pustynia, która aktualnie stanowi hektary słonego błota.
Zabawne są tutejsze świątynie. Tradycyjne schodkowej budowy wieże, zdobione rzeźbami, bielone z ornamentami we wszystkich najradośniejszych kolorach tęczy, albo kolorowe bez wytchnienia, bez skrawka bieli czy szarości. Bajkowe – Raczej jakby próbowano stworzyć je na potrzeby pewnej bajkowej krainy, która zaczęła umierać, bo dzieci przestały wierzyć w magię. Aż z bajki został tylko kurz, brud, i te kolorowe świątyńki.
Ola Król, Emilka Lewartowska
19 lipca 2013
VII. Jodhpur
Widok z rooftopu naszego hoteliku rozciąga się na błękitne miasto. Dotarliśmy tutaj wczesnym rankiem, po zmianie pierwszego lokum, w którym chyba nas nie chcieli, no i wreszcie możemy odetchnąć na dachu naszego nowego chwilowego „domu”. Patrzę na moje opalone, a może po prostu brudne stopy odziane w sportowe sandały. Wszyscy jesteśmy brudni, Jodhpur pełen jest syfu i trzeba na każdym kroku uważać żeby nie wdepnąć w gnojówkę. Na ulicy roboty drogowe. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Do wiecznie lepiącego się od potu ciała, do kilkugodzinnego czekania na zamówione śniadanie, do klaksonów na ulicach. Można to nawet polubić.
W Jodhpurze odwiedziliśmy przepiękny fort dedykowany bogu słońca, a w nim muzeum. Potem udaliśmy się do jednego z wielu mauzoleów maharadży, wykonanego z białego marmuru. Kurczę, mieć taki grób po śmierci to nie byle co. Nie było czasu na nic więcej, bo już o ósmej czterdzieści odjeżdżał nam pociąg do Gandhidam.
Wszystko dzieje się w tak zawrotnym tempie. Miejscami nie jestem w stanie przypomnieć sobie jak dokładnie wygląda nasz hotel, albo jak wyglądał ten poprzedni, gdzie co zobaczyłam, w którym miejscu kogo spotkałam. Bez przerwy się przemieszczamy i codziennie doświadczamy czegoś nowego, czegoś ekscytującego. W takim tempie człowiek nie ma czasu podrapać się po brodzie. Szkoda każdej sekundy.
Jodhpur. W Jodhpurze najpiękniejsze są kolory. „Niebieskie miasto”. „Miasto słońca”. Przede wszystkim pastelowy-indygo-błękit – w wielu odcieniach, załamany pod kątami schodów, fasad i krętych uliczek i ciepła ochra piaskowca z wprawioną miętą drewnianych okiennic, czy rzeźbionych bram. Miasto ukoronowane obwarowaniami fortu zlewającego się ze skałą z której wyrasta, a na której zastygły staczające się w bezruchu głazy, zdające się dojrzewać do geometrii domów schodzących kolorową mozaiką ku podnóżu góry. Gdzieś jest taras, na jednym z dachów i tu siedzę i piję „indyjską colę” – „Thums up”, ponoć z domieszką przypraw (słowo klucz: masala). Chyba to przeoczyłam.
A z okien pięknego fortu rozciąga się panorama niebieskiego miasta z wygasłymi wulkanami na horyzoncie.
Dzisiaj kolejna noc w pociągu.
