XIX Wyprawa

W piątek 14 lipca 2023 r. o godzinie 500 wyruszy z Chorzowa 19. Szkolna Wyprawa Geograficzna „Indie 2023”. W czasie siedmiotygodniowego pobytu na subkontynencie 19-osobowa uczniów chorzowskiego Słowaka przemierzy kilkanaście tysięcy kilometrów poznając zróżnicowanie przyrodniczo-geograficzne i społeczno kulturowe największej demokracji świata.

 

Młodzi podróżnicy stawiają przed sobą następujące cele:

  • poznanie środowiska przyrodniczo–geograficznego subkontynentu indyjskiego,
  • zapoznanie z kulturą i zróżnicowaniem religijnym,
  • prowadzenie obserwacji terenowych przyrodniczych i socjologicznych, stanowiących materiał dla późniejszych wykładów, odczytów, artykułów i sprawozdań, rozwijanie poczucia tolerancji,
  • kreowanie postaw wolnych od szowinizmu, przesądów narodowych i religijnych uprzedzeń,
  • studium postaci Mahatmy Gandhiego,
  • kształtowanie umiejętności organizacyjnych,
  • naukę zachowania się w sytuacjach nietypowych,
  • zebranie materiału filmowego i fotograficznego dla celów popularyzatorsko–ekspozycyjnych,
  • zebranie eksponatów etnograficznych z przeznaczeniem muzealnym,
  • pracę w charakterze wolontariuszy w ośrodkach Sióstr Miłości w Kalkucie,
  • oddanie hołdu maharadżom indyjskim za ratunek i pomoc polskim dzieciom – uchodźcom w czasie II wojny światowej.

Licealiści ze Słowaka rozpoczną swą przygodę z Orientem w Mumbaju. Stamtąd skierują się do Adźanty i Ellory, przejadą do Kolkaty gdzie będą pracowali jako wolontariusze w ośrodkach dla cierpiących dzieci i dorosłych, prowadzonych przez kontynuatorki wielkiej misji Matki Teresy.

Drugi etap wyprawy rozpocznie się od pobytu w świętych miejscach: hindusów – Waranasi i Sichów – Amritsarze. Przez Srinagar w Kaszmirze oraz Zanskar dotrą na dach świata – do Ladakhu. Stamtąd słynnymi himalajskimi serpentynami zjadą do Ćandigarhu.

Wyprawowe „ostatki” poświęcą pełnej mogolskich monumentów Agrze i Fatehpur Sikri, zaś ostatnie chwile w indyjskiej metropolii – Delhi. Powrót z wyprawy nastąpi 29 sierpnia, a oficjalne powitanie w poniedziałek 4 września 2023 r. ok. godziny 10.00 w Ogrodach Słowaka Uniwersyteckiego I Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego w Chorzowie przy ul. Dąbrowskiego 36.


4 września 2023

XII. Delhi, czyli stres, ostatnia kolacja i szczęśliwy powrót.

Na ostatnią część relacji wierni czytelnicy musieli trochę zaczekać, za co przepraszam, ale mam co nieco na swoje usprawiedliwienie… zacznę od początku, czyli przyjazdu do Delhi. Była noc, choć okolice dworca i Paharganju żyły jak za dnia. Nam, po dwóch godzinach jazdy pociągiem z wypasem, czyli kolacją (+ LODY) nie pozostało nic innego jak tylko narzucić kolejny raz plecaki na ramiona i ruszyć w stronę hotelu Relax, w którym od lat zatrzymują się kolejne wyprawy i czują swojsko jak w domu. W pokojach byliśmy naprawdę późno i ze świadomością, że śpimy krótko, bo o 7.00 musimy ruszyć siedzenia, by o 8.15 być w polskiej ambasadzie. Aby załatwić zastępczy paszport dla chłopaka, który rzeczony dokument swego czasu utracił nie wiadomo w jakich okolicznościach. W ambasadzie byliśmy na czas, gospodarze zaproponowali nam kawę, herbatę i ciasteczka. Kiedy my rozkoszowaliśmy się klimą i poczęstunkiem, K. dostał nowy dokument. Polscy dyplomaci cierpliwie i z wielką serdecznością opowiedzieli też o tym, na czym polega ich praca ( a młodzi pytali o wszytko, łącznie z tym w jakiej walucie pracownicy ambasady będą otrzymywać emeryturę) i jak postrzegają życie w Indiach. Pod koniec spotkania, trwającego do około południa, dowiedzieliśmy się, że oprócz nowego paszportu K. powinien mieć jeszcze exit permit, tj.zgodę na opuszczenie Indii wydaną przez specjalny urząd. Pojechaliśmy oczywiście od razu załatwić wymaganą zgodę, ale okazało się to nie takie łatwe jak założyliśmy i w kolejnych dniach do wylotu przyspożyło nam niemało stresów. Bo tego dokumentu nie można było załatwić od ręki. Najpierw trzeba było złożyć wniosek online, który musiał przejść weryfikację drogą internetową, by w końcu EWENTUALNIE zatwierdził go jakiś konkretny urzędnik. Ale samo złożenie wniosku przez stronę w sieci nie było łatwe, a czas uciekał. Było piątkowe popołudnie nic, wieczór… dalej nic i dopiero jakoś przed północą w kawiarence internetowej udało się Kumarowi i coraz bardziej zdenerwowanemu K. przejść wszystkie „bramki”. Dodam, że tego pierwszego dnia w stolicy zdążyliśmy jeszcze pojechać do Mauzoleum Humajuna i zwiedzić Qutab Minar. Było upalnie, wesoło i gwarnie, bo wszędzie spotykaliśmy mnóstwo dzieciaków z miejscowych szkół. Tymczasem nasze, kadry, napięcie rosło. Wiedzieliśmy, że wspomniany urząd nie pracuje w weekend, w poniedziałek jest czynny tylko do 15.30, a my nocą z poniedziałku na wtorek mieliśmy wyjeżdżać na lotnisko, bo o 6tej nasz samolot wylatywał do Istambułu. W kolejnych dniach napięcie rosło. Rozpatrywaliśmy różne opcje, łącznie z tą, że Kumar zostaje z K. dłużej w Indiach. W sobotę byliśmy w Indira Ghandi Memorial, w miejscu tragicznej śmierci Ghandiego i jego kremacji. Pojechaliśmy także do Meczetu Piątkowego, szpitala dla ptaków przy świątyni dżinijskiej i na obiadokolację do restauracji Moti Mahal, w której bywały i bywają gwiazd, np. Gordon Ramsey. Nie obyło się bez przygód, bo po pierwsze pisząca tę relację kronikarka, pchnięta przez tubylcami, efektownie wysypała się pod Meczetem Piątkowym, zdzierając kolana do krwi jak przeciętny przedszkolak na placu zabaw, po drugie K. od paszportu zaliczył udar, po trzecie Szot zwany Bąbelkiem zgubił grupę, a szukając jej polazł w przeciwną stronę… no i po czwarte, czekając na Szota oglądaliśmy co na kramach mają do zaoferowania miejscowi. Naukę rozległ się wrzask, w grupie zakotłowało się i wypadł z spośród naszych wyprawowiczów jakiś Indus okładany pięściami najpierw przez naszą kruchą, niziutką Majeczkę, a potem przez rodaków. Okazało się, że typ próbował okraść Maję i zakosić jej z kieszeni telefon. Miał „biedak” pecha, bo dziewczyna złapała złodzieja za rękę i klnąc jak młody szewc, strzeliła mu z liścia w twarz. A potem pomogli jej już Indusi. Chłopina chyba dziwi się do tej pory, wspominając tamto zdarzenie. W niedzielę byliśmy w centrum politycznym, widzieliśmy siedzibę prezydenta, parlamentu, poszliśmy pod India Gate, a po południu do kina na film Dream Girl 2. Wyjście do kina w Indiach dla takich jak my, czyli obcokrajowcy, to zawsze duże przeżycie. Filmy są zwykle dłuższe niż w naszych kinach, zaś Indusi żywo reagują na to, co widzą na ekranie – klaszczą, komentują, pokrzykują… Film, który wybraliśmy to była komedia w hindi, ale zrozumieliśmy o co chodzi (przebieranka chłopa w babę jak w „Pół żartem, pół serio”), więc bawiliśmy się przednio. Kumar spał z kubłem popcornu w garści. W poniedziałek nie mieliśmy już w planach nic poza pakowaniem się, robieniem ostatnich zakupów i kolacją, która zwyczajowo kończy wyprawę. Spokój tego dnia niestety burzył brak zgody na wyjazd K. z Indii. Dyrektor stawał na głowie, żeby chłopak mógł wyjechać – był w stałym kontakcie telefonicznym z ambasadą Polski w Indiach, rano pojechał do właściwego urzędu, od którego zależało wydanie potrzebnego permitu wyjazdowego, potem znowu pojechał z K. i Grace, by przekonać urzędników do wydania dokumentu. Ja miałam pod nadzorem resztę coraz bardziej zdenerwowanej sytuacją ekipy. Czas uciekał… po 18tej wyruszyliśmy rikszami do Bercosa na kolację i jakoś wtedy dopiero, ok19tej w skrzynce mailowej K. pojawił długo oczekiwany dokument. Odetchnęliśmy z ulgą.

Ale z drugiej strony, wyprawa bez przygód byłaby nudna… więc DO NASTĘPNEJ!

Sabina Skałka


29 sierpnia 2023

XI. Agra, czyli pływanie ulicami i kolacje z widokiem na Taj.

Agrę zobaczyliśmy w pełnym słońcu. Taksówkami podjechaliśmy pod hotelu Sanya Palace i po zakwaterowaniu Kumar poszedł z młodymi na rooftop, żeby pokazać to, na co wszyscy czekali od początku wyprawy, czyli Taj Mahal. Bo są takie hotele w Agrze, z których dachów widać budowlę zajmującą na mojej liście najpiękniejszych zdecydowanie pierwsze miejsce. Miny młodych są bezcenne kiedy odkrywają, że widzą to, co widzą. Zawsze też na zwiedzanie Taju młodzież szykuje się jak na bal – wyprawowicze zakładają czyste i często jeszcze nie noszone koszulki, myją włosy, pucują co się da i ruszają. I tak było tym razem, ale zanim zobaczyliśmy mauzoleum Mumtaz, zwiedzaliśmy Fort Agra, studnię w Abhaneri, grób Akbara i Fatehpur Sikri. Ale po kolei… Pierwszego dnia strasznie lało. Monsun dopadł nas w trakcie wycieczki po Sikandrze. Ulewa była tak duża, że w kilka minut ulice zamieniły się w rzeki. Przejechać nawet krótki dystans rikszą było coraz większym wyzwaniem, w związku z tym skróciliśmy program zwiedzania, bo nawet drajwerzy riksz spanikowali, że płynąca ulicami deszczówka zaleje silniki pojazdów. Płacąc rikszarzom pod hotelem nie byliśmy pewni czy płacić jak za przejazd ulicą czy wycieczkę traktem rzecznym. Tego dnia były też wykłady młodych na rooftopie z widokiem na Taj, a po nich i kolacji wyspaliśmy się w wygodnych łóżkach. Rano natomiast pojechaliśmy do Abhaneri by odkryć piękną studnię schodkową Chand Baori i świątynię hinduistyczną Harshat Mata (bogini szczęscia i radości), stojącą tuż obok. Studnia jest z IX w., ma głębokość 33 m i składa się z 13 pięter połączonych tysiącami schodków.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Fatehpur Sikri. To miejsce zawsze robi wrażenie i zrobiło tym razem. Piękne, opuszczone jakby całkiem niedawno przez mieszkańców miasto o tyle dobrze się zwiedzało, że z powodu deszczu nie było za dużo turystów. Obejrzeliśmy meczet, zeszliśmy do wioski, zjedliśmy smaczny street food (smażone w cieście ziemniaki, papryczki i cebula), no i wróciliśmy do hotelu. Po kolacji już miałyśmy się kłaść do wyrka, kiedy przyszedł do nas Kumar i z ogniem w oczach zaczął opowiadać, że poznał człowieka, który jest w Agrze dyrektorem szkoły i… mówi płynnie po polsku, bo 30 lat życia spędził naszym kraju, a konkretnie w Zabrzu i ma żonę Polkę. Inna sprawa, że podczas tej wyprawy Kumar zachodził do naszego pokoju co wieczór i opowiadał historie na wybrany, zwykle przeze mnie, temat. Były więc opowieści żołnierza w stanie spoczynku, wędkarza, grzybiarza, itd. Co ciekawe, już po kilku minutach jego narrcji Grace spała słodko snem sprawiedliwego. Wpadłam nawet na pomysł, żeby nagrać taką płytę dla koleżanki, żeby miała w domu na własność i wieczną pamiątkę i korzystała do woli, kiedy zacznie cierpieć na bezsenność. Nie mam jeszcze pomysłu na tytuł składanki, ale jestem otwarta na propozycje, a na zwycięzcę czekać będzie nagroda w postaci drugiego egzemplarza cd – dzieła.

