XIV Wyprawa
7 sierpnia 2011
XVIII. To już koniec
Dopadła mnie chandra jak ta jesienna, choć liście klonu jeszcze nie zapowiadają deszczu kolorów, a koty nie wygrzewają się leniwie na dachach miast kosztując ostatnich słonecznych promieni. Doskonale pamiętam jak ponad dwa miesiące temu kazałam Wam zasiąść wygodnie przed komputerem z kubkiem herbaty. Dziś to ja trzymam w rękach parujący kubek, wypełniony po brzegi słodką herbatką będącą kaszmirskim specjałem i cofam się piętnaście tysięcy kilometrów wstecz, gdzie mieliśmy przed sobą na horyzoncie 58 dni, które wydawały się jeszcze wtedy ogromem czasu. Wydawały się, bo w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że wraz z przestawieniem zegarka o 3,5 godziny do przodu wskazówka zaczęła szybciej pokonywać dystans dwudziestu czterech godzin.
Nie chciałam wracać do domu. Nigdy tak, jak 5 września. Nie chciałam przekroczyć murów lotniska Indiry Gandhi, nie chciałam posadzić stopy na pokładzie samolotu należącego do rosyjskich linii lotniczych. Nie żebym bała się starcia z ruską maszyną, po prostu wiedziałam, że wszystko wtedy pryśnie jak bańka mydlana. I prysnęło. Delhi żegnało nas deszczem. To nie był soczysty deszcz, który zdążyliśmy już poznać wykręcając go z koszulki. To był deszcz przy którym można było biec przed siebie mając za tło Englishmana Stinga. W końcu my również nie byliśmy na swojej ziemi. Mimo wszystko znaleźliśmy tutaj kawałek podłogi, kawałek raju pośród klaksonów, setek ludzi przekraczających tę samą ulicę, ulicznych sprzedawców, kąpieli w oceanie, wschodzie słońca nad Gangą, samosów, ton śmieci piętrzących się na głównych ulicach – chaosu wielkich miast. Kawałek raju w objęciach Himalajów i Karakorum, na pustkowiach, w palecie barw nad Pangongiem, w śniegu na Kardung La, buddyjskich stupach, w trzęsących jeepach. Kawałek szczęścia w zieleni Manali i gasnącej nocą Śimli. Smakowaliśmy jak koneserzy każdego miasta, wgryzaliśmy się w korzenie by smak jak najdłużej został na ustach.
Przywieźliśmy ze sobą więcej niż dobra materialne, więcej niż zdjęcia i filmy. Przywieźliśmy 26 dojrzalszych niż przed wyjazdem osób, bogatszych w doświadczenia, bogatszych w biedę i cierpienie, bogatszych w życie. Dwa miesiące potrafią zmienić człowieka i wywrócić do góry nogami jego dotychczasowe spojrzenie na świat.
Nie wiem czego najbardziej mi brakuje. Wiem tylko, że wrócę. Wrócimy, bo tęsknię niemiłosiernie.
Peneplena
5 sierpnia 2011
XVII. Delhi
Przejazd klimatyzowanym pociągiem, w trakcie którego zostaliśmy poczęstowani obiadem i lodami był dla nas bardzo przyjemny. Żałowaliśmy, że trwał tylko 2 godziny. Do Delhi dojechaliśmy ok 23.00. Ze stacji metra przeszliśmy do naszego hotelu.
Następnego dnia, po zbiórce o 10.00 pojechaliśmy rikszami do Qutb Minar – minaretu, wzniesionego w XIII w. z czerwonego piaskowca, o wysokości 73 m, średnicy 3 m u szczytu i 14 m u podstawy. Qutb Minar został wzniesiony jako część pierwszego meczetu w Indiach – Kuwwat-al.-Islam. Po wysłuchaniu wykładu Michała, zaczęliśmy zwiedzanie. Popołudniu dostaliśmy czas wolny, który część z nas poświęciła na zakupy, część na jedzenie, czy odpoczynek w hotelu.