Ola Król, Emilka Lewartowska
18 lipca 2013
VI. Jaisalmer – dzień drugi
Pobudka na pustyni o 6 rano. Śniadanko nie z tej ziemi, świeże owoce, między innymi papaje i mango, tosty, chai i ciasteczka. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, tak więc jeepami wróciliśmy do hotelu w The Golden City. Na zwiedzanie tego bajkowego miasta wybrała się niestety niepełna grupa, gdyż niektórych złapały problemy żołądkowe. Ci, którzy mogli pozwolić sobie na wyjście z ubikacji (ładnie mówiąc) poszli oglądać kilkusetletnie Hawele, czyli ozdobne kamienice kupieckie z żółtego piaskowca, typowe dla tego miejsca. Mieliśmy też trochę czasu na drobne zakupy. Radżastan jest regionem słynącym ze swojego rzemiosła. Produkowane tutaj są nie tylko wspaniałe materiały jak te z Jaipuru, ale również przepiękne skórzane przedmioty. Na drogach jak zwykle krowy, jak zwykle bezpańskie psy, wyprana bielizna idealnie komponująca się z ciasnymi uliczkami Złotego Miasta. Tyle kontrastów, że aż głowa boli. Mam wrażenie, że wszystko to może ze sobą współgrać jedynie w Indiach. O 23.30 ruszamy w dalszą drogę – kierunek Jodhpur.
Rano niebo było błękitne, a chmury rozlane jak mleko (to właśnie pomyślałam sobie zaraz po przebudzeniu). I brakowało mi szklanki zimnego mleka.
Fort Jaisalmer jest pełen pracy ludzkich rąk. Sprzed paru wieków. Uliczki czyste (są kosze na śmieci!), wąskie, piękne, drzwi z ulicy prowadzą schodami do restauracji na dachach (słowo klucz: rooftop). Rzeźbione w piaskowcu, z niezliczoną ilością różnych ornamentów, zwieńczeń, zdobień, kolumienek, całe fasady ażurowe, świetnie zachowane, żyjące wiatrem. Pięknie. Chyba najpiękniej dotychczas.
Ola Król, Emilka Lewartowska
17 lipca 2013
V. Jaisalmer – dzień pierwszy
Budząc się nad ranem w dusznym pociągu i ocierając z twarzy piasek sypiący się na nas z otwartego okna wiedzieliśmy już, że jesteśmy na pustyni. Zatrzymujemy się w forcie z dwunastego wieku, w którym wynajmujemy kilka pokoi. Po szybkim prysznicu jeepami udajemy się na Camel Safari po pustyni. Niesamowite przeżycie. Dosiedliśmy majestatycznych wielbłądów i przez kilka godzin mogliśmy podziwiać krajobrazy Pustyni Thar. Można by pomyśleć że to tylko góra piachu, ale to coś zupełnie niesamowitego. Wszyscy byliśmy zachwyceni ogromem przestrzeni, która się przed nami rozciągała. Takie uczucie nazywa się chyba wolnością. Po zachodzie słońca miejscowi ludzie ugościli nas lokalnym jedzeniem. Po kolacji dostąpiliśmy zaszczytu obejrzenia wyjątkowego koncertu miejscowych rytmów. Śpiewem i tańcem zauroczyły nas lokalne dziewczyny, które szybko wciągnęły nas do zabawy. Po chwili tańczyliśmy już wszyscy razem, śmiejąc się z siebie nawzajem i starając się naśladować idealne ruchy bioder naszych nauczycielek. Śmiechu było dużo i wyniknął z tego prawdziwy mix kulturowy. Noc spędziliśmy na pustyni śpiąc pod gołym niebem. Niesamowite przeżycie, zasypiać wsłuchując się w ciszę pustynnej pustki, wpatrując się w szerokie gwieździste niebo.
Noc na pustyni była długa i wietrzna. Dla mnie bardzo ciemna. Gwiazdy nie porywają wzroku tak głęboko w nieskończoność, jak to czasem bywa, pewnie z powodu unoszącego się w powietrzu pyłu/piasku i chmur. Beduini chudzi, dłudzy. Ludzie – wiatr. Wielbłądy mają krzywe nogi i przekute nozdrza – prętem zakończonym z obu stron stożkowato jak ćwieki. Wygląda to zabawnie w sadystyczny sposób.
Nieregularne, garbate, oczy po bokach głowy, mimika krzywa, ślina, wyłysiałe. To chyba brzydkie zwierzęta.