Ale wróćmy do Agry… Trzeci dzień zaczęliśmy od wizyty w szkole poznanego przez Kumara dyrektora Anila Gupty. Miny młodych, kiedy nowo poznany Indus zagadał do nich po polsku – bezcenne. Jak się okazało w placówce uczy się około 400 dzieci, jest prywatna i niegdyś zarządzał nią ojciec Anila. Szkoła jest bardzo blisko Taj Mahalu, dokładnie kilkadziesiąt metrów i „za winklem”. Najmłodsi uczniowie pobierający w niej naukę mają 3 lata, a najstarsi są maturzystami. Dyrektor Gupta oprowadził nas po włościach i serce mi stanęło już w pierwszej obejrzanej sali – pracowni chemicznej. Była biedna, że ścian złazila farba, zaś za krzywą ścianą wydzielony był kącik do przeprowadzania doświadczeń (szumnie zabrzmiało i mi się napisało, bo tam oprócz kilku szklanych naczyń i jakichś substancji w kilku słoiczkach, nie było nic). Podobnie wyglądały inne sale pod dachem i pod gołym niebem (w których trwa nauka przez cały rok), bo władze miasta nie pozwalają na rozbudowę placówki. Ale uczniowie tej szkoły okazali się wspaniali i bardzo zmotywowani, by zdobyć wykształcenie. Wszyscy odziani w kolorowe mundurki wyglądali pięknie, chętnie z nami rozmawiali i wypytywali o różne rzeczy. Zajrzałam do ich zeszytów… W większości prowadzą notatki chyba nawet staranniej od naszych milusińskich, którzy często piszą tak, jak… ongiś lekarze recepty. Po obejrzeniu szkoły w głowach naszych wyprawowiczów narodziły się rozmaite pomysły jak wesprzeć biedniutką szkołę Anila. I to jest piękne!

Po południu natomiast pojechaliśmy zobaczyć Agra Fort i wróciliśmy do hotelu, by przygotować się na wyjście do Taj Mahalu. Założyliśmy wyprawowe koszulki, zostawiliśmy tzw.bagaże podręczne (do Taju niczego nie można wnieść poza portfelem, parasolem i wodą) i wyszliśmy zmierzyć się z budowlą, która widziana przeze mnie już wiele razy, ciągle wzbudza tak samo jak za pierwszym razem wielkie emocje i wzruszenie. Przejście przez bramę do ogrodów, w których stoi Taj jest magiczne. Taj Mahal odsłania się w pełnej krasie, a ten widok zapiera dech. „Tadziowi” trudno nie robić zdjęcia, nawet jest z poprzednich wyjazdów ma się już ich setki. My patrzyliśmy na Taj do zachodu słońca i uwiecznialiśmy siebie na tle zabytku w różnych zespołach, podzespołach, solo i przyjmując rozmaite pozy… oczywiście była też „grupówka” całej wyprawy i zdjęcie, na którym chłopcy trzymają nas – opiekunki na rękach. Dali radę! Dziewczyny, jasna sprawa, nie mogły być gorsze i… dyrektor poszybował w górę uniesiony przez kruche, zdawać by się mogło, wyprawowiczki. A po Taj Mahalu znowu zapakowaliśmy majdan do riksz i pojechaliśmy na dworzec kolejowy, by dwie godziny później zameldować się w kultowym już HOTELU RELAX w Delhi.

Sabina Skałka


23 sierpnia 2023

X. Droga do Manali, czyli zmiana krajobrazu

Dwa dni (niecałe) w Leh po powrocie z Doliny Nubry spędziliśmy bycząc się, robiąc zakupy i zbierając siły na drogę do Manali. Młodzi wygłosili kolejne referaty, wypisali pocztówki, przepakowali plecaki. My, kadra, w sumie podobnie… Był czas na kawkę, ciacho, leniwe podjadanie sera z mleka jaka, który strukturą i smakiem przypomina parmezan. Trzeciego dnia rano zarządziliśmy zbiórkę o 5.30, by zapakować bagaże i ruszyć w drogę do Manali, ale z przystankiem na puję w monastyrze w Thiksey. Zdążyliśmy na czas, czyli widzieliśmy moment ogłaszania początku modlitw trąbieniem ze szczytu gompy. Mnisi, wśród których było sporo dzieciaków, niskimi głosami rytmicznie powtarzali mantry. Towarzyszyły temu dźwięki trąb i gongów. Wszyscy zebrani w głównej świątyni wypili herbatę z masłem, a potem wyszli na rozgrzany słońcem dziedziniec monastyru. My wpakowaliśmy się do travellerów i rozpoczęliśmy podróż do Manali z przystankiem na noc w Jispie. A ten przejazd trwał i trwał. Stan dróg był różny – bywało, że sunęliśmy gładko wyasfaltowanymi duktami, a bywało, że trzęsło nami i busami, bo musieliśmy przejechać po żwirze, kamolach, przez wodę… przez okna travellerów obserwowaliśmy wesoło biegające od norki do norki świstaki, kozice górskie zgrabnie pozujące na zboczach gór, stada kóz i baranów. My obserwowaliśmy, czyli głównie opiekunowie, bo nasi milusińscy zasypiali jak tylko kierowcy odpalali siliniki. Nie wszyscy, ale znakomita większość. I nie przejmowali się ostrzeżeniami, że oblejemy ich wodą, nie zwracali uwagi na nasze zachwyty Koziołkiem Matołkiem czy tym świstakiem, co to zawija w sreberka… spali z przerwami na pochrupanie krakersów czy chipsów. Lunch zjedliśmy w Pangu, a kolację pod namiotami w Jispie. I zaserwowana kolacja i namioty były super, więc złapaliśmy oddech, nie zmarzliśmy, a nawet domyliśmy boskie ciała ciepłą wodą dostarczoną nam w wiadrach. Wyspani w busach wyprawowicze ruszyli na podbój campingu, ale nie uszli daleko, mocno zaintrygowani rosnacymi tam krzaczorami zielska. Dodam jeszcze, że Szot zwany Bąbelkiem całą drogę do Jispy (10 h) opowiadał mi rozmaite historie rodzinne, które wróciły do mnie w postaci majaków sennych kiedy padłam na wyrko w namiocie.

Noc w Jispie była spokojna i ciepła, choć nad ranem zaczęło padać. Do Manali przyjechaliśmy ok.11tej i zanim zakwaterowaliśmy się w hotelu Yak, pożegnaliśmy naszych mistrzów kierownicy, którzy przez trzy tygodnie wozili nas po Ladakhu. Obaj dostali od nas sowite tipy i spersonalizowane koszulki zamówione przez młodych w Lehu. Potem zajęliśmy zarezerwowane pokoje i my – kadra podreptaliśmy załatwiać transport naszej grupy do Chandigarhu i Ambali na „pojutrze”. Tego dnia zabraliśmy wyprawowiczów tylko w jedno miejsce – do Vashisht Village. I myśleliśmy, że najpierw zwiedzimy świątynie hinduistyczne i zobaczymy gorące źródła, a potem pozwolimy sobie na lunch, ale ponieważ wspomniane zabytki zamknięte były do 15tej, zmieniliśmy kolejność, co wszystkim pasowało, bo marzyliśmy już o tym, żeby wrzucić coś do żołądków. Dyrektor poszedł na całość i zamówił „utupane” kartofle z jajem sadzonym i lassi. Inni sobie też nie żałowali. Najedzeni zrealizowaliśmy plan zwiedzania i wróciliśmy do Manali trochę się pobyczyć i wysłuchać referatów Mary Nowak o kuchni indyjskiej i Oli Głogowskiej o demografii Indii. Oba super. A następnego dnia ruszyliśmy na podbój Old Manali. Pogoda na spacery była wymarzona – nie za ciepło, lekki wiaterek… więc pokazaliśmy młodym dwie świątynie Hadimba Devi oraz Manu i oprowadziliśmy ich wąskimi uliczkami, by zobaczyli resztki niegdysiejszej zabudowy starego miasta. Co najbardziej spodobało się naszym milusińskim? Oczywiście możliwość zrobienia sobie zdjęcia wśród krzaków zielska, by nie powiedzieć ZIOŁA. Daliśmy im też chwilę na penetrację sklepów, a sobie na… kawę, a potem pieszo, przez cedrowy las, wróciliśmy do centrum miasta. Na 17.30 zaplanowaliśmy kolejne odczyty i Karol i Filip owe wygłosili, ale bez naszego, czyli mojego i Grace w tym udziału, bo… haniebnie zasnęliśmy na ponad trzy godziny. Miała być króciutka, półgodzinna drzemka, a nie obudziło nas walenie do drzwi szefa i młodych. No cóż… śnił mi się nawet wspomniany boss (ubrany), któremu tłumaczyłam, że zaraz wstanę, ale tego „zaraz” nie zrealizowałam na jawie. Kiedy w końcu wstałyśmy było już „po ptokach”, czyli po referatach, a ekipa zbierała się na kolację. A rano… znowu w drogę! Przed nami był chyba najtrudniejszy odcinek wyjazdu z górskich terenów Indii. Drogi od Manali do Chandigarhu były pozrywane wskutek monsunowych deszczów i powodzi. I rzeczywiście, już wjeżdżając do Manali widzieliśmy wygryzione przez żywioł duże fragmenty dróg, asfaltu i brzegów rzeki przy których niepewnie stały ciągle zamieszkałe domy. Obraz dróg, a dokładniej tego, co po nich zostało, był jeszcze bardziej przygnębiający. Jadąc travellerami do Chandigarhu, widzieliśmy zniszczone przez wodę wraki autobusów, samochodów osobowych, koparek, które pewnie pracowały, umacniając pobocza… Jednak do Chandigarhu przyjechaliśmy bez większych przeszkód. Przejechaliśmy przez miasto, aby porównać przeanalizowaną wcześniej myśl architektoniczną Corbusiera z rzeczywistością. Do mnie jakoś to miasto nie przemawia, ani park z instalacjami ze śmieci, do którego zawsze prowadzi nas Kumar kiedy tam jesteśmy, ani katedra, przypominająca kościół w Piaśnikach De gustibus… wiadomo. A potem… potem był pociąg do Agry i nowy rozdział tej wyprawy.