Następny dzień przeznaczyliśmy na zobaczenie galerii przeznaczonej Indirze Gandhi. Obejrzeliśmy zdjęcia, fragmenty gazet związane z Indirą, jej ubrania, pokój w którym spędzała czas oraz miejsce, w którym została zamordowana w 1984 roku. Po wysłuchaniu referatu udaliśmy się do nowoczesnemu muzeum poświęconemu Gandhiemu. Mahatma Gandhi został zamordowany 30 stycznia 1948 roku przez hinduskiego fanatyka. Mieliśmy okazję przejść ostatnią trasą, którą zmierzał aż do miejsca, w którym został postrzelony. W środku muzeum znajdował się pokój, w którym Gandhi spędził ostatnie 144 dni swojego życia, wiele zdjęć, fragmentów gazet. Obejrzeliśmy wystawę kukiełek przedstawiających ważne fragmenty życia Gandhiego. Z zainteresowaniem oglądaliśmy filmy, które przedstawiały historię Jego życia. Był wybitnym człowiekiem, jednym z twórców współczesnej państwowości indyjskiej, który dążył do swoich celów bez użycia broni. Dotąd o wolność kraju walczono bronią. Gandhi zdobył wolność dla swojej ojczyzny własną dobrocią. Jest to postać tak popularna, o takich osiągnięciach, że referat o życiu Mahatmy trwał 70 minut i został ogłoszony najdłuższym referatem XIV wyprawy.
Riszkami dojechaliśmy do India Gate (Bramy Indii), którą w 1921 roku ufundował książę Wielkiej Brytanii ku chwale indyjskich żołnierzy, którzy zginęli w I wojnie światowej. Stamtąd spacerem doszliśmy pod zespół budynków rządowych – parlament i sekretariaty. Zobaczyliśmy Sansad Bhawan (Parlament Indyjski) oraz RashtrapatimBhawan (Dom Prezydencki).
Kolejnego dnia zobaczyliśmy Raj Ghat – miejsce, w gdzie Gandhi został poddany kremacji. Pośród zadbanych trawników znajduje się pomnik upamiętniający Gandhiego.
Zobaczyliśmy znajdujący się w pobliżu Digambara Jain Temple – szpital dla ptaków prowadzony przez dżinistów. Było to groteskowe przeżycie gdy oglądaliśmy leczące się ptaszki, a na ulicach Indii ludzie umierają z głodu…
Ostatniego dnia spakowaliśmy się i przygotowaliśmy do podróży. O 4:20 wylecieliśmy z Delhi samolotem do Moskwy.
Peneplena
3 sierpnia 2011
XVI. Agra
Powiedziano kiedyś, że dla każdej chwili triumfu, dla każdego wystąpienia piękna, wiele dusz musi być gwałconych. Jak wiele zła musiało się więc stać, by prawdopodobnie największa manifestacja piękna jaką wzniósł człowiek mogła ujrzeć światło dzienne? Tysiące, może setki? Nikt tego przecież nie liczył, wszak gdy szlachta bawi koszta nie mają większego znaczenia. Ktoś skory do egzaltacji powiedziałby w zadumie „jakie to romantyczne”, ktoś inny – nieco pewniej stąpający po ziemi zakrzyknął by zadziornie „toż to nieludzkie!” Nie zwykłem oceniać. Każdy, myślę, miałby sporo racji. Wystarczy spytać jaką cenę zapłacilibyście Wy, drodzy czytelnicy, aby ślad Waszej miłości przetrwał wieki? Co i kogo gotowi bylibyście poświęcić?
Osobę, która odpowie inaczej niż „wszystko” lub stwierdzi, że posiada coś cenniejszego od miłości chętnie spotkam. I gromko wyśmieję.
Bez obaw jednak, nie takie myśli zaprzątały nam głowy, gdy w pełnym słońcu, które zdawało się przypalać nam czupryny, stłoczeni w rikszach przemierzaliśmy wąskie uliczki dzielnicy zwanej (wnoszę, że z powodu sąsiedztwa Taj Mahalu) Taj Ganj. Hotel, którego nazwę skutecznie wyerodowała z mojej pamięci skleroza, mieścił się w samym środku rzeczonej wyżej dzielnicy i od wejścia do najbardziej znanego zabytku świata dzieliło nas dosłownie sto metrów – to jest dwie minutki spaceru. Warunki, standardowo już, nadspodziewanie dobre. W moim osobistym pokoju po kilku operacjach z pogranicza mechaniki i elektryki udało się nawet uruchomić klimatyzację, słowem : cud miód i orzeszki. Gdy dodać do tego jeszcze knajpę umiejscowioną w najbliższym sąsiedztwie, która za sumę dwudziestu pięciu rupii (dla niewiedzących: mniej więcej półtorej złotówki) oferowała obfity sagan, pełen ryżu, placków zwanych po tutejszemu ciapati, soczewicy z sosem zwanej dal, gotowanych warzyw z tym samym sosem zwanych nijak, oraz czegoś wyglądającego i smakującego jak kefir na co tutejsi wołają kurd. Całe to dziwaczne, choć całkiem smaczne i sycące, danie nazywają tutaj tali i jego cena oscyluje przeważnie w okolicach stu rupii. Tego typu uczta to miód na nasze nieźle nadwyrężone portfele. A trzeba wiedzieć, że oszczędzają wszyscy, już to dlatego, że zwyczajnie nie mają, inni ? ci majętniejsi starają się powrócić do domu z jak największym kapitałem. Tak czy inaczej akcja Wielkiego Cięcia Kosztów ruszyła pełną parą.