Wieczorem występ kobziarza (skojarzenie laika – raczej ze względu na brzmienie jego instrumentu, który z wyglądu przypominał raczej urozmaicony flet prosty) i dwóch Rumunek najpewniej w naszym wieku, które śpiewały techniką podobną do (dłuższa chwila namysłu) góralskich przyśpiewek ludowych (bardzo luźne skojarzenie), a głównym elementem tańca były rytmiczne wyrzuty krągłych bioder, wyjątkowo trudne do opanowania, jak się później okazało. Trzecią warstwę muzyki tworzyły dłonie wyklaskujące rytm, a ostatnią, subtelną – dźwięczna bransoletka na stopę, którą dziewczyny się wymieniały.
Ola Król, Emilka Lewartowska
16 lipca 2013
IV. Jaipur – dzień drugi
W upalny poranek spakowaliśmy nasze plecaki i wyruszyliśmy na spacer na wzgórza miasta. Widoki zapierały dech w piersiach. Dotarliśmy do niewielkiej świątyni hinduistycznej poświęconej bogu słońca Suri, w której naznaczono nam na czołach bindi i pozwolono podziwiać cudowną panoramę Jaipuru z góry. Gorąco, jak tu gorąco. Jedziemy do Miasta Małp. Te niesamowite stworzenia towarzyszyły nam na każdym kroku podczas zwiedzania budowli Galty. Niektórzy z nas szybko przyzwyczaili się do obecności zwierzątek obierających mango za rogiem, w innych natomiast wciąż budziły strach i lekką panikę. Atrakcją dnia była jednak jazda na słoniach. Widząc te ogromne wielkoludy byliśmy podekscytowani i przestraszeni zarazem. Jazda okazała się być spokojna i melancholijna. Bardziej zmartwiły nas warunki w jakich słonie były trzymane, co zdecydowanie odbierało przyjemność z jazdy. Dzień kończymy w przepięknym Forcie Amber. Wieczorem wracamy do hotelu aby spakować plecaki, bowiem o 22 odjeżdża nasz pociąg do Jaisalmeru.
ok. 00.00 pomiędzy Jaisalmerem a Jaipurem
Koszmarnie. Miejsca w pociągu są ułożone po trzy piętra po dwóch stronach okna, a naprzeciwko, przy przejściu – kolejne dwa. Miejsce na górze przy oknie to marzenie. Na dole przy przejściu – pech. W moim przypadku pech dwunastogodzinny. Kiedy wszyscy wchodzący pasażerowie mnie minęli, wpakowałam bagaż pod prycz i zabezpieczyłam, przykryłam się śpiworem (pod głową plecak, w plecaku butelki z wodą – skrzypią) – (wielokropek w tym miejscu symbol powolnego upływu czasu) zasnęłam. Budziłam się, nie wiem ile razy. Z perspektywy czasu te przebudzenia wydają mi się podobne raczej do półsnu, gorączkowego, panicznego miejscami. Dyskomfort psychiczny. Dość nieprzyjemnie. Raz zobaczyłam koło siebie na łóżku (łóżko określenie względne) hinduskę w różowym sari, „no english”. Następnym razem wpatrzone we mnie oczy hinduskich współpasażerów płci męskiej. Następnym razem hinduska pokazała mi gestem, że chce spać, a ja, półprzytomna się zgodziłam i odtąd spałyśmy we dwie. Następnym zauważyłam piasek na mojej pryczy i pustynię za oknem. Potem tylko coraz więcej piasku wokół mnie i na mnie. Równomiernie na całej powierzchni ciała. Czasami budziły mnie krzyki wołających się pasażerów (nie musieli podnosić głosu żeby osiągnąć ten efekt), raz konduktor – zdecydowany, rzeczowy, doświadczony (dodajcie do tego okulary, wychodzi całkiem poważna persona) poprosił o mój bilet, który był parę przedziałów dalej. Poza tym wysiedliśmy o jedną stację za wcześnie. Ale jest i happy end – zdążyliśmy wsiąść z powrotem. I prawdziwy happy end – w końcu wsiedliśmy na dobre i już nie wróciliśmy.