Sabina Skałka


17 sierpnia 2023

IX. Dolina Nubry, czyli morelowa posucha i „PINGPONG”.

Leh nie chciało się opuszczać… nawet jeśli w planach mamy powrót do tego urokliwego miasteczka. Ale młodym trzeba pokazać cudną Dolinę Nubry, więc znowu zapakowaliśmy plecaki do travellerow i ruszyliśmy w poszukiwaniu nowych przygód. Z tym pakowaniem plecaków nie było tak prosto, jak mi się napisało, bo wszyscy kupiliśmy mnóstwo rzeczy w Leh i… no właśnie. Co teraz? Postanowiliśmy więc zapakować cenne nabytki do trzech wielkich, ponad stulitrowych, worów i zostawić je na przechowanie przez tydzień kiedy nas nie będzie. I tak zrobiliśmy. A propos dużych zakupów, poszalał nawet Kumar, który odgrażał się, że ruszy w miasto i da upust zakupoholizmowi. I poszalał. Poszedł do apteki i kupił szampon i cukierki do ssania na ból gardła. W dodatku próbował docisnąć ów szampon do naszych worów z kupionymi pamiątkami. Ale dbałość o fryzurę zwyciężyła i butelczyna z preparatem przeciwłupieżowym pojechała z nami do Nubry. Nie tylko on zaskoczył. Drugim był Łukasz zwany Szotem, który uświadomił kronikarce, że ma dopiero 16 lat, bo rok wcześniej zaczął się edukować. Od tego momentu nazywam go Bąbelkiem i pod takim pseudonimem może się pojawiąc w moich relacjach.

A wracając do wycieczki do Doliny Nubry… przejzad minął gładko, bo Indusi zainwestowali w drogi i asfaltówki znacznie ułatwiają zwiedzanie Ladakhu. Nubra kojarzy mi się z wielbłądami, pustynnymi przestrzeniami i morelami – małymi, dużo mniejszymi od znanych nam z kraju, ale przepysznymi, bo słodkimi jak ulepek. Na nie czekałam najbardziej. Młodzi oczywiście zachwycili się możliwością przejażdżki na wielbłądach. Były dyskusje czy to etyczne, wsiadać na nie i męczyć niczym konie na drodze do Morskiego Oka, ale ostatecznie ciekawość jak to jest przemierzać pustynię na dwugarbnym wierzchowcu zwyciężyła. Przekonał ich też fakt, że wielbłądy są zadbane, a przejażdżka stosunkowo krótka. Ja i Grace zaległyśmy na wydmie, obok nas trzy dziewczyny, które wolały popatrzeć na jeźdźców, a Dyrektor jak młode źrebię biegał po piachu i wydmach i fotografował jadących w wielbłądziej karawanie wyprawowiczów.

Kolacja była beznadziejna w paskudnej knajpie. Ten jeden raz jak do tej pory nie trafiliśmy dobrze, dlatego w podłych nastrojach wróciliśmy do naszego hoteliku. Nawet nie byliśmy głodni, bo w ciągu dnia zjedliśmy zupkę warzywną, ale przygnębiająco zły był ten lokal… A rano ruszyliśmy w trasę, by dojechać do wiosek Turtuk i Thyakshi, położonych tuż przy granicy z Pakistanem. Dla mnie te wsie to przede wszystkim morelowe zagłębie i zawsze jak tam byłam, wyjeżdżałam przeżarta morelami i z torbą tych soczystych owocòw w garści. Tymczasem w tym roku POSUCHA. Można było kupić suszone owoce, ale świeżych jakoś nie sprzedawali. Jeden dziadek siedział na przyzbie i miał w ofercie kubek owoców. Wszystkie gałązki zwisające nad głowami turystów obrane do jednej morelki. Buuuu. Nawet spadów nie było. Ale same wioski są urokliwe. W mini muzeum mogliśmy zobaczyć jak kiedyś żyli mieszkańcy tych terenów, a spacerując po Turtuku jak funkcjonują teraz, uprawiając sady i małe poletka. Turtuk jest wioską położoną na wzgórzu, więc domy mieszkańców wyrastają jeden ponad drugi, ścieżyny pomiędzy nimi są wąskie, kręte, a przy tych duktach często stoją „zaparkowane” osiołki. Kobiety kręciły się w obejściach, zbierały do suszenia morele, myły gary w potokach, pomagały mężczyznom w polu. W Turtuku życie toczyło się własnym rytmem, a kolejne pory dnia wyznaczało wezwanie przez muezina wiernych do modlitwy. Na nas mało kto zwracał uwagę. Dzieci, śmielsze od dorosłych, z uśmiechem wykrzykiwały w naszym kierunku po ladakhijsku „julley” (pozdrowienie, ale i podziękowanie). Pogubiliśmy się trochę łażąc po tej wiosce i do miejsca, w którym parkowały nasze travellery schodziliśmy dość stromą dróżką wydeptaną przez tubylców. A potem był późny lunch i powrót do Hunder. Po powrocie referaty, kolacja i odpoczynek w pozycji horyzontalnej. A rankiem kolejnego dnia w Nubrze wyjechaliśmy nad jezioro Pangong. Ale nim ruszyliśmy było wyjątkowe śniadanie, bo młodzi nie tylko przygotowali kanapki, ale i TORT dla Marty Kucharskiej, jednej z wyprawowiczek. Jak oni ten tort zrobili pojęcia nie mam, ale był piękny, z biszkoptu, nutelli, ozdobiony kolorowymi drażami. Były też świeczki do zdmuchnięcia i… marzenie do spełnienia. Nad Tso Pangong jechaliśmy kilka godzin. Droga była oskórowana z asfaltu (bo poszerzają), więc trzęsło nami niemiłosiernie, a w dodatku woda z topniejących jęzorów lodowca spływała z gór i nie raz nie dwa trzeba było przejeżdżać przez dość rwące potoki. Ale dawaliśmy radę… szlag nas trafił dopiero na pewnym etapie tej wycieczki, kiedy dojechaliśmy do łączki, na której zwykle buszowały radośnie tłuściutkie świstaki. Okazało się, że świstaki uciekły na drugi, kamienisty, brzeg płynącej tam rzeczułki, bo homo sapiens (!), chcąc poszerzyć drogę, zerwany asfalt zwalił na ich przestrzeń życiową. Świstaki smętnie popiskiwały na fotografujących ich zza wody turystów. Inni, próbowali na gwałtu rety wywabić zwierzątka z ich nor, podrzucając im ciastka czy jabłka. Brak wyobraźni dorosłych ludzi co najmniej dziwi i wkurza. Paszcze mamy pełne haseł typu „chrońmy gatunki”, „żyjmy eco”, „zwróćmy zwierzętom ich naturalne środowisko”, a jednocześnie, nie bacząc na ich dobro, anektujemy co do nich należy i ścigamy dla foty z krakersem. Nie chcąc w tym uczestniczyć weszliśmy do aut i pojechaliśmy dalej… A pogoda zaczęła się zmieniać. Pangong zobaczyliśmy w deszczu. Zachwycające, liczące ponad 80 km długości, jezioro było mroczne. Oczywiście zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i z nadzieją na to, że jeszcze wyjdzie słońce, pojechaliśmy do naszego homestayu. Ledwie położyliśmy plecaki, a usłyszeliśmy krzyk Kumara „Chodźcie na zewnątrz, zobaczcie jaka tęcza!”. A tęcza była podwójna i jak namalowana szkolnymi farbkami. Jej końce tonęły gdzieś w Pangongu, a my złapaliśmy aparaty i pobiegliśmy za Dyrektorem na brzeg jeziora. Zdjęcia wyszły bajeczne, jezioro po deszczu stało się niebieskie jak niebo nad nim. I było takie do zachodu słońca. Niestety, noc była zimna, ranek jeszcze bardziej a my, chcąc zrealizować plan wjazdu na najwyższą obecnie przejezdną przełęcz na świecie – Umling La – musieliśmy ruszyć cztery litery z łóżek przed piątą, zjeść szybko śniadanie i ruszyć w drogę. Chciało nam się spać, było zimno, ale kiedy stanęliśmy by raz jeszcze zrobić sesję zdjęciową na brzegu Pangongu, wszystko zeszło na plan dalszy. A potem jechaliśmy. Dlugo. Byliśmy w Hanle, gdzie jest najwyżej na świecie postawione obserwatorium astronomiczne i wjechaliśmy na Umling La, czyli przełęcz liczącą ponad 19 tysięcy stóp. Zrobiliśmy znowu masę zdjęć, a co najważniejsze wszyscy dobrze się czuli na wysokości 5800 m n.p.m., znaczy się aklimatyzacja przebiegła modelowo, kiedy przemierzaliśmy Ladakh. Na noc pojechaliśmy do wioski Nyoma i spaliśmy w dwóch homesteyach, u ludzi, którzy dali nam wygodne łóżka, rewelacyjną kolację i pyszne śniadanie (Kumar, który zwykle skubie strawę jak ptaszyna, dopominał się o dokładki…).

A potem… potem zaczęliśmy wracać do Leh

Sabina Skałka


16 sierpnia 2023

VIII. Leh, czyli szaleństwo zakupów i wielki „wzrusz”

W stronę Leh wyjechaliśmy rano. Pożegnaliśmy odkryty przez nas Zanskar i po kilku godzinach jedliśmy już kolację w hotelu przy gompie w Lamayuru, a wcześniej zmyliśmy z siebie (ciepłą wodą… luksus!) pył z przebytych w ostatnich dniach dróg. Noc przespaliśmy w czystej pościeli, a obudziły nas dzwonki wzywające na puję. Śniadanie zrobili młodzi. Kanapeczki, jakkolwiek z chleba tostowego, były pyszne i kolorowe. Wyprawowicze wykorzystali kilka puszek konserw, kupione w drodze pomidory, ogórki i paprykę. A potem wpakowaliśmy się do travellerów i kolejny przystanek miał być i był w Alchi – niewielkiej wiosce ze światowej klasy zabytkiem, jakim jest kompleks gomp z X i XI wieku z cudownymi malowidłami naściennymi, przedstawiającymi różne oblicza Buddy. W dodatku przy świątyniach rosną drzewka morelowe, więc oprócz strawy duchowej była i ta dosłowna wyżerka. Po obejrzeniu gomp i wysłuchaniu tego, co na ich temat miała do powiedzenia Jowitka, poleźliśmy nad Indus porobić zdjęcia z rzeką w tle. No a potem zaczęło się coś, co kontynuowaliśmy w Leh, czyli ZAKUPY. W Alchi bowiem, przy ścieżce do świątyń, jest mnóstwo kramów z wszystkim, co nas interesuje, czyli z biżuterią, maskami i innymi przedmiotami ściśle powiązanymi z tradycją buddyjską i kulturą tybetańską. Kumar okazał się łaskawym wodzem i dał towarzystwu 30 minut na shopping. Byłam zaskoczona ile mogą młodzi w tym czasie dokonać, ale przeszli samych siebie dopiero w Leh. Bo nasi wyprawowicze to nie tylko wytrawni podróżnicy, ale także sroki łase na wszystko, co się świeci, influenserzy modowi i hojni dla swych bliskich w Polsce ludzie (tak, tak… spodziewajcie się giftów z Indii, na razie ciasno poupychanych w plecakach).

Z Alchi udaliśmy się do Likir z dwiema misjami – po pierwsze mieliśmy zamiar zwiedzić tamtejszą gompę (coś nowego jakby…), a po drugie odwiedzić szkołę prowadzoną przez mnichów, by zostawić tam, to co najbardziej obciążało plecaki młodych, czyli książki do nauki języka angielskiego podarowane przez sponsorów. I tak się stało. Nauczyciele i dyrektor szkoły byli zaskoczeni i niezwykle uradowani podarunkiem, który na pewno przyda się na lekcjach w szkole, w której uczy się ponad czterdzieścioro dzieci w wieku od kilku do kilkunastu lat.

Do tej szkoły wracaliśmy zresztą dwa razy, za pierwszym razem oddaliśmy knigi, ale nie było dzieciaków, które miały przerwę lunchową. Poznaliśmy ich dopiero po obejrzeniu gompy i wysłuchaniu mistycznej pujy, podczas której mnisi, powtarzając mantry zakładali i zmieniali pięknie zdobione nakrycia głowy. Przy okazji zwiedzania monastyru Łukasz zwany Szotem po raz kolejny poszalał werbalnie, doprowadzając kronikarkę wyprawy, czyli moją skromną postać, do stanu wrzenia. W rezultacie ja strzeliłam focha, a rzeczonemu agresorowi skoczył cukier i musiał się ratować napojem gazowanym typu sprite. Ostatecznie, po raz 667, zakopaliśmy topory wojenne.