Dzień pierwszy, jak z powyższego opisu niektórzy może zdążyli już wywnioskować, upłynął nam na zapoznaniu się z naszą dzielnicą na własną rękę. Ów miły gest ze strony pt. Szefostwa pozwolił na złapanie oddechu przed tym co „zupełnie niespodziewanie” miało nas spotkać w ciągu najbliższych dwóch dni.
Następny poranek, jak się rzekło, obfitował w niespodzianki. Przede wszystkim, stan osobowy naszej wyprawy, albo może już korpusu ekspedycyjnego, powiększył się o dodatkowe cztery osoby. Dwóch absolwentów i dwoje spotkanych przypadkowo Polaków którym zwyczajnie było z nami nie dość, że wygodnie to jeszcze po drodze.
Jako ludzie, kulturalni, przyjacielscy i skorzy do niekontrolowanego eksplodowania feeriami gościnności zaprosiliśmy ich ma się rozumieć do komitywy. Zaproszenie zostało przyjęte, więc bogatsi o cztery nowe dusze ruszyliśmy terenówkami (jakże krzywdzące dla tej całkiem niezłej marki jest nazywanie ich wszystkich Jeepami) do odległej o trzydzieści kilometrów Deeg – byłego pałacu mogolskich cesarzy.
I tu zaczęła się przygoda.
Opony pięciu zapakowanych po brzegi terenowych toyot zachrzęściły na rozgrzanym do czerwoności ulicznym żwirze. Droga prowadząca do bram cesarskiego pałacu była duszna i gwarna. Grupa ruszyła leniwie przed siebie. Naprędce wypatrzony cień sprawiał delikatną, acz wyraźną ulgę. Orzeźwiał. Oczekując na wejściówki wszyscy zwiesili ospale głowy. Gdy je podnieśli ujrzeli tłum.
Brzmi jak początek powieści sensacyjnej dziejącej się na bliskim wschodzie, albo scenariusz kolejnej części „Resident Evil” lecz, niestety, zdarzyło się naprawdę i było mniej przyjemne niż początkowo mogłoby się wydawać. Trafiliśmy byli akurat nieszczęśliwe na dzień targowy, w którym to ze wszystkich okolicznych wiosek zjechała się czereda różnego rodzaju mniej lub bardziej nieświadomych ludzi. Dla większości z nich ujrzenie białego człowieka jest niebywałą atrakcją, trzydziestoosobowa grupa to już pełne szaleństwo.
W dosłownym znaczeniu tego słowa.
Okrążeni tłumem cykających nam zdjęcia hindusów czuliśmy się początkowo jak gwiazdy na Oskarowej gali albo drużyna Realu Madryt, Barcelony czy innego Manchesteru na meczu wyjazdowym. Fakt pozostaje faktem – ze zwiedzania były nici, a my nawet wewnątrz pałacu, musieliśmy się zmagać z rozdzierającym uszy hukiem wiwatów i setkami (dosłownie!) gapiów przyklejonych niczym glonojady do szyb. Gdy tłum stężał do naprawdę pokaźnych rozmiarów, dyrektor przytomnie zarządził odwrót, który początkowo nie wydawał się zwiastować czegoś niedobrego. Zaczęło się nagle. Ktoś kogoś popchnął, ktoś inny się przewrócił, reszta zaczęła uciekać przed wyrosłą spod ziemi policją. I wtedy wpadli na nas.