***
To była historia z drugiej klasy. Piszę to jednak dziś w wagonie klasy pierwszej. Tego faktu nie mogę przemilczeć. Rzetelnie przyznaję, że tu śpiąc nawet w przejściu mogę cieszyć się licznymi wygodami, co też mam zamiar czynić. Całą noc. Wieszak na sandały + kieszonka na przedmioty podręczne (suszące się spodnie) + świeże prześcieradło (ech, nawet dwa) i poduszka (nawet dwie, ale to wyjątkowo dla mnie), bidon na butelkę na wyciągnięcie ręki (a nawet skinienie nadgarstka), wskaźnik zajętości pociągowej toalety i najważniejsze, co uczczę wielką literą po kropce. Zasłonka. Koniec z wścibskimi hinduskimi oczkami. Jedyną niedogodnością może się okazać bezsenność półrocznego dziecka w moim przedziale, ale cóż, taka karma.
Pobudka 5.00, ale jeszcze piszę.
A wcześniej – cofnijmy się do Jaipuru. W drugim dniu woziliśmy się rikszami z miejsca do miejsca, jednak nic nie wydaje mi się tak godne wspomnienia, przynajmniej w tym momencie, jak pożegnanie z naszym kierowcą (tak, riksiarzem, ale to nieładne słowo, razi mnie i nie oddaje ciepła tych ludzi). Miał na imię Ali i uśmiechał się z łagodną radością i zaufaniem. Sądzę, że to wystarczy do opisu dobrego człowieka. Po dwóch dniach znajomości – wspólnego zwiedzania miasta, poprosił o wpis do swojego pamiętniczka vel księgi gości rikszy. Napisałam „DZIĘKUJEMY” + narysowałam rikszę (oryginalnie), ale kiedy mu to pokazałam przyznał, że nie potrafi nic przeczytać. Nie umie pisać ani czytać, bo nigdy nie chodził do szkoły, zaczął pracować w wieku ośmiu lat a w wieku czternastu dostał pierwszą rikszę. Podobnie wyglądają historie wszystkich jego kolegów po fachu (także Emilki, z tego co wiecie) – tych radosnych szalonych ludzi. Pożegnaliśmy się.
Godne uwagi są jeszcze słonie. Więcej wrażeń dostarcza jednak przebywanie z nimi, niż na nich. Dotyk gorącej suchej skóry i tych twardych włosów.
Ola Król, Emilka Lewartowska
15 lipca 2013
III. Jaipur – dzień pierwszy
Różowe Miasto dało nam nieco wytchnienia od delhijskiego upału. Rikszami pojechaliśmy zwiedzać okolice. Wstąpiliśmy do pałacu Maharadży Jaipuru, gdzie zaskoczyła nas monsunowa ulewa. Z nieba strumieniami spadały na nas ciężkie, ciepłe krople. Odwiedziliśmy również obserwatorium astronomiczne Jantar Mantar, gdzie objaśniono nam sposób użytku przyrządów do pomiarów astrologicznych pochodzących z XVIII wieku. Nasi riksiarze zabrali nas także do fabryk tkanin i materiałów, z których słynie Jaipur. Pokazano nam jak powstają dywany, tkaniny z jedwabiu i bawełny oraz tradycyjne ubiory, w tym także przepiękne sari. Po obowiązkowym targowaniu ceny ze sprzedawcami oraz wypiciu słodkiego chai, byliśmy gotowi na powrót w rikszach. Ich kierowcy to niesamowicie przyjaźni i mili ludzie. Większość z nich to muzułmanie. Niektórzy z nas byli naprawdę zaskoczeni tym faktem, biorąc pod uwagę opinię jaka o nich krąży w Europie. Ci, na których dziś trafiliśmy, chętnie opowiadali nam podczas jazdy o swoim życiu i zwyczajach, żartowali i dogadzali nam na wszelkie sposoby. Szczególnie poruszyła mnie historia mojego kierowcy, który w wieku 8 lat zaczął pracować, a w wieku 14 był już szoferem. Nigdy nie chodził do szkoły. Ledwo potrafi pisać i czytać. Angielskiego uczy się przebywając z turystami. Po opowiedzeniu o tym wszystkim stwierdził jednak, że jest bardzo szczęśliwym człowiekiem ponieważ ma rodzinę, do której może wracać codziennie po pracy oraz Boga, który nigdy go nie opuści. Punt widzenia niektórych ludzi często może zmienić nasz własny.