Po Likir było już Leh, miasto – stolica Terytorium Związkowego Ladakh, klimatyczne i oferujące świetne atrakcje. Po zakwaterowaniu się w hotelu Myfolwer, poszliśmy na spacer, by pokazać młodym drogi dojścia do centrum z pięknym deptakiem, nad którym powiewają buddyjskie chorągiewki, a przy którym handlują warzywkami i owocami (jak mówi Grace) babcie – kalarepcie. Cudne są w tych swoich ladakhijskich strojach, z twarzami osmaganymi wiatrem i palącymi promieniami słońca, z siatką zmarszczek, dodających królewskiego majestatu. A następnego dnia byliśmy w pałacu królewskim i starej gompie na szczycie skały. Zwiedzając pałac, każdy na własną rękę, ja i Grace spotkałyśmy Polaków. Małą grupę dorosłych, podróżujących po górskich terenach północnych Indii, którzy stwierdzili, że cieszą się, że mogą poznać nauczycieli ze szkoły, o której wcześniej poznana młodzież tak pięknie opowiadała. I tu doświadczyłyśmy wzruszenia nr 1. A potem łaziliśmy od sklepu do sklepu, kupiliśmy pocztówki, żeby wysłać pozdrowienia rodzinie i znajomym, a kolacje jadaliśmy w Tibetan Kitchen Restaurant, w której były znakomite dania z zarówno kuchni indyjskiej, jak i tybetańskiej. W dodatku zamówione porcje były wielkie, skutkiem czego z napchanymi brzuchami wracaliśmy do hotelu.

Innego dnia pojechaliśmy naszymi travellerami do dwóch przepięknych i ważnych monastyrów – Hemis i Thiksey. W Hemis zajrzeliśmy do pomieszczeń świątynnych, zwiedziliśmy też muzeum, w którym wyeksponowane są kilkusetletnie thangki, figurki, maski i inne przedmioty sakralne. W Hemis, w głównej świątyni siedział medytując mnich w czerwonej czapce i powtarzał mantry wybijając rytm na wielkim zielonym gongu. A nasza ciekawska młódź dreptała w tę i nazad aż się bidok wkurzył i zaczął na nich psykać. Natomiast w Thiksey już bez przeszkód i denerwowania kogokolwiek zobaczyliśmy co najważniejsze.
W czasie pobytu w Leh nie tylko zrobiliśmy wstępne podliczenie wydatków wyprawowych, ale też inwentaryzację wspomnianych wcześniej konserw. Komisji inwentaryzacyjnej wyszło, że zostało jeszcze 60 puszek pasztetu i nadzwyczaj mało, podobno wspaniałej (jestem roślinożerna, więc trudno to potwierdzić) zapuszkowanej golonki. Najwyraźniej w naszej grupie są jacyś golonkowi skrytożercy, którym powiedzieliśmy stanowcze NIE. Serki topione nie nadawały się już do użytku, w związku z czym zostały wywalone. Ale w Indiach trudno umrzeć z głodu. Zawsze można coś dokupić, z czego da się zrobić pożywne śniadanko lub po prostu zamówić śniadanie w hotelu lub homestayu.

Młodzi są mistrzami aprowizacji i ciągle coś przeżuwają. Ciastka, suszone owoce, jabłka, banany, czekoladki, chipsy i cukierki są u nich na porządku dziennym. W Leh odkryli też kawiarnie przypominające te europejskie i nie tracili czasu…. od razu zamawiali kawy, serniczki, murzynki, kawy mrożone i inne takie. W ostatnim dniu w Leh przed wyjazdem do Doliny Nubry były też prezentacje odczytów. Zachwycająco opowiedział o gospodarce Indii Karol Tront, interesująco o Himalajach i polskim himalaizmie Małgosia Cichy. A poczas kolacji w tejże samej, o której pisałam wcześniej nagle wszyscy młodzi wstali z miejsc i podziękiwali nam za
towarzyszenie im i opiekę na nimi podczas tej wyprawy.

Ścisnęło mi gardło, a ponieważ mam oczy w mokrym miejscu… widziałam, że Grace i Kumar reagują tak samo. Był „wielki wzrusz” nr 2, hymn Słowaka i gifty w postaci tiszertów z wyhaftowanymi hasłami dla każdego z kadry.

Sabina Skałka


11 sierpnia 2023

VII. Zanskar, czyli terra incognita i gompa za gompą.

Ze Srinagaru wyruszyliśmy ok.7ej rano zapakowani do dwóch travellerów, w których mieliśmy spędzić ok. 20 dni jadąc przez Ladakh i zatrzymując się w różnych miasteczkach, wioskach i podziwiając góry. Auta mamy dwa, w jednym jest Kumar z ośmiorgiem wyprawowiczów, w drugim ja, Grace i kolejna ósemka młodych. W pierwszym dniu założyliśmy, że przejedziemy trasę poprzez Kargil, Mulbekh aż do Lamayuru, gdzie mieliśmy przenocować w hotelu przy buddyjskiej gompie. Kargil minęliśmy szybko, na dłużej zatrzymaliśmy się w Mulbekh, żeby zobaczyć tamtejszą gompę i zjeść szybki lunch. Już po pierwszych kilkudziesięciu minutach w travellerach większość młodych spała snem sprawiedliwych, za co dostali burę od Kumara jak tylko stanęli przed pierwszą gompą. Na lunch zamówiliśmy dla wszystkich veg maggi, czyli tutejszą zupę „z tytki” przygotowywaną inaczej niż te, które znamy. Maggi podgotowuje się wraz z podsmażonymi warzywami, a nie zalewa suchego makaronu wrzątkiem. Maggi lubię i chyba większości smakowała zamówiona porcja pożywnej zupki. Część nie zjadła, bo morduje się z problemami gastrycznymi. Do tych żołądkowych dopisać należy katary, pokasływanie i bóle głowy. Ale te dolegliwości wynagradza to, co poznają jeśli akurat nie drzemią… jadąc do Lamayuru mogliśmy też doświadczyć pierwszych wysoko położonych przełęczy i temperatur oscylujących poniżej 10 stopni Celsjusza. Zgodnie z założeniami wieczorem byliśmy w gompie, przy której był nasz hotel. A ten zaskoczył chyba wszystkich – pokoje były czyściutkie, łóżka zasłane śnieżną pościelą, z kranów i pryszniców ciekła ciepła woda, a zamówiona kolacją była przepyszna. Następnego dnia rano nie chciało się wychodzić spod leciutkiej jak chmurka kołderki i zbierać zwłok z wygodnego materaca. Jednak przed nami był przejazd do Zanskaru, czyli tej części Ladakhu, w której jeszcze nawet Kumar nie był i nie poznał. Wyjeżdżając z Lamayuru nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak trudna będzie ta przeprawa przez dolinę. Tam nie było asfaltowych dróg, tylko kamieniste, wąskie i zawieszone wysoko nad przepaściami. Nimi mieliśmy dojechać do miasteczka Padum, swego rodzaju „stolicy” Zanskaru. Ale zatrzymaliśmy się również w miejscowości Zangla, gdzie właziliśmy po milionie schodów do pałacu, który liczy ponad 700 lat i z którym kojarzy się węgierskiego uczonego Alexandra Csomę de Korosa. Csoma de Koros był tym, który skompilował pierwszy słownik tybetańsko-angielski i traktat gramatyczny. Bystre ślepia wyprawowiczów wypatrzyły nawet napisy po… węgiersku, czyli ślady bytności tam wspomnianego tłumacza.

Wytrzęsieni w busikach, w których spędziliśmy blisko dziesięć godzin, liczyliśmy na szybkie przyjęcie pozycji horyzontalnej w hotelowych pokojach i dinner, tymczasem nigdzie nie mogliśmy znaleźć pokoi dla naszej dziewiętnastki. Była sobota, turystów w Padum nadzwyczaj dużo, a my skutkiem tego mieliśmy kłopot. Pomogli nam szukać jakiegoś lokum kierowcy travellerów – świetni, życzliwi ludzie i mistrzowie kierownicy i udało się. Wynajęliśmy kilka wygodnych (dużych, z łazienkami) namiotów i pokój w homestayu. Dyrektor z młodymi zaanektowali namioty, my – princessy, czyli Grace i ja wspomniany pokoik. W miejscu naszego pobytu w Padum ciepła woda była że specjalnych zbiorników i teoretycznie mogliśmy się połączyć ze światem za pośrednictwem WiFi. Teoretycznie, bo po wbijaniu hasła wyświetlał się jedynie napis POŁĄCZONO BEZ INTERNETU. No cóż, liczyliśmy się z tym, że w Ladakhu znikniemy z sieci na dłużej. I może i dobrze…? Pod namiotami spędziliśmy dwie noce. Czas w Padum wypełniło zwiedzanie buddyjskich gomp, których powstanie datuje się na IX i X wiek. Do jednej pobudowanej na skalnej ścianie i w jaskini dzielni wyprawowicze musieli dojść w upale, dość stromą ścieżyną, prowadzeni przez chłopaka, który idąc z pięcioma Indusami, na ochotnika, poprowadził i naszą grupę. Generalnie mnisi buddyjscy rezydujący w Zanskarze lubili chyba odprawiać puje na wysokości, bo do większości monastyrów trzeba było się drapać w górę. Nie ukrywam nie cierpię wchodzić i schodzić po kamiennych nierównych schodach. Trzeba też przyznać, że wyglądały malowniczo jakby przyklejone do stromizm Himalajów. Do tego ta przyroda… Krowy, konie, jaki, świstaki na zielonych łąkach upstrzonych kępkami malutkich fioletowych, żółtych, niebieskawych kwiatków.

Zanskaru trzeba się nauczyć. Majestat gór może przytłaczać, subtelna uroda tutejszego pejzażu nie zwali z nóg każdego, ale każdy kto tu trochę pobędzie i da się temu miejscu uwieść, ten będzie wracać. Choćby myślami. Tu można wytchnąć, zresetować się, jadąc z miejsca w miejsce medytować przy dźwięku mantr.

Kolejnego dnia wyjechaliśmy do Rangdum. Po drodze znowu zwiedzaliśmy buddyjskie gompy. Piękne, stare, kolorowe z przyjaznymi i dobrotliwie uśmiechającymi się do nas mnichami. W dodatku bardzo cierpliwymi, bo nasza „szarańcza” co i raz prosiła któregoś z nich o możliwość zrobienia zdjęcia czy przymierzenia oryginalnych żółtych czapek, które nosili. Nie odpuszczał zwłaszcza Piotruś Stojowski, który nie tylko okazał się koneserem mnisich nakryć głowy, ale wiernym, nawet na wyprawie, kibicem Ruchu Chorzów i w barwach tej drużyny pozował do zdjęć nawet na przełęczach na wysokości ponad 5 tysięcy metrów nad poziomem morza. Zanskar i Ladakh to też dobre miejsce na zakupy precjozów ze srebra, albo prawie srebra i koszulek z pięknymi haftami przedstawiającymi symbole buddyjskie. Oczywiście większość z nas takie już nosi, łącznie ze mną, kronikarką wyprawy.

Ale wracając do Rangdumu… na miejscu znowu byliśmy wieczorem i znowu był mały problem z noclegami, ale w końcu wszyscy spaliśmy pod dachem. Dziewczyny w czyściutkim homestayu, a my w hoteliku z chłopakami, którzy musieli zlec pokotem w jednym dużym pokoju. Na materacach. A my – kadra w pokojach, których nikt nie sprzątał jakoś tak od stycznia, więc zrzuciliśmy na podłogę brudne poduszki i kołdry i zrobiliśmy użytek z własnych śpiworów. Kolację i śniadanie też zjedliśmy w tym hotelu i o ile kolację przygotowywał właściciel, o tyle rano, kiedy zeszliśmy na śniadanie, zauważyliśmy chłopaków kręcących się po kuchni, smażących puri i omlety. Panowie, którzy nie pichcili, latali z miotłą po „obejściu”… Oj, długo nas będzie wspominać ów rangdumski hotelarz. A po śniadaniu, już z dziewczynami na pokładzie ruszyliśmy dalej. Kolejny cel to zobaczyć dwa siedmiotysięczniki (Nun i Kun) i dojechać do Lamayuru, skąd postanowiliśmy wyruszyć do Leh.