Trzeba nam wiedzieć, że biała kobieta to w tych stronach rarytas przewyższający nawet samochody marki Ferrari, garnitury Armaniego czy zegarkiem Rolexa. Dodajmy do tego dość tradycyjne obyczaje ograniczające mocno wszelkiego rodzaju kontakty damsko – męskie i szeroko rozumianą seksualność i wyłoni nam się pełny obraz sytuacji. Zaczęli nas zwyczajnie macać. Nie bez powodu napisałem „nas”, gdyż ja sam, a konkretnie miejsce, którym plecy tracą swoją szlachetną nazwę, zapoznałem się z czyimś brutalnym chwytem. Odpowiedziałem ma się rozumieć równie brutalnym kopniakiem po czym w trybie przyspieszonym udałem się do samochodu. Dziewczyny niestety nie miały tak łatwo. Poszkodowane relacjonują, że gdyby nie nasze (to jest: męskie) interwencje to setki cholernie pożądliwych łap rozdarłoby im spodnie na kawałki.
Dalszego scenariusza wolałbym sobie nawet nie wyobrażać. Szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że hindusi to prawdopodobnie najbardziej pokojowy naród na świecie i zwyczajnie nie bywają agresywni. Gdyby byli to setki, jeśli nie więcej, osób mogłoby nas po prostu stratować. Nikt jednak stratowany nie został i wszyscy bez najmniejszego draśnięcia zapakowaliśmy się do samochodów i czym prędzej odjechaliśmy w dalszą, mieliśmy nadzieję, że lepszą, drogę.
Prowadziła ona do Fatepur Sikri – miejsca, w którym Mogołowie planowali utworzyć stolicę swojego imperium. Stolica, co ciekawe, umarła śmiercią naturalną gdyż wzniesiono ją w nieźle warownym miejscu o niewątpliwych walorach estetycznych, za to zupełnie pozbawionym jakichkolwiek źródeł wody. Ten kto powiedział, że w Indiach możliwe jest wszystko był oczywiście w błędzie, stolica po czternastu latach pełnienia swojej zaszczytnej funkcji zwyczajnie uschła jak niepodlewana róża.
I tak samo jak ona, pięknie wygląda po śmierci.
Z Fatepur Sikri ostał się oczywiście pałac, który znawcy uznają za jedno z najpiękniejszych miejsc w Indiach, oraz olbrzymi meczet w którym pochowano doczesne szczątki IMIĘ, jednego z czołowych muzułmańskich świętych. Meczet ów, mogący szczycić się najwyższą, bo liczącą ok. pięćdziesiąt metrów, bramą jest do dziś miejscem kultu. Jako ciekawostkę można dodać, że jest on rzekomo zbudowany dokładnie na wzór świątyni w Mekce, lecz wszyscy którzy widzieli obydwa zgodnie twierdzą : za nic cholera nie są podobne.
Tak też, w pełny przygód sposób jak z bicza strzelił nam dzień drugi.
Dzień Trzeci zagrano nam w dwóch aktach, porannym gdzie odwiedzaliśmy czerwony fort i popołudniowym, w którym główną rolę zagrał Taj Mahal w całej swojej okazałej śnieżnobiałej osobie.
Jak się rzekło, rankiem w potwornym, wysysającym życie słońcu wywieziono nas do czerwonego fortu – miejsca, w którym Szahdżahan i jego sukcesorzy sprawowali byli władzę nad swym rozległym imperium. Fort jak sama nazwa wskazuje oprócz monumentalnych murów i kilku ciekawych zakamarków niewiele miał nam do zaoferowania, gdyby nie jeden, drobny szczegół to ośmielę się stwierdzić, że można by go było podczas zwiedzania Agry w ogóle pominąć. Tym drobnym szczegółem jest cudowny i monumentalny widok na skrzący się w słońcu Taj Mahal. Widok tej budowli zapiera dech z każdej strony, ale obserwowanie go z tarasu od strony rzeki, w pełni świadomy tego, że już za niedługą chwilę samemu się tam znajdzie dawał nam dodatkowych emocji.
A pod Tajem kolejka. Nie bardzo pokaźna, wszak wchodziliśmy w godzinach popołudniowych, to jest wtedy gdy ruch turystyczny mocno spada, więc oczekiwanie na wejście nie zajęło nam wieczności. Jeszcze tylko szybka kontrola toreb i naszym oczom ukazał się cudowny widok na?
Nie, jeszcze nie na główną personę dramatu lecz, na prawdopodobnie najbardziej niedoceniany zabytek w historii czyli bramę do ogrodu, w którym mieści się Taj. Cel całej konstrukcji jest jeden: przez jak najdłuższy czas zasłaniać główną ozdobę, tak by odwiedzający dopiero w ostatniej chwili został uderzony jej zachwycającym pięknem.