Trzecia w nocy stacja kolejowa zasłana uśpionymi. „Jak zaklęci”, tak dokładnie wyglądają. Śmierdzi. To ich dom.
Szalony dzień.
Odkryłam miłość mego życia – riksze. Pojazdy typu semi-self-made, trzykołowe zadaszone, skrętne i pojemne. Teoretycznie trzyosobowe.
W Jaipurze ładniejsze niż w Delhi . Jazda wkracza w inny wymiar, jeśli kierowca zaopatrzył swoje cudo w sprzęt muzyczny (głośniki kosztem bagażnika). Indyjskie przeboje nadają rytm rzeczywistości. Obrazy za „oknem” (szyb jako takich, oprócz przedniej, nie ma) mijają, składają się ze sobą zdarzenia jak w kalejdoskopie (jakkolwiek oklepane może wydawać się to porównanie, stworzone zostało najpewniej właśnie dla Jaipuru z perspektywy rikszy). Szybkie kroki, mijające się samochody i rowery, dzieci znikające w lusterku, a po chwili wypadające przed nas biegiem, krowy żujące, zawsze, szyldy, odwracające się głowy, ręce machające i klaksony, rozmowy, zawieszone, zażyłe, pulsujące, wszystko.
Chłód + deszcz = ulga.
W pałacu maharadży w różowym mieście – dzielnicy Jaipuru, dowiedziałam się, że najmłodszy świeżo upieczony maharadża ma lat 16, a po przeprowadzeniu wywiadu środowiskowego, iż jest już wielokrotnie żonaty.
Kino bollywood. W Polsce wnętrza opery nie są tak bogato zdobione. Tandetny, ale wciąż przepych wszędzie. Sala ogromna ( skojarz z: filharmonia), ekran większy niż w kinach IMAX, dekoracja przypomina monstrualnej wielkości dekoracje z opery epoki baroku – chmury czy też nieruchome fale spienionego oceanu.
Film długi, z antraktem. Prosty, śmieszny (dla hindusów, możliwe, że najlepsze żarty, gagi zgubiły się przez nasz brak naszych kompetencji językowych w hinglisz (hindu + english). Tak wciągający, że z antraktu uciekliśmy prosto na kolację. Dziś jadłam wegetariańsko, a koktajl jogurtowo-bananowo-mleczny (lassi) zawierał śladowe ilości cebuli.
Ale jest pięknie. Dni gęste.
Dzisiejszą nadranną jazdę pociągiem przybliżę przy okazji pojutrzejszej dwunastogodzinnej.