Sabina Skałka


10 sierpnia 2023

VI. Kaszmir i „shakira” na jeziorze Dal

Na szczęście samolot do Srinagaru nie miał opóźnienia, z hukiem i przytupem wylądowaliśmy więc o czasie, czyli ok.10tej rano. Z „przytupem”, bo maszyna jakoś ciężkawo przysiadła na pasie lotniska. „FSZCZONSŁO” dość konkretnie… W każdym razie, po odebraniu bagaży wsiedliśmy do samochodów, które przywiozły nas nad jezioro Dal, na którym na stałe zacumowane są houseboaty, a na nich mieliśmy pomieszkać przez najbliższe dni. Zanim jednak wypłynęliśmy na jezioro, zjedliśmy lunch i nakupiliśmy wody i innych napojów.

Z brzegu zabrały nas do celu łodzie zwane śikarami, które chłopcy ochrzcili shakirami. Podejrzewam, że tak bardzo jak Shakira (piosenkarka) spodobała im się śikara jako środek transportu, zwykle kolorowa, pięknie zdobiona i z wygodnymi, tapicerowanymi siedzeniami.

Dziewczyny dostały pokoje na jednym houseboacie, chłopcy na drugim, a kadra, tradycyjnie, na AMBASSADORZE. Każdy był tak samo wygodny, z salonikami, jadalniami i oczywiście sypialniami. I tego pierwszego dnia zrobiliśmy sobie „dzień dziecka”, czyli pozwoliliśmy sobie na odpoczynek i totalny luz. Spotkaliśmy się wszyscy jedynie na chwilę na houseboacie kadry, by uczcić rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Była więc dyskusja na temat, chwila zadumy i piosenka powstańcza odtworzona z Internetu. A potem był leżing, pranie i wnikliwa obserwacja ruchu i życia na jeziorze Dal. Następnego dnia natomiast zwiedzaliśmy Srinagar, czyli meczety na starym mieście i ogrody, cudne, ukwiecone, przystrzyżone grzecznie, z szumiącymi wodą fontannami. Woda w jednej z nich była dramatycznie zimna, o czym przekonali się śmiałkowie, pozując boso w tym lodowatym bajorku. Meczety jakoś nie przypadły im chyba do gustu. Rozczarował zwłaszcza pierwszy, stosunkowo niedawno wybudowany, ozdobiony jedynie dywananami, na których klęcząc, modlą się muzułmanie. Nasze dziewczyny też raczej nie są przyzwyczajone do tego, że jakaś przestrzeń nie jest dla nich dostępna, więc kiedy panowie weszli do meczetu, panie szanowne korzystały z toalety i żywo komentowały zwyczaje wyznawców islamu. Najstarszy meczet wszystkim nam wydał się bardziej interesujący i nie tylko ze względów architektonicznych, bo aby tam wejść musieliśmy przyodziać długie abaje, w których chętnie pozowaliśmy do zdjęć.

A po powrocie popływaliśmy śikarami po jeziorze zaczepiani przez oferujących różne różności handlarzy na łódkach – od szafranu, poprzez nasiona kwiatów, po biżuterię. Ale tym razem byliśmy odporni na perswazje. Nie kupiliśmy nic oprócz tego, że chłopcy zainwestowali w jakąś rybkę tudzież szaszłyki z grilla (też z łódki). Noc przespaliśmy błogo, by rano wyruszyć na wycieczkę w plener, do Doodh Pathri, czyli doliny mleka położonej na wysokości ok. 2700 m npm. Młodzież poznała tam kolegów i koleżanki z kaszmirskich szkół, którzy spędzali czas na łonie natury w ramach tzw. letnich obozów. Pogadali, pograli w różne gry, odpoczęli od klasycznego zwiedzania, a przy okazji rozpoczęli aklimatyzację na wysokości przed Zanskarem i Ladakhiem.

Dni na houseboatach dały wytchnienie od zgiełku hałaśliwych miast, w których byliśmy, od upałów, wilgotności przekraczającej 90% i pozwoliły zebrać siły na pobyt w Himalajach i Karakorum. Młodzi popisywali się umiejętnością wiosłowania i sterowania łódkami, które pozwoliły im odwiedzać nas na Ambassadorze, dziewczynom zaglądać do chłopaków a chłopakom odstawiać dziewczyny do ich dryfującego apartamentu. Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy zakochali się w Srinagarze, Kaszmirze i jeziorze Dal. Kolory houseboatów, nenufarów, kwiatów lotosu, fruwające nad głowami ptaki, urocze kurki wodne pływające zgrabnie pomiędzy wodną roślinnością… wszystko to zachwycało równie mocno każdego z nas. Smakowało nam też domowe jedzenie, które serwowano nam na houseboatach. Na śniadania był chleb kaszmirski, wypiekany w domach, a podawany z dżemem, masłem omletami lub jajecznicą. Na kolację oprócz ryżu, były rewelacyjne przyrządzone jarzyny (fasolka, biała kapusta z ziemniakami, groszek z marchewką, kalafiorem) w cudownych sosach i – dla mięsożerców – kurczaki lub baraninka. Wypijaliśmy też hektolitry miejscowej kahvy.

Wyprawowicze odzyskali siły, wyprali brudne ciuszki (powalczyli między innymi z zapaskudzonymi przez małpy w Waranasi częściami garderoby, które przetrwały atak futrzaków, bo małpy okazały się koneserkami bielizny męskiej i pokradły markowe niewymowne…), nabyli drogą zakupu szale, kurty, kamizele… Jakim cudem upchnęli to wszystko do i tak po brzegi wypchanych plecaków? Nie wiem. Ale oni w ogóle świetnie ze wszystkim sobie radzą, choć nie zawsze im łatwo, bo ciągle zmagają się z problemami gastrycznymi, zaczynają coraz intensywniej i głośniej marzyć o polskiej kuchni, czyli o schabowych, pierogach i daniach bez garam masali, męczy ich kakofonia klaksonów, którymi rozbrzmiewają indyjskie miasta. W każdy razie, nie marudzą. Chętnie nawiązują kontakty z lokalsami, cierpliwie pozują do zdjęć i pięknie prezentują przygotowane projekty o miejscach, do których docieramy. Nie mogą się już doczekać pobytu w wysokich górach Ladakhu i spotkania z zupełnie inną, niż poznana dotychczas, kulturą. Ps. Łukasz zwany Szotem niezmiennie szuka guza, zaczepiając kronikarkę, czyli mnie.

Sabina Skałka


3 sierpnia 2023

V. Amritsar, Złota Świątynia i wielka strata

Pociąg wtoczył się na stację Amritsar jakoś po północy. Byliśmy wymęczeni, skołowani kilku dodatkowymi godzinami spędzonymi w drodze i niespodziankami typu wiewiórki w wagonach. Rude, z takimi łysymi, długimi ogonkami. Ale w końcu dotarliśmy hotelu „56”. Po stromych schodach, z ciężkimi plecakami, brudni i spoceni wtoczyliśmy się do recepcji. Do tego momentu nastroje dopisywały. Liczyliśmy na szybki prysznic i błogi sen w wygodnym łóżku. Kumar z Grace zaczęli rozplanowywać kto w jakim pokoju, a ja, na prośbę gościa z hotelu, zbierałam paszporty. Liczyłam je raz… 18. Liczę drugi raz – tyle samo. Brakuje jednego. Wołam: Kto nie dał paszportu?! I wtedy zauważyłam przerażenie w oczach jednego wyprawowicza.

– Nie mam paszportu – usłyszałam.
– Jak nie masz?
– No nie mam. Sprawdzę bagaż podręczny…

Sprawdził. Przeszukał też duży plecak. Paszportu nie było. Zaczęła się nerwówka, bo po Amritsarze czekał nas lot do Kaszmiru, a żeby lecieć potrzebny zwykle jest paszport. No więc myśleliśmy co zrobimy jeśli chłopaka nie wpuszczą na pokład. Do trzeciej gadaliśmy, szukając jakiegoś rozwiązania. Kumar dzwonił do Waranasi, zakładając, że może dokument został właśnie tam, w hotelu. Ale nie. Kamień w wodę. W końcu poszliśmy spać, ale nie śniliśmy kolorowo. Następnego dnia poszliśmy poznać Amritsar. Byliśmy akurat w Jallianwala Bagh pięknym ogrodzie, upamiętniającym masakrę z 1919 roku, kiedy zadzwonił telefon. Do Kumara zadzwonił nasz znajomy Shiva z Waranasi i podpowiedział rozwiązanie problemu paszportowego, w rezultacie ja zostałam z młodymi w centrum, zaś Kumar, Grace i borok od zguby poszli na policję zgłosić zaginięcie dokumentu. To wszystko trwało, a z nieba lał się żar. Szukaliśmy desperacko cienia i wypiliśmy hektolitry wody zanim nasi wrócili z posterunku policji z kopią raportu sprawy i nadzieją, że z tym papierem i legitymacją ISIC wewnętrznymi liniami dotrzemy do Kaszmiru. Tymczasem wróciliśmy do zwiedzania, tym chętniej, że stanęliśmy wreszcie u wejścia na teren Złotej Świątyni – zapierającej dech zarówno za dnia jaki i wieczorem. Oczywiście podejść do wejścia było kilka, bo ciągle coś nie pasowało w naszych strojach pilnującym porządku Sikhom – krótkie spodnie panów, osłonięte ramiona dziewczyn czy rozchylająca się nieskromnie chusta przewiązana w pasie, która miała zasłonić kończyny dolne.

W końcu weszliśmy, bo kobitki pozasłaniały wszystko, co się dało, zawiązały chusteczki na głowy, a panowie wypożyczyli gustowne długie galoty. Obchodząc sadzawkę, pośrodku której stoi cud ze złota, zrobiliśmy miliony zdjęć, a i weszliśmy na Guru Kalangkar, gdzie wszyscy pielgrzymi podejmowani są jadłem. Skubnęliśmy co nieco i my, zerknęliśmy do olbrzymiej kuchni jak ten posiłek dla tysięcy jest przygotowywany, a potem wróciliśmy do hotelu, by zostawić zbędne rzeczy i pojechać na Attari Road obejrzeć przedziwne widowisko zamknięcia granicy Indie – Pakistan. Nie bez przyczyny użyłam słowa „widowisko”… na specjalnie wybudowanych trybunach zasiada kilkadziesiąt tysięcy ludzi dziennie – z parasolkami w barwach narodowych Indii w rękach, w koszulkach z flagą Indii i indyjskimi barwami wymalowanymi na twarzach. Całość show prowadzi umundurowany „wodzirej”, który wprowadza przedstawicieli kolejnych formacji wojskowych, zachęca tłum to oklasków i wykrzykiwania haseł głoszących wielkość Indii. Żołnierze maszerują w stronę bramy dzielącej kraje, podkręcając wąsy, wymachując pięściami i prężąc muskuły. A jak maszerują! Tak wysoko podnoszą nogi, że co i raz uderzają piszczelami w ozdobne jak koguci grzebień nakrycia głowy. Po drugiej stronie granicy jest skromniej, ale podobnie. Natomiast tuż przed rozpoczęciem się demonstracji wojska, w akcję wkraczają… KOBIETY (chętne oczywiście), które biegną z flagami Indii w stronę wcześniej wspomnianej bramy i machają nimi przed nosami Pakistańczyków. A po tych sprintach jest DYSKOTEKA pełną gębą. Bawią się, jasna sprawa, tylko dziewczyny, ale za to jak! Faceci na trybunach mogą pomarzyć i pozazdrościć. Ja i Grace, znają przebieg widowiska, wcisnęłyśmy się na początek kolejki chętnych do biegania z flagą i otworzyłyśmy imprezę. A potem z wyprawowiczkami tańczyłyśmy w palącym słońcu. Miny chłopaków oglądających ceremonię zamknięcia granicy i nas tańczące z kolorowo ubranymi Induskami – bezcenne. Łukasz zwany Szotem po wszystkim wysapał tylko „Myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy, a tu Pani leci…”.