Jak wygląda Taj wie chyba każdy, nikt jednak kto nie zobaczył go na żywo nie ma najmniejszego prawa wypowiadać się na temat jego wyglądu. To trochę tak, jak z nie przymierzając seksem, można obejrzeć setki materiałów pomocniczych w postaci zdjęć czy filmów instruktarzowych, co jednak nijak ma się do prawdziwego acto in orgasmo.
Pierwsze wrażenie? Taj podziałał na mnie tak, jak Mike Tyson na Andrzeja Gołotę ? leżałem zanim zdążyłem się zorientować co gdzie i jak. Perfekcyjna symetria ogrodów przedzielonych pasem fontann skupia wzrok obserwatora w jednym miejscu, drzewa i krzewy niczym wielkie strzałki prowadzą w samo centrum, dokładnie tam, gdzie oczekiwany przez wszystkich piękny Taj mieni się złotem w mocnych promieniach słońca, perfekcyjnie jak na obrazie, komponując się z czystym błękitem nieba. Siedząc pod rozłożystym drzewem i obserwując z pewnej odległości ma się wrażenie, że cała monumentalna budowla zostanie, niczym piórko, zdmuchnięta przy najlżejszym podmuchu wiatru. Taj jest lekki choć postawny, ani wysoki, ani niski, zdobiony dokładnie na tyle ile wymaga tego dobry gust, odpowiednio okrągły i równocześnie stosownie kanciasty – po prostu doskonały.
Siedząc tak i rozważając krzywizny można między perfekcją kształtów dostrzec nieśmiało przemykającego się Boga, który nie zwracając niczyjej uwagi po prostu jest. I z rzadka, może raz na milion lat natycha ludzi, by choć raz sami stworzyli cud.
I ten cud nam się udał.
Musisz tu przyjechać, samemu zobaczyć i dać się pochłonąć, ja w niczym tu nie pomogę – zaciemnię tylko obraz. Niektórych rzeczy nie da się opowiedzieć, a brak słów to najlepszy opis?
I tyle. Naprawdę, dnia następnego mieliśmy już tylko krótki, luksusowy przejazd do Delhi.
Peneplena
1 sierpnia 2011
XV. Jaipur
Po wczesno-rannej podróży pociągiem docieramy do stolicy stanu Rajastan. Po rozpakowaniu się kierujemy się na stare miasto, które, jak brzmi mit, pomalowane zostało niegdyś na kolor różowy (kojarzący się z gościnnością) na przywitanie przyszłego Króla Edwarda VII. Odwiedzamy City Palace, w którym oprócz kolekcji broni znajdujemy także największe na świecie srebrne wazy, które w XVIII wieku służyły Maharadży Jai Singhowi II do przewożenia świętej wody z Gangesu do Anglii. Następnym punktem naszej wycieczki jest Jantar Mantar, największe i najciekawsze obserwatorium astronomiczne zbudowane przez wyżej wspomnianego pana. Zobaczyliśmy 27-mio metrowy gnomon, który rzuca cień, dzięki któremu można odliczyć czas z dokładnością do jednej setnej sekundy oraz przeróżne inne dziwne konstrukcje, służące do obliczania zaćmień, położenia gwiazd oraz faz znaków zodiaku, o których obsługiwaniu nie mamy pojęcia. Wysłuchaliśmy referatu Maji a następnie z butelkami wody w dłoniach przeszliśmy pod Hawa Mahal, co oznacza Pałac Wiatrów. Jest to budynek o pięciu kondygnacjach z 1893r zaprojektowany przez Ram Singha tak, by kobiety z królewskiego dworu mogły bez przeszkód przypatrywać się życiu ulicy. Weszliśmy się na budynek naprzeciwko, by zrobić dobre zdjęcia, a później sympatyczni riksiarze zabrali nas do centrum miasta. Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się do kina. Mimo tego, że w języku hindi nie jesteśmy raczej specami, całkiem dobrze się bawiliśmy.