Ola Król, Emilka Lewartowska
14 lipca 2013
II. Delhi – dzień drugi
Pobudka o 9, dali nam pospać. Szybkie wspólne śniadanie, chleb tostowy ze słynną mielonką, która przejechała już z nami ładnych parę kilometrów (yhm), no i wychodzimy na pierwsze prawdziwe zwiedzanie. Kierujemy się do nowoczesnej stacji delhijskiego metra. Klejący się i spoceni wchodzimy do jeżdżącej lodówki i zauważamy, że nawet tam kobiety oddzielane są od mężczyzn, mając osobne wejścia do metra. Wysiadamy na stacji Akshardham skąd idziemy do Bhagawan Swaminarayan, gdzie mamy okazję zapoznać się z życiem oraz filozofią guru Swaminarayana. Pełne kiczu i przepychu scenki z jego życia, które oglądaliśmy z płynącej kanałami łódki, wzbudzały w nas skrajne emocje, wywołując również silny sceptycyzm u co poniektórych. Mimo wszystko pod całą przesadnością tego przedstawienia myślę, że każdy na swój sposób wypośrodkował sobie nabyte informacje i wyciągnął z nich naukę ważną dla niego samego. Do tego mieliśmy okazję poczytać o ciekawostkach dotyczących wkładu Indii w rozwój cywilizacji świata, co było bardzo interesujące i miejscami zaskakujące. Następnie udajemy się do bahaickiego domu modlitwy, tzw. Świątyni Lotosu w Nowym Delhi. Miejsce to skupia wszystkie religie świata oraz ich wyznawców, dając okazję do kontemplacji i przemyśleń. Czy nam udało się wyciszyć? Mnie osobiście nie bardzo, być może z powodu rozrabiających dookoła dzieci, a może świątynia nie podziałała na mnie swoją atmosferą. Zmęczeni upałem wsiedliśmy w riksze aby zobaczyć grobowiec mongolskiego władcy Humayuna. Piękna budowla z czerwonego piaskowca dała nam nieco cienia i okazję do strzelenia paru fotek. Monsun przyniósł ze sobą przyjemny wiatr i już po chwili cieszyliśmy się ciepłym deszczykiem zraszającym nasze spalone słońcem ramiona. Noc w pociągu. Dworzec kolejowy w Delhi pozostawił w niektórych z nas lekką traumę. Widząc setki porozkładanych na posadzce ludzi śpiących na ziemi miałam wrażenie, że jestem – w umieralni. Bose stopy, drobne ciałka dzieci przytulone do większych ciał rodziców. Taki widok może być szokujący. Ograniczyłam się do gapienia się na uciekającego po torach szczura. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce. Stacja: Jaipur Junction.
Dzisiaj zwiedzaliśmy świątynie.
Świątynia Bhagawan Swaminarayan jest ogromna, otoczona ogromnym kompleksem budynków. Dużo pustej przestrzeni, dużo kontroli. ANI JEDNEGO ŚMIECIA. (Czyli można.) Bogate w rzeźbione zdobienia, dużo pracy, dużo dużo pieniędzy. (Wspólnota jest otwarta na dobrowolne datki). W centralnej części wnętrza ogromny złoty posąg guru Swaminarayana, łudząco podobny do Buddy, pod kopułą przypominającą gigantyczne jajko Faberge w kolorach pastelowych majtkowo-różowo-błękitno-sennych, w rytmie rokoko. Może za 500 lat budowla będzie podobała mi się bardziej, zespolona z miastem, ugryziona, obiektywna mądrością minionego czasu.
Świątynia Lotosu to piękne dzieło światowego ekumenizmu, dom modlitwy wszystkich wyznań. Punkt skupienia myśli wokół metafizyki – dom modlitwy bardziej niż dom Boga (uwaga ze strony katoliczki). Z zewnątrz obiecuje harmonię i atmosferę skupienia swoją czystością i szlachetnością proporcji. We wnętrzu jednak nie czułam tego rodzaju uświęconej koncentracji, co np. w strzelistych gotyckich katedrach, a może to po prostu inny typ skupienia. Więcej tu turystów niż pielgrzymów, chociaż trudno to stwierdzić, skoro każdy modli się na swój sposób. Tabuny wtaczają się, zajmują ławki i po chwili są już przy wyjściu. Wnętrzu brakuje tego boskiego pierwiastka geniuszu architektonicznego, który uświęca przestrzeń i daje oparcie myślom, które potem uniosą się do nieba, do każdego nieba jakie człowiek sobie kiedykolwiek wyśnił.
Konstelacje z gekonów na szybie. Wieczory są esencją. Rozmowy na tarasie ( dachu) – będę tęsknić aż tu wrócimy). Życie pomiędzy chłodnymi pokojami, przemykanie dusznym klejącym korytarzem.
I rozmowy, rozmowy i przesłodkie mango.