Po powrocie z granicy zjedliśmy kolację i po raz drugi poszliśmy do Złotej Świątyni. Tym razem po to, by zobaczyć ją pięknie oświetloną po zmroku i wejść do środka, gdzie przez cały dzień aż do późnych godzin wieczornych przechowywana jest Pani Księga, czyli święta księga sikhów zwana Sri Guru Granth Sahib.
A rano rikszami pojechaliśmy na lotnisko w Amritsarze, by kilkadziesiąt minut później wylądować w Kaszmirze. Jako wyprawowy skryba czuję się w obowiązku poinformować zainteresowanych, że przez kilka następnych dni nie będzie kolejnych relacji z wyprawy I nie dlatego, że „nuda Panie” i nic się nie dzieje, ale zwyczajnie… wjeżdżamy w obszar, w którym nie działają nawet nasze indyjskie karty i nie ma zasięgu.

Sabina Skałka


31 lipca 2023

IV. Waranasi, czyli holy city i nadmiar bodźców

Pociąg wiozący nas w stronę Waranasi wtoczył się na stację o zaplanowanej godzinie, ewakuacja z bagażami na peron przebiegła sprawnie. Kumar od razu zaczął załatwiać riksze, które miały nas zawieźć do celu tego etapu wyprawy, więc ruszyliśmy w stronę wyjścia z dworca. Jakoś nadzwyczaj dobrze mi się szło z dużym plecakiem i torbą trekkingową. Lekko jakoś tak, nic nie zawadzało… I nagle olśnienie! Jezus Maria, mały plecak został w pociągu. Nic w nim szczególnie wartościowego nie było, ale samego plecaka szkoda. Że zaczęłam gnać to za dużo powiedziane, ale zaczęłam biec do naszego wagonu (a jakie długie są indyjskie pociągi, to wie ten, kto zobaczył), wpadłam pomiędzy tłoczących się w nim Indusów, którzy podali mi zgubę. W ostatniej chwili wyskoczyłam z betami… „fajnie się zaczyna” pomyślałam.

Rikszami dojechaliśmy do Waranasi. Upalnego Waranasi, to mało powiedziane. Czekając na człowieka z hotelu, który miał nam pokazać drogę do miejsca kwaterunku na dwie noce, schowaliśmy się do cienia, żeby nie oszaleć i nie skończyć z udarem. Droga krętymi uliczkami stareńkiego miasta, wiodąca do hotelu, była długa i wykończyła nas ostatecznie. Te uliczki są tak wąskie, że przejdzie krowa, przejedzie człowiek na motorze lub przejdzie para chudzielców. Z dużymi plecakami musieliśmy zatem iść gęsiego. Odczuwalna temperatura przekraczała 40 stopni, wilgotność ponad 90%, a my z bagażami…ale dotarliśmy do hotelu i już po obejrzeniu pierwszych pokoi, w których mieliśmy się zakwaterować, wpadliśmy w zachwyt. Pokoje były duże, z klimą, telewizorami, wypasionymi łazienkami, gabinecikami ze szezlongami, gdyby przyszło nam do głowy wypić w gronie przyjaciół popołudniową herbatkę… Po prysznicu, szybkim praniu brudów i późnym lunchu, ruszyliśmy w miasto z przewodnikiem, a jednocześnie naszym przyjacielem od lat, niegdysiejszym menadżerem kultowego hotelu Puja (teraz na stałe zamkniętego) Kumarem zwanym Shivą. Shiva pokazał nam jak zmieniło się Waranasi. I trochę to, co zobaczyliśmy było takie słodko-gorzkie. Okolice Pujy i świątyni nepalskiej przebudowano, unowocześniono, ale kosztem starego miasta, które było tak klimatyczne i za to je podziwialiśmy. Wieczorem wyszliśmy na Ganga Aarti Ceremony, a po mistycznej ceremonii nadeszła pora na kolację. Po drodze zrobiliśmy też chyba pierwsze większe zakupy w sklepie z jedwabiami. Któraś dziewczyna kupiła sari, ktoś inny torbę, jeszcze ktoś szale dla dziewczyny i mamy… Następnego dnia Kumar zarządził zbiórkę o 5.15, bo zaplanował rejs łodzią po Gangesie, aby było nam dane z tej perspektywy zobaczyć wschód słońca i budzące się do życia ghaty, na których jedni się modlą, drudzy myją, jeszcze inni piorą… po rejsie zjedliśmy śniadanie (tym razem onion paratha dla każdego, bo nie kupiliśmy chleba) i pojechaliśmy rikszami, by zwiedzić kilka miejscowych świątyń, w tym Matki Indii, bogini Durgi, New Visvanath… A po południu zrobiliśmy sobie „dzień dziecka”, czyli odpoczywaliśmy, szwendaliśmy się po okolicy, jedliśmy zamówione pyszności w hotelu. A kolejnego dnia pojechaliśmy do Sarnath. Upał był chyba jeszcze większy niż poprzedniego dnia. Sprawdzałam temperaturę odczuwalną i Internet pokazał mi 46 stopni. W Sarnath zwiedziliśmy świątynie buddyjskie, muzeum archeologiczne i teren wykopalisk oslaniajacych resztki konstrukcji z ostatnich wieków przed naszą erą, czyli z czasów Aśoki i obfotografowaliśmy się pod stupą Dhamekh, w miejscu której Budda miał wygłosić swoje pierwsze kazanie pięciu ascetom. A o wszystkim, co widzielismy opowiadała nam zajmująco Ola Głogowska. Po strawie dla ducha było coś dla ciała, czyli lunch w restauracji LAZANIYA. My – kadra zamówiliśmy oczywiście indyjskie dania z karty (thali i aloo ghobi), ale niestety większość młodych MAKARON a la „prawie włoski”. I nie dość, że te pasty nie były najlepsze, to jeszcze czekaliśmy na realizację zamówienia wyprawowiczów prawie dwie godziny. Rikszarzy, czekających na nas w pełnym słońcu, pewnie szlag trafiał, ale cóż… po powrocie do hotelu mieliśmy czas na szybki prysznic i przepakowanie się na drogę do Amritsaru. Tymczasem w jednym z dwóch pokoi chłopców podniósł się krzyk. Okazało się, że panowie, pomimo ostrzeżeń kadry, w małym kamerliku przy ich sypialni, który zaadaptowali jako suszarnię, otworzyli okno (na szczęście nie kraty w nich), no i złośliwe małpy skorzystały z okazji i obrzuciły własnymi odchodami upraną bieliznę i koszulki… A takie są ładne i wydają się zabawne (małpy, a nie koszulki chłopaków).

Zostało też trochę czasu na ostatnie spacery ghatami nad Gangesem. A propos Gangesu, nasi chłopcy drugiego dnia pobytu w Waranasi postanowili jeszcze przed śniadaniem wykąpać się w tej rzece i zmyć z siebie grzechy przeszłe, teraźniejsze i nawet przyszłe. Oczyszczeni, wydawali się szczęśliwi i deklarowali powtórkę z rozrywki, ale następnego dnia wybrali dłuższy sen. W każdym razie, do domów wrócą mentalnie odmienieni i emanujący nieziemską poświatą… (niektóre spostrzeżenia piszącej mogą być efektem nadmiaru słońca).

A wracając do ostatniego dnia w świętym mieście… wyszłam na samotny spacer na ghaty i okazało się, że na podobny pomysł wpadli młodzi, z którymi polazłam do małej czerwonej świątyni zamieszkanej przez dwudziestokilkuletniego Amerykanina. Chłopak wychował się w Kalifornii i w poszukiwaniu sensu życia ruszył w świat. I tak idea mogłaby się nawet wydać piękna, gdyby nie jego opowieści o tym, że ma widzenia i fakt, że w swoim lokum przechowywał czaszki. Czy ludzkie? Tego nie sprawdziliśmy. Pożegnaliśmy typa i poszliśmy robić zdjęcia rzece. Ja spotkałam Grace i obie wolnym krokiem ruszyłyśmy eksplorować tę część ghatów, w którą, mieszkając zwykle w hotelu Puja, nie zapuszczałyśmy się, bo zwykle łaziłyśmy w stronę Manikarnika. Wróciliśmy do hotelu po zachodzie słońca, a o 20tej pożegnaliśmy Waranasi i wyruszyliśmy rikszami na dworzec. Nastroje były wyśmienite. Kumar i nasz kierowca zaśpiewali nawet po drodze na dwa głosy hymn Indii. I jak to mówią – choć tak dobrze żarło, to zdechło. Główna hala dworca była zapchana granic możliwości. Poszliśmy więc na peron piąty, z którego mieliśmy o 22.15 wyjechać do Amritsaru. Tymczasem na wyświetlaczach nie było tego pociągu, aplikacje kolejowe pokazywały, że maszyna gdzieś utknęła i przyjedzie z opóźnieniem. Jak dużym? Nie wiadomo. Więc czekaliśmy. Nie można się było ruszyć do toalety, bo pociąg mógł w każdej chwili przyjechać, a jedyna toaleta była we wspomnianej hali głównej. Młodzi chodzili zatem „za potrzebą” za blachę falistą ustawioną w części peronu, wykazując się odwagą, bo było to szczurze osiedle. Mijały kolejne godziny a my trwaliśmy na posterunku. Gorszy wieczór zaliczył Fifi Hornik, który miał lekką gorączkę i głębokie przeświadczenie, że skona w Waranasi. Ale lek przeciwgorączkowy i odśpiewany przez grupę kolegów i koleżanek „Testament mój” postawiły go na nogi. W pewnym momencie, rozłożeni na plecakach młodzi slodko spali, a my – opieka siedzieliśmy na wózku dostawczym i nasłuchiwaliśmy komunikatów. Tuż przed trzecią wsiedliśmy do pociągu, powalczyliśmy o zarezerwowane w sleeperze miejsca z rozłożonymi na nich tubylcami i po zwycięskiej batalii mogliśmy wreszcie spokojnie zasnąć. Teraz, kiedy piszę, ciągle jesteśmy w pociągu. Do Amritsaru przyjedziemy z sześciogodzinnym opóźnieniem. Ot, uroki podróży.

Sabina Skałka


27 lipca 2023

III. Kalkuta, wolontariat i sokarnia

Czasu na sny o Kalkucie mieliśmy aż nadto, bo pociąg przyjechał do Jalgaon po nas opóźniony i niestety musiał po drodze przepuszczać inne pociągi, a więc stał kilka razy po ok.20 minut… Młodzi czas podróży pociągiem praktycznie przespali. Nie wiem jak oni to robią, ale jak się kładą, to śpią jak aniołki i ile wlezie. Z kadrą inaczej. My czuwaliśmy, podsypiajac i kręcąc się z boku na bok w trzęsącym się na torach pociągu.

I tak kokosząc się na swojej pryczy, ja wyprawowy kronikarz, uświadomiłam sobie, że pisząc o Aurangabadzie zapomniałam odraportować, że przy grobie tego, od którego miasto wzięło nazwę też byliśmy. Mary Nowak i Kuba Kaczmarek wygłosili przygotowany o ostatnim z wielkich Mogołów wykład, wskazując dobre i złe strony jego panowania. Że doszukali się dobrych stron tego typa – Aurangzeba… godne podziwu.
A Filip Hornik sypał mu płatki róż na mogiłę. Bez komentarza.