Kolejny dzień minął nam głównie na zwiedzaniu fortu Amber znajdującego się 11 km od miasta naszego zakwaterowania. Na miejsce dotarliśmy tradycyjnie, czyli rikszami, natomiast później przesiedliśmy się na słonie. Te wielkie, wzbudzające sympatię zwierzęta nie zawsze są łagodne jak baranki, ale my mieliśmy szczęście – nasze olbrzymy były grzeczne. Po dotarciu na dziedziniec ponownie wysłuchaliśmy odczytu, po czym, już na własną rękę, zaglądaliśmy w każdy zakamarek starego fortu. Kiedy już nasza ciekawość trochę zmalała, pojechaliśmy do świątyni boga słońca, po drodze oglądając Pałac Na Wodzie. Po wspinaczce w górę zbocza dotarliśmy do Galty – świątyni znanej także z ogromnej liczebności małp. Całe szczęście, popołudnie mogliśmy zagospodarować sobie na swój sposób. Po posiłku, zakupach i spacerze wróciliśmy do hotelu, by wypić bananowe lassi na roof-topie, grając w kości, a później odpocząć przed kolejną wczesną pobudką.
Peneplena
30 lipca 2011
XIV. Agmer, Puszkar
Po bardzo komfortowo spędzonej nocy w klimatyzowanym pociągu dotarliśmy do Agmeru. Pociągi wyższej klasy zaskoczyły nas podwójnie, ponieważ przyjeżdżają pół godziny wcześniej. Szok z powodu fali gorąca był ogromny. Jednak już po pierwszych minutach przyzwyczailiśmy się do panującej temperatury. Następnie udaliśmy się do przechowalni bagażu, gdzie pozostawiliśmy nasze plecaki na pół dnia.
Po wyjściu z dworca rzuciła się na nas mała grupka Hindusów. Okazało się, że są to kierowcy oferujący swoje usługi. Gdy ustaliliśmy szczegóły naszej trasy oraz (co ważne) cenę wsiedliśmy do wozów. Kolejnym zdziwieniem tego poranka był fakt, że pierwszy przystanek był już 100 metrów od dworca – byłą to restauracja w której spożyliśmy śniadanie. Niestety obsługa byłą dość opieszała podczas wydawania posiłków dlatego straciliśmy trochę czasu.
Kolejnym miejscem jakie odwiedziliśmy był meczet w Agmerze. aby się do niego dostać musieliśmy przejść kawałek pieszo, przez zatłoczone Agmerskie ulice. Przed wejściem do drugiego najważniejszego meczetu (zaraz po Mekce), wszyscy musieli zasłonić kolana oraz zdjąć buty.
Muzułmańska świątynia zrobiła na nas ogromne wrażenie. Wielki i bardzo ciekawie zdobiony meczet opuściliśmy po pół godzinnym zwiedzaniu. Kolejnym przystankiem w naszej podróży po Agmerze było jezioro nad którym swój referat wygłosiła nam Ola.
Następnie udaliśmy się znów na dworzec w celu odebrania naszych bagaży. Niestety po wyjęciu bagaży spotkała nas nie miła niespodzianka – deszcz monsunowy. Po wyjściu z dworca każdy stawał się całkiem mokry w przeciągu 3 sekund. Ładowanie bagaży zajęło nam kilka minut. Później cali mokrzy wsiedliśmy i udaliśmy się w podróż do oddalonego o 50 kilometrów Puszkaru.
Po dodarciu do miasta stanęliśmy pod hotelem o nazwie „ON?” Meldowanie i wydawanie pokojów trwało niezwykle krótko. Po pół godzinnej przerwie na prysznic akurat przestało padać więc udaliśmy się na zwiedzanie. Pierwszym przystankiem zwiedzania było jedno z trzech jezior Brahmy. Na Ghatach wszyscy mogli podziwiać panoramę Puszkaru. Następnie udaliśmy się do jednej z 500 hinduistycznych świątyń które znajdują się w tym świętym mieście.
Po zwiedzaniu świątyni każdy spędził resztę dnia tak jak chciał. Część z nas udała się na obiad inni postanowili zrobić zakupy. Wieczorem wszyscy spotkaliśmy się na zbiórce, gdzie przekazano nam informacje o jutrzejszym wspólnym śniadaniu i wyjeździe o godzinie 7 rano do Jaipuru.
Peneplena
27 lipca 2011
XIII. Shimla
20.08 o 8.00 wyjechaliśmy do Shimli, malowniczego miasta, położonego na siedmiu wzgórzach, które przed laty było bazą wypadową dla bogatych Brytyjczyków. Tam z lubością oddawali się takim przyjemnością jak flirt z miejscowymi pięknościami oraz plotki towarzystwa zbierającego się tłumnie na promenadzie zwanej The Mall, na której znajduje się wiele restauracji, kawiarni i różnego rodzaju sklepów, do których udaliśmy się od razu po przyjeździe.