Eksperymenty z wodą mineralną: żeby nie spłynęła po plecach aż do łydek zaraz po wypiciu – limonka (są tu słodkie), cukier (chyba bardziej dla zdrowia niż do smaku), sól (w teorii, w praktyce nie starcza nam jeszcze na to odwagi) lub 1 tabletka „plusssz” z witaminami na 1 litr wody, co daje kolor: a) w wypadku suplementu z sodem – mocznika właściwego, b) z wapniem – deszczówki z zardzewiałego wiadra. Dziennie należy pić co najmniej 4 litry. Smacznego.
A’propos lemoniady, jeszcze jedno wspomnienie z pierwszego dnia w Indiach – obok naszego hotelu Relax znajduje się „legendarna” knajpka polskich podróżników (od 3o lat – Golden Cafe. Udałam się tam w jednym celu – spróbować napoju Fresh Lime Soda. Pomieszczenie klimatyzowane ( co ponoć znalazło odbicie w cenach) i dwa rzędy zielonych abażurów kołyszące się na różne strony z regularnością półobrotu wentylatorów pod sufitem.
Ola Król, Emilka Lewartowska
13 lipca 2013
I. Delhi
Czy ktoś pomoże mi pozbierać moją szczękę z gorącej indyjskiej ziemi? Bo trochę mi opadła. Z lotniska udajemy się taksówkami prosto do naszego hotelu na Pahar Ganju. Szalona jazda w rozwalających się mini pojazdach i chaos, kompletny chaos. Wycie klaksonów zdezelowanych aut bez drzwi, ze sto razy miałam wrażenie że zaraz wjedziemy w inny samochód, a teraz to już na pewno kogoś potrącimy. Zasady ruchu drogowego to tutaj chyba pojęcie względne. Po drodze mijamy małpy i psy dojadające na chodniku resztki odpadków, bosych ludzi rozłożonych spokojnie przy drodze, mających wyraźnie ochotę na drzemkę i dzieci ciągnące za spódnicę zaabsorbowane czymś innym matki. Podczas jazdy ciężko jest powstrzymać się od otwierania szeroko buzi ze zdziwienia. Głupio się przyznać, ale chyba jestem po prostu w ciężkim szoku.
Wreszcie docieramy na miejsce. Nasza dzielnica przypomina trochę wysypisko śmieci o zapachu kadzideł i biedy. Mimo wszystko ludzie tutaj wydają się pogodni i nieprzejmujący się zbytnio brakiem obuwia czy zębów. Ja sama czuję się nieco zagubiona i przytłoczona nadmiarem ludzi zaczepiających mnie na każdym kroku i wyraźnie gapiących się na nasze białe buźki. Ciężko ogarnąć to wszystko nie tylko spojrzeniem, zinterpretować w jakikolwiek sposób. Nie wiem co o tym sądzić i postanawiam dać sobie trochę czasu. Byłoby głupotą stwierdzić cokolwiek po tych kilku godzinach.
Hotel Relax na Pahar Ganju jest miłym miejscem, dostajemy pokoje i powoli przyzwyczajamy się do myśli, że tutaj krowy chodzą po ulicach a dzieci biegają na bosaka. Czas wolny na odpoczynek daje nam odrobinę wytchnienia pod wiatrakami. Temperatura tutaj zmusza człowieka do ciągłego picia wody, która natychmiast wydostaje się na zewnątrz przez skórę oblewając nas tym samym strumieniami potu lejącego się po prostu zewsząd. Jednak do tego też można się przyzwyczaić. Kupiłam pierwsze owoce i zjadłam najsłodsze mango w całym moim życiu. Hindus poznany na bazarze objaśnił nam jak się targować i jakie powinny być ceny poszczególnych rzeczy. Ludzie są tutaj bardzo otwarci i przyjaźni, chętnie pokazują nam drogę i doradzają gdzie najlepiej zjeść. Wieczorem całą grupą udaliśmy się na kolacje, gdzie wygłodzone słowackie dzieci rzuciły się na indyjskie przysmaki. Było przepyyyysznie. W jednej chwili ulotniły się wszelkie wątpliwości i zrozumieliśmy, że chociażby dla takiego jedzenia gotowi jesteśmy stawić czoła wszystkiemu.