Przejazd pociągiem do Kalkuty zaczął się z kilkugodzinnym opóźnieniem. O tym już pisałam. I jak tylko przyjęliśmy pozycje horyzontalne na naszych miejscach w wagonach, zapadliśmy w błogi sen i spaliśmy chyba do 12tej. Niektórzy z wyprawowiczów (Konrad Książek) przespali prawie całą drogę. Nie jedli, niestety mało pili, przewracali się z boku na bok na niebieskiej, dość twardej pryczy w sleeperze. No i tak jechaliśmy, jechaliśmy… I końca tej podróży widać nie było, bo nasz pociąg, z racji opóźnienia, musiał przepuszczać inne, które miały wjechać na kolejne stację o czasie.

I jak mieliśmy być w Kalkucie ok. 5tej, to byliśmy ok. 13tej – zmęczeni, przepoceni, brudni, głodni i ciekawi Kalkuty, gdzie mieliśmy w planach wolontariat w domach Matki Teresy. Najbardziej podniecony wizją pobytu w Kalkucie był bez wątpienia Łukasz zwany Szotem, który przygotował się do oprowadzenia nas po mieście jako ciccerone, czyli swojsko – przewodnik. Obkuł się niemiłosiernie i chciał nam o wszystkim, co wyczytał opowiedzieć. Problem w tym, że miał konkurenta, który tak jak i on lubi opowiadać (długo…), zna Kalkutę jak własną kieszeń, a w dodatku nikt mu „nie podskoczy” i nie przerwie… (wszyscy wiedzą o kim piszę), więc podczas pobytu i poznawania Kalkuty Szot walczył o głos. Momentami skutecznie.

Po zakwaterowaniu w hotelu Sunflower, tym samym w którym była wyprawa Słowaka w 2019 roku, Grace z Kumarem pojechali wymienić wspólną kasę, kupić bilety na samolot Amritsar – Srinagar i zgłosić naszą ekipę na wolontariat Siostrom Miłosierdzia, a że siostra Maria, szefowa wszystkich szefowowych w zgromadzeniu w Kalkucie, musiała skądś dojechać, to zgłaszanie nas trwało ponad godzinę. A ja w tym czasie wzięłam grupę i poszliśmy na obiad tudzież późny lunch. Bardzo późny, bo kelnerzy i kucharze we wspomnianej knajpie, oględnie mówiąc, nie śpieszyli się… ktoś z nas dostał zamówiony napój, ktoś inny czekał na ten napój dwie i pół godziny. Ktoś dostał danie główne, ktoś inny deser przed głównym. I tak bez końca. Dlatego tego pierwszego dnia nic już nie zobaczyliśmy, prócz hotelu, w którym młodzi wygłosili przygotowane odczyty na wybrane tematy.

A następnego dnia, o 5.30 ruszyliśmy w stronę głównego domu Matki Teresy na mszę i po przydział miejsca wolonatryjnego. Okazało się, że „sis” Maria skierowała chłopców z Kumarem do Daya Dan, Grace z pięcioma dziewczynami do Prem Dan, a mnie z pozostałymi dziewczynkami do Shanti Dan.

Do Shanti dojechałyśmy miejskim busem (10 rupii = bilet) wraz z kobitkami z Hiszpanii i Włoch, które znały drogę, bo pracowały tam już od ponad tygodnia.
Po założeniu fartuszków zostałyśmy rzucone na „głęboką wodę”, czyli zmieniałyśmy pościel, ścieliłyśmy łóżka, prałyśmy, wieszałyśmy w palącym słońcu mokre prześcieradła, powłoczki i ubrania na dachu Shanti Dan. Potem starałyśmy się zająć czas pensjonariuszy i karmiłyśmy ich podczas lunchu. Wszystko to było wyczerpujące pod każdym względem. I podobnie pracowały grupy Kumara i Grace. Zaś po wolontariacie Dyrektor zaordynował spotkanie podsumowujące pierwszy dzień w Kalkucie i zaproponował spacer po mieście, który trwał do zmroku. A Szef był w formie. Maszerował jak młody rekrut, a my wlekliśmy się za nim coraz wolniej i coraz głośniej marudząc. Następnego dnia wolontariat i znowu spacer, tym razem krótszy, połączony z wymianą pieniędzy i zakończony kolacją w restauracjach blisko naszego hotelu. Trzeci dzień miał mieć taki sam scenariusz i po części miał, ale popołudnie miało wypełnić wyjście do kina na film bollywoodzki. Tymczasem nic ciekawego w repertuarze nie znaleźliśmy i skończyło się referatem o polskich uchodźcach w Indiach, który wygłosił Łukasz Szot i prelekcją Ani Gwizdak na temat języków w Indiach.

Dodam jeszcze, że pożegnać się z pensjonariuszami domów Matki Teresy nie było łatwo. Ktokolwiek był tam choć raz, wie, że czas w tych ośrodkach mierzy się inaczej niż poza nimi. Wolontariusze szybko nawiązują kontakt z podopiecznymi, których los zaczyna ich obchodzić bardziej niż wcześniej zakładali. Podarowaliśmy więc im książeczki, kredki, chłopcy kupili dzieciakowi, który obchodził urodziny koszulkę polo, a Filip zostawił nawet okrągłą sumkę Siostrom Miłosierdzia i dzieciakom w Daya Dan.

Wszystko, o czym piszę wdaje się proste, ale… niestety realizację podjętych przez nas zadań utrudniały pogoda, czyli upał, wysoka wilgotność, rzęsiste monsunowe opady raz lub kilka razy w ciągu dnia, a także… problemy gastryczne młodych. No niestety… papier toaletowy stał się na tym etapie wyprawy cenniejszy od szlachetnych kruszców, a tabu językowe polegające na nieporuszaniu tematów związanych z fizjologią ZDECHŁO. My natomiast, czyli kadra, dostawaliśmy tragikomiczne wiadomości typu: Właśnie jestem w toalecie i od razu zrobię update, że jest lepiej, bo można już się łatwo doszukać brył. Nadal dość bezkształtnych, że tak powiem, ale już zdecydowanie nie woda (udostępnione anonimowo, za zgodą doświadczonego).

Pojawiły się też pierwsze głosy sugerujące, że młodzież ma już dosyć potraw z garam masalą i że tęsknią za czymś swojskim (czyt. roladą). My, starszyzna, najbardziej polubiliśmy kram oferujacy świeżo wyciskane soki. Pyyycha w dużym kubku za 60 lub w jeszcze większym za 80 rupii. Ostatni dzień w Kalkucie rozpoczęliśmy śniadaniem przygotowanym przez uczniów (kilka konserw mniej!) i dwoma referatami – Piotrka Stojowskiego i Wiktorii Wollnik. W trakcie wykładów, nawiasem mówiąc interesujacych, przysnęło się Konradowi K. Chyba nikt z nas tego nie zauważył poza Kumarem, który (i na to zwróciłam uwagę) przegrzebał spokojnie plecak, wygrzebał z niego gwizdek, podszedł do drzemiącego Konrada i dmuchnął. Potem lisim krokiem podkradł się z butelką wody do Kuby Kaczmarka, który niefrasobliwie oparł głowę o ramię Marry i zaczynał śnić… Szef to ma metody!

A potem opuściliśmy pokoje (oj, trochę szkoda, bo wygodne) i chcieliśmy pójść na spacer do katedry św. Pawła i Victoria Memorial, ale… Kumar zaczął załatwiać taksówki, które miały nas zawieźć na dworzec wieczorem i utknęliśmy. Samochodów nie było w ogóle albo w dobrej cenie. Minęła dwunasta, trzynasta, a my siedzieliśmy w holu na plecakach, czekajac aż sprawa się rozwiąże i będziemy mogli pójść w miasto. Ostatni raz. Wreszcie wyszliśmy. Miasto było zakorkowane, chodnikami płynął wartki strumień miejscowych. W dodatku zaczęlo lać. Zeszliśmy do metra i podjechaliśmy na stację Maidan, żeby jak najszybciej dotrzeć do katedry i Victoria Memorial. Fasadę katedry odrestaurowano. W środku trwały jeszcze prace konserwatorów, a muzeum VM rozczarowało jeśli chodzi o ekspozycje. No cóż, mówi się trudno. Po obejrzeniu tych dwóch miejsc wróciliśmy do hotelu na szybki prysznic przed wyjazdem pociągiem do Waranasi. Po drodze zdążyliśmy zjeść obiadokolację. Droga na dworzec była średnio zajmująca, a nocleg w niebieskim sleeperze jak zwykle odprężający.

Sabina Skałka


21 lipca 2023

Aurangabad, czyli groty, mały „Tadzio” i poszukiwanie obiektywów.

Zwiedzanie Mumbaju skończyliśmy późnym popołudniem. Odstawieni na Dworzec Wiktorii, poszliśmy do głównego holu, w którym wybraliśmy knajpkę na kolację i aby przeczekać kolejne godziny do podstawienia pociągu do Aurangabadu. Kolacja jak kolacja. Nic szczególnego, tyle, że było ciasno, bo do małej restauracyjki z wielką kartą dań wpakowaliśmy z bagażami. Po zapłaceniu rachunków grupa się rozlazła – jedni poszli robić zakupy „na drogę” typu woda i ciastka, inni robili zdjęcia pięknej bryły dworca, a Szot pilnował dzielnie pozostawionych samopas plecaków. Kiedy wybiła godzina „zero” poszliśmy na peron nr 18 gotowi na nową przygodę.
Mrowie czekających ludzi, bezpańskie psy, szczury buszujące pomiędzy torami i pociągi – długie, ciężko wtaczające się na stację… wszystko to wyraźnie zafascynowało młodzież. Inna sprawa, ze nasi wyprawowicze okazali się bardzo otwartymi ludźmi, chętnie rozmawiającymi z Indusami i wypytujacymi tubylców o wszystko – od zabytków po dietę miejscowych.

Ale ad rem… nasz pociąg był podstawiany, więc odnalezienie miejsc w wagonach i zabezpieczenie plecaków potrwało krótką chwilę. Zasnęliśmy około północy kołysani mknącym w stronę Aurangabadu kolosem. Na miejscu byliśmy o czasie, czyli o 4.15, a jakieś pół godziny później zaczęliśmy rozlokowywać młodych w pokojach hotelu Pariwar,w którym była już wyprawa Słowaka cztery lata temu, a który stoi jakieś sto metrów od dworca.

Tego dnia spaliśmy, wstyd przyznać, do południa. Spało się dobrze, bo temperatura w Aurangabadzie nie była tak wysoka jak w Mumbaju, nie było tak duszno i parno, a poza tym co innego zdrzemnąć się w pociągu, a co innego rozłożyć boskie ciała w wygodnych łóżkach. No więc spaliśmy do południa, potem pojechaliśmy na pyyyyszne śniadanie do restauracji „pure veg”. Kadra pożarła masala dosy… A po śniadaniu zaczęliśmy zwiedzać. Oczywiście nie sam Aurangabad, a świątynie pobudowane w grotach miedzy 3 a 7 w., ozdobione płaskorzeźbami przedstawiającymi zarówno bogów hinduskich jak i Buddę. Drugi przystanek tej wycieczki był pod… Tadż Mahalem. Małym Tadż Mahalem vel Tadziem. Jak tylko weszliśmy do ogrodów okalających to mauzoleum staliśmy się gwiazdami, czyli ciągle ktoś chciał sobie z nami robić zdjęcia, indywidualnie i z całą grupą. Trudno było przejść parę metrów. Nasze blade oblicza i blond włosy niezmiennie (patrząc z mojej perspektywy) fascynują Indusów. A po sesjach zdjęciowych pod „Tadziem” ruszyliśmy do punktu trzeciego ekskursji, tj. kilkusetletniego młynu wodnego Panchakki, którego forma zdecydowanie przegrała z maleńkimi kotkami brykającymi na klombach przy rzeczonym zabytku.