Następnego dnia wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta, które zaczęliśmy od podziwiania pięknego budynku ratuszu oraz neogotyckiego kościoła Chrystusa, jednego z najokazalszych budynków w Śimli. Później pojechaliśmy do położonego na zachód od centrum rozległego pałacu, w czasach kolonialnych zwanego Viceregal Lodge. Ta była letnia rezydencja brytyjskich wicekrólów, zbudowana w elżbietańskim stylu przyciąga tłumy turystów. Pałac otoczony jest przez rozległy ogród, który dodaje temu miejscu niesamowitego uroku. W tej zachwycającej scenerii kilkoro z nas przedstawiło swoje referaty o historii Indii.
Wieczór spędziliśmy spacerując po uliczkach Śimli, podziwiając zapierające dech w piersiach widoki oraz oddając się takim przyjemnością jak zakupy.
Trzeciego dnia pobytu w Śimli udaliśmy się na długi i wyjątkowo przyjemny spacer nad wodospad. Słoneczniki, małpy, kręte i kamienne ścieżki doprowadziły nas do miejsca w którym kończyła swój bieg z góry woda. Siedząc na skałach, po wzięciu kilku głębszych oddechów kosztowaliśmy ciszy i spokoju bez turystycznej nagonki. Ci odważniejsi wyskoczyli z ubrań i skorzystali z okazji by poddać się masażom wodnym. Jednak nie wszystko wyglądało tak pięknie, po usłyszeniu ? ?wodospad? mamy przed oczyma prawdziwy raj, tam woda niosła ze sobą góry śmieci, a spomiędzy kamieni wyrastały plastikowe butelki, stare, znoszone buty czy opakowania po ciasteczkach za 5 rupii. Prawdziwe wysypisko śmieci na zielonym tle.
W drodze powrotnej część grupy udała się do szkoły, by móc zaobserwować jak wygląda system nauczania w indyjskiej szkole oraz poznać i porozmawiać z naszymi rówieśnikami.
24.08 rano opuściliśmy hotel i pociągiem ruszyliśmy w dalszą podróż do Kalki.
Peneplena
25 lipca 2011
XII. Manali
17 sierpnia wyjechaliśmy z Leh do Manali. Podróż trwała 20 godzin – 2 dni z noclegiem w hotelu. Niestety nocą droga do naszego celu została zasypana, w związku z czym musieliśmy porzucić autokar i z plecakami przejść zasypany fragment, szukając transportu do miasta. Po półgodzinnym przemarszu natrafiliśmy na jeepy, które przewiozły nas do Manali, indyjskiej stolicy hipisów. Mieliśmy okazję nocować w samym centrum miasta, przy głównej ulicy pełnej małych restauracji i sklepów z pamiątkami. Po rozpakowaniu się w pokojach mieliśmy czas wolny, który przeznaczyliśmy na zwiedzenie tej części miasta, oraz zakupy.
Następnego dnia, spacerem wybraliśmy się do Hadimba temple.
Jako że Manali jest mekką dla ludzi uprawiających sporty ekstremalne, kolejnego dnia mieliśmy w planach zorbing, sport polegający na staczaniu się po górskim zboczu w gumowej kuli. Niestety pogoda pokrzyżowała nam plany i kadra postanowiła, że pojedziemy rikszami do Vashisht. Oddalona o 3 km od centrum Manali dzielnica obfituje w tanie hotele i przyuliczne restauracje. Znana jest ona również z gorących źródeł, świadczących o aktywności sejsmicznej tych terenów. Na miejscu zostaliśmy zaproszeni na nietypową lekcję jogi. Polegała ona na rozluźnieniu ciała i kontroli oddechu poprzez śmiech. Po tym ciekawym doświadczeniu mieliśmy czas na zwiedzenie pobliskiej świątyni, posiłek oraz zakupy.