Ściana o którą się opieram jest gorąca. Nie, raczej ciepła, przyjemna. Moje włosy chłodno mokre, przyjemne. I powiew nie wiem skąd, na policzku i na czole. Marmurowe schody, granitowa ściana. Dotyk słońca nocą. Energia krąży. Wszystko tu jest organiczne, głęboko zakorzenione w przestrzeni, budynki rośliny w sobie wzajemnie zapuszczają korzenie. Ludzie nie zapuszczają chyba korzeni zbyt głęboko. Bieda jest kreatywna. To co zużyte i to co nowe, wiadomo, wszystko wspina się jedno po drugim, pnie się do gorącego nieba, łyka je wyszczerbionymi balkonami, ścianami, których nie ma (są kotary zamiast wybitych ścian na wyższym piętrze, teatrzyki w których nikt nie gra, chyba puste krzesła). Siedzę na klatce schodowej – to punkt wyjścia. Uwielbiam: żyrandol na trzy żarówki-świeczki z jedną żarówką energooszczędną, kryształy jak kolia trzygłowego bóstwa -to tani żyrandol, lubię jego samotność; balustradę intarsjowaną, lampę na półpiętrze, przydymioną i łuszczący się sufit; wazony, dzbany, na każdym stopniu jeden. Mogłyby służyć do jakiegoś rytualnego wejścia po schodach, ziarnko piasku wrzucane do naczynia za każdym krokiem aż na dach, ale taki rytuał chyba nie istnieje.
Wcześniej dzieciarnia ze Słowaka układała gumowe klocki na lotnisku w Helsinkach. Budowali i burzyli, takie jest koło życia. Po raz pierwszy leciałam tak wielkim samolotem, w którym był cały świat. Jak w amerykańskich filmach katastroficznych.
Gorąco po wyjściu z lotniska nie zabiło nas wbrew oczekiwaniom, a taksówkarz był uczciwy. Drugi, bo pierwszy nie chciał nas zawieźć.
Poszliśmy spać. Nieustannych klaksonów nie słychać w pokoju. Na tarasie to istna symfonia. Zasunięte zasłony. Senne popołudnie o 9 rano. Zasypiam wpatrzona w wir wiatraka. Budzę się ze wzrokiem utkwionym w wiatraku. Nie wiem ile czasu minęło i która jest godzina. Zawieszenie w czasie.
Pójdę zobaczyć indyjskie niebo.
Gwiazd mało, miasto jasne, ciche, ulice brudne. Ludzie poszli spać, zostały śmieci. teraz to widać.
Indie nie śmierdzą. Mają swój zapach, który trudno do końca określić, który turystom nie odpowiada, ale dla mieszkańców tak pachnie dom – nie czujesz tego na co dzień, ale rozpoznałbyś wszędzie. A może nie mam racji. Bezczelnie tworzyć teorie i rozbudowane porównania pierwszego dnia w nowym świecie..
Miasto się rozpada, budynki są trędowate. To jakby człowiekowi, który całą rękę ma trędowatą przeszczepić zdrowy palec, który również zaczyna gnić, potem kolejny i kolejny, a gdy cała ręka zacznie się rozpadać, obwiązać ją nitką dentystyczną. I się trzyma. A jeśli idziesz ulicą pomiędzy dwoma szczerbatymi rzędami trędowatych budynków i mijasz około czterdziestu mężczyzn w różnym wieku, z których każdy odprowadza cię wzrokiem (i żadnej kobiety), rzeczywistość zaczyna trącić oniryzmem.
Miałam właśnie iść spać, ale wyjrzałam jeszcze na taras i ssąc pestkę liczi zauważyłam roboty drogowe pod naszymi oknami. Nie ma rzeczywiście w Indiach lepszej godziny na kładzenie asfaltu niż druga w nocy.
Ola Król, Emilka Lewartowska