Po wycieczce była kolacja i kilka godzin odpoczynku w pozycji horyzontalnej. Tuż przed kolacją kilkoro młodych zdecydowało się podjechać do punktu Airtela, by kupić karty SIM. O tym, że operacja się udała przekonaliśmy się jadąc do restauracji, kiedy to w kieszeni Kumara zadźwięczał telefon i wyświetlił się nieznany numer. Szef odebrał i rozmawiał z kimś z poważną miną PO ANGIELSKU. I ja I Grace pomyślałsmy, że zadzwonił właściciel hotelu lub organizujący nam transport jego brat. Tymczasem… po dłuższej chwili rozmowy dyrektor zorientował się, że rozmawia z… Kubą Kaczmarkiem, meldujacym, że załatwili co chcieli i dojeżdżają do nas coś zjeść.

Drugi dzień zaczęliśmy śniadaniem przygotowanym przez młodzież w jednym z pokoi przypominającym suszarnię pralni miejskiej. Potem znowu załadowaliśmy się do travellera i pojechaliśmy do położonej ok.30 km od Aurangabadu Ellory, gdzie znajduje się kompleks kilkudziesięciu jaskiń – świątyń udostępnionych turystom. We wzgórzach Charanandri, w czasie o trzeciego wieku przed naszą erą do ósmego naszej, wykuto świątynie hinduistyczne, dżinijskie i klasztory buddyjskie. Zwiedzanie ich zajęło nam kilka godzin. W trakcie spaceru od świątyni do światyni robiliśmy zdjęcia, niektórzy nabywali drogą zakupu rozmmaite precjoza oferowane przez zaczepiających nas handlarzy. Łukasz zwany Szotem tradycyjnie już bodźcował mnie werbalnie, ćwicząc belferską cierpliwość. W pewnym momencie nogi już mocno bolały, puste brzuchy popiskiwały z głodu, ale wszystko rekompensowało to, co mogliśmy obejrzeć. Wreszcie nawet Kumar poczuł się LEKKO zmęczony, skutkiem czego spod ostatniej świątyni podjechaliśmy do wyjścia z kompleksu zabytków wygodnym, białym wehikułem.

Drugi dzień zaczęliśmy od wyprawowego śniadania (konserwy + warzywka + sery + chleb tostowy) i zmartwień, bo pierwszych kilka osób zaczęło się uskarżać na ból brzucha. Na szczęście sytuacja została opanowana i mogliśmy, już w pełni spakowani, ruszyć do Ajanty. Droga zajęła nam dwie godziny, a zwiedzanie zabytkowego kompleksu wypełniło czas do 16.30. Naszym przewodnikiem po buddyjskich świątyniach był Karol Tront. Dodam, świetnie przygotowanym. Opuszczając cud architektury z przełomu er, zjedliśmy przepyszne świeże ananasy, po czym wsiedliśmy do busa i ruszyliśmy do dworca w Jalgaon. Był jeszcze przystanek na pyszną kolację i zdjęcia zachodzącego malowniczo słońca. A potem nastał czas odsiadki na dworcu. Była 21.00 a pociąg mieliśmy zaplanowany na 2.45. Poczekalnia dla kobiet była w remoncie, więc wszyscy wpakowaliśmy się do męskiej. W pewnym momencie ktoś z nas zauważył, że oprócz toalet w rzeczonej poczekalni jest i prysznic. No i dość szybko powstało coś, co Polacy, nawet młodzi, mają wdrukowane w geny, a mianowicie LISTA KOLEJKOWA. Autorem był Kuba Kaczmerek, który jako łazienny spisał się doskonale, bo pilnował porządku i czasu mycia się przepoconych wyprawowiczów (zdjęcie listy w załączniku). Kto się ciaprał najdłużej? SZOT. ŁUKASZ SZOT. I jak już prawie wszyscy byli czyści, Kumar – oczekujacy grzecznie na swoje miejsce w „łazience” – sprawdził co z pociągiem… no i okazało się, że możemy pluskać się dużo dłużej, bo „ciuchcia” ma godzinne opóźnienie, które miało rosnąć.

Uznałam, że pora się położyć, więc owinięta prześcieradłem, na kocyku rozłożonym na podłodze i z głową na czyimś plecaku przespałam się do ok. 4.30. Jak się okazało duża część grupy poszła moim śladem. Przed piątą Kumar dał sygnał do wyjścia na peron. Pociąg przyjechał o 5.03. Był zatłoczony. Indusi spali na naszych miejscach, więc trzeba było ich budzić, by móc zabezpieczyć plecaki i zacząć śnić o Kalkucie.

Sabina Skałka


18 lipca 2023

Dzień I, II i III, czyli dolot, Mumbai i urwana klamka

Najpierw uziemiła nas pandemia covid, potem próbował wydłużyć ten okres Putin, ale wreszcie zaczęliśmy jeździć, latać, podróżować.
Najpierw my – geriatria… do Jordanii, do Indii Północnych, potem do Egiptu, aż wreszcie… zaczęły się przygotowania do 19.młodzieżowej wyprawy na subkontynent Kumara. 14 lipca zaczęła się wyprawa.
Wyjechaliśmy o 5tej spod Słowaka żegnani przez rodziców i przyjaciół. Do Krakowa dotarliśmy o 6tej, a potem zaczęły się loty, czuwanie w Stambule, kolejny lot, czyli dolot do Mumbaju.
„Trochę tu ciepło i parno” zauważył Szot po wyjściu na „swieżyj wozduch”, czyli po opuszczeniu lotniska. „Będzie cieplej i parniej” wystękałam zmęczona długim lotem i brakiem snu.
Kumar i Grace załatwili taksówki, upchnęlismy się w nich wraz z bagażami i pojechaliśmy do hotelu. Dojechaliśmy wszyscy.. uf… niestety, na pokoje musieliśmy poczekać do 13tej, więc najpierw drzemaliśmy gdziekolwiek, kadra na przykład na jednym łóżku, przykryta po brody kołdrą i czym się dało, bo zarządzający lokalem podkręcili klimę „na maksa”, pewnie chcąc nam przypomnieć jak cudnie jest w ojczyźnie wiosną. Brrrr.
Nasza, opiekunów, drzemka była krótka. Po 10tej ruszyliśmy do banku wymienić część uzbieranej przez młodych kasy, by opłacić przejazdy pociągam „w tę i nazad” po Indiach. W SBI nie było łatwo. Najpierw była kontrola czy nie wnosimy bomby zamiast kasy do wymiany, potem było pierwsze podejście do urzędnika. Spalony. Na drugi piętrze banku – drugie podejście. I znowu spalony, bo nie ten fachura do którego się zwróciliśmy był odpowiedzialny za wymianę pieniędzy. Na typa właściwego czekaliśmy chwilę, wygodnie siedząc na kanapie. I czekaliśmy… wreszcie przylazł. Złote druciane okulary sugerowały jasno, że nie z byle kim mamy do czynienia. Gość sprawdzał wszystko dwa razy, kazał wypisywać Kumarowi na odpowiednim druku numery wszystkich banknotów do wymiany, po czym podarł tę kartkę, oznajmiając, że jedna osoba nie może wymienić tak dużej kwoty i polecił podzielić pieniądze na nas troje i oczywiście na nowo pospisywać numery banknotów. Potem sprawdzał nasze paszporty, skanował paszporty, przeglądał wszystko dwa razy i w tak zwanym „międzyczasie” załatwiał innych petentów, ku zgrozie Dyr. Fabjańskiego. A potem typ w złotych brylach zaczął liczyć… raz, drugi, od nowa… kupkami… Każdą z kupek przeliczał dwa razy… potem tak samo liczył rupie, ale… zrobić przelew kasy za pociągi mogliśmy zrobić już u innego specjalisty wysokiej klasy. Spróbowaliśmy u jednego, który odesłał nas do koleżanki… trwało to ponad dwie godziny, drugie tyle zabrało kupno kart SIM, żeby rozdzielona „opieka” mogła mieć z sobą kontakt w trakcie wyprawy i wymiana pieniędzy dla wyprawowiczów. Wróciliśmy późnym popołudniem. Mlodzi grzecznie odsypiali podróż w swoich pokojach. Obudziliśmy ich, żeby rozdać kieszonkowe przed pierwszą indyjską kolacją w pobliskiej knajpeczce. Oj, pojedliśmy…
Noc minęła spokojnie. MŁODYM minęła spokojnie, bo my – opiekunki odkryłyśmy, że klamka od wewnątrz naszego pokoju jakby się trochę urwała. I wieczorem nie było problemu. Zamknęłyśmy się od wewnątrz na klucz i poszłyśmy spać. Problem pojawił się o siódmej rano kiedy zapukał do drzwi pracownik hotelu, ktory przyniósł chleb na śniadanie (śniadanie robią sami uczestnicy wyprawy) i nie bardzo rozumiał dlaczego nie umiemy otworzyć drzwi. Problem powtórzył się półtorej godziny później kiedy trzeba było robić śniadanie, a my nie mogłyśmy wyjść z pokoju z tymi bochenkami. Wyzwolił nas Hornik. Filip Hornik. Zaalarmowałysmy młodych wpisem na WhatsAppie.

Drugi dzień w Mumbaju był zdecydowanie ciekawszy dla wszystkich. Po porannych przygodach z klamką, zjedliśmy śniadanie i taksówkami ruszyliśmy pod Gate of India. Kilka fot i już wchodziliśmy na łódź płynącą na Elefantynę.
Elefantyna to mała wysepka, na której znajdują się groty, a w nich świątynie hinduistyczne. Pierwsza, do której docierają turyści jest największa, najlepiej zachowana i pięknie ozdobiona płaskorzeźbami przedstawiającymi boga Śiwę. Miejsce robi wrażenie, ale spokój zwiedzania zakłócają wszędobylskie małpki, które może i mają urocze mordeczki, ale w tych mordeczkach ostre zęby, które szczerzą atakując każdego, kto według nich ma coś smacznego do zjedzenia lub wypicia. No i szybko przekonaliśmy się, że lepiej oddać bez walki smakołyk, colę czy limkę niż być pogryzionym i podrapanym. Miejscowi walczą z tą futrzaną bandyterią za pomocą proc lub grubych drągów. Kilkoro z nas, napadniętych podczas dopijania limki, bez zbędnym ceregieli oddało napoje, jedynie Łukasz zwany Szotem uciekał przed małpą z kubkiem sody w garści. I wygrał ten wyścig. Dodatkową atrakcją podczas wypadu na Elefantynę była krótka przejażdżka ciuchcią z portu, w ktorym zacumowalismy aż do miejsca, w którym zaczyna się wspinaczka do grot świątynnych.
Po około czterech godzinach wróciliśmy do Mumbaju i skierowaliśmy się do hotelu, a wieczorem na kolację. Ps. Klamki w drzwiach naszego hotelowego pokoju nie naprawili. Ostatniego dnia w Mumbaju z zatrzaśniętego pokoju wyzwolili nas po raz wtóry uczniowie.

W nocy zaczęło lać… ostatni dzień naszego pobytu w Mumbaju był deszczowy, pochmurny, mglisty i parny. Liczylismy, że slońce wyjrzy zza chmur, ale nie chciało. Śniadanie zrobili wyprawowicze. Tradycyjne zaserwowali kanapki z chleba tostowego, serków topionych, pasztetu z konserw, pomidorów, ogórków i zielonej papryki. Podczas śniadania młodzi pochwalili się nawiąznymi znajomościami i spotkaniem oko w oko, a dokładnie oko w ogon z pomieszkujacym nielegalnie w pokoju chłopaków szczurkiem.
Ok.10.15, niezrażeni pogodą, wsiedliśmy do wynajętego busa i ruszyliśmy w miasto. Przewodnik zabrał nas na Marine Drive, do Muzeum Księcia Walii, do Mani Bhavan, czyli domu, w którym mieszkał Gandhi po powrocie z południowej Afryki. Widzieliśmy slumsy Dharavi, świątynię Ganesśi, Dhobi Ghat, czyli dzielnicę pralni, no i oczywiście kolejowy dworzec Wiktorii, z którego ruszyliśmy pociągiem do Aurangabadu.

Sabina Skałka