Peneplena
24 lipca 2011
XI. Lech
Większość z nas pierwszy raz spotkała się z drogami takimi, jakie prowadza do Leh. Kręte, niezbyt szerokie drogi, z jednej strony ograniczone stromą ścianą, z drugiej- urwiskami. Dech w piersiach zapierały nam korki, tworzące się przy bardzo trudnej, jednej z najwyższych przejezdnych przełęczy na świecie – Chang La . Mimo, że wiedzieliśmy o perspektywie przejeżdżania przez jeszcze większej wysokości, postój na 5360m.n.p.m Sprawił nam dużą satysfakcję. Nocleg podczas tej dwudniowej podróży spędziliśmy w Kargilu, ostatnim muzułmańskim mieście na naszej trasie. Zakwaterowaliśmy się w hotelu, i zmęczeni długą, bo ponad dziesięcio-godzinną podróżą położyliśmy się spać. Wyjechaliśmy wczesnym rankiem, toteż nie mogliśmy wyrobić sobie o tym niewielkim miasteczku zdania.
Drugi etap podróży obejmował o wiele większy dystans. Wjechaliśmy już na tereny Ladakhu, krainy we wschodniej części Dźammu i Kaszmiru. Jest to część Karakorum i wyżyny tybetańskiej . Od razu w oczy rzucił nam się odmienny krajobraz wyżynnej pustyni. Roślinność tutaj można spotkać tylko i wyłącznie w pobliżu rzek, w postaci niewielkich, zielonych oaz. Z powodu tego Ladakh nazywany jest często „księżycową krainą”. Istotnym elementem życia mieszkańców tych terenów jest buddyzm, który dzieli się na dwa odłamy: żółtych czapek (uznających Dalajlamę) i czerwonych (reprezentujących buddyzm tantryczny).
Podczas podróży w kierunku Leh, zatrzymaliśmy się w miasteczku Lamayuru. Nad urwiskiem znajduje się XI wieczna Yungdrung Gompa, zbudowana w legendarnym miejscu medytacji Naropy, reinkarnacji Buddy. Była to jedna z pierwszych gomp, które zwiedziliśmy na północy Indii. Nowopowstałe, gwarne i zatłoczone turystami stupy buddyjskie południa przypominały nam raczej atrakcje turystyczne. W Ladakhu spotkaliśmy się z atmosferą przyciemnionych sal, wypełnionych zapachem kadzideł i przytłumionymi szeptami modlących się mnichów. Te często mniej spektakularnie, lecz starsze świątynie sprawiały wrażenie żywych i prawdziwych.
Po godzinie zboczyliśmy z głównej drogi w kierunku klasztoru Alchi. Nie jest to tylko jedna gompa, lecz kompleks pięciu świątyń porozrzucanych w niewielkiej odległości. Mimo że wszystkie pochodzą z XI wieku, są zachowane w bardzo dobrym stanie. Malowidła i rzeźbienia zdradzały tak dobrze już nam znany, pełen kunsztu styl kaszmirski. Na naszej drodze pozostał jeszcze jeden klasztor. Kolejnym naszym przystankiem było Basqo. Znajdują się tam dwie świątynie, wspierane przez UNESCO. Z wzgórza, na którym znajduje się klasztor, mogliśmy obserwować malownicze góry.
Wieczorem dojechaliśmy do głównego miasta Ladakhu, Leh. Od razu w oczy rzucił nam się natłok zagranicznych turystów. Przez wiele stuleci Leh było istotnym ośrodkiem kupieckim na szlaku z Indii do Tybetu, Chin i Azji Środkowej. Jednak kiedy z tych trudnych szlaków zniknęły karawany kupców, jedynym ratunkiem dla tego miasta pozostała turystyka. Granice otwarto w latach 70tych, i od tego czasu Ladakh staje się popularny jako namiastka Tybetu.
Dwa pierwsze dni miały pomóc nam zaaklimatyzować się na tak dużych wysokościach. Sam Leh leży na wysokości 3505 m.n.p.m, a kolejne cele naszych wycieczek miały przekraczać 4000 m.n.p.m. Zamieszkaliśmy w hotelu Choskor, znajdującym się w okolicach bazaru głównego. Wykorzystując czas wolny przespacerowaliśmy się po barwnie oświetlonych ulicach, próbując tybetańskich potraw i odwiedzając sklepy z pamiątkami.
Drugiego dnia po południu znaleźliśmy czas na odczyt referatów. Nastepnie cała grupa udała się w kierunku wzgórza Namgjal, przechodząc przez labirynt wąskich uliczek starego miasta. W połowie drogi na szczyt znajduje się gmach starego pałacu. Ten dziewięcio piętrowy budynek do złudzenia przypomina potężny tytbetański pałac Potalę, znajdujący się w Lhasie. Nie zdecydowaliśmy się jednak na zwiedzanie, ponieważ mimo ciekawej fasady, wnętrze budynku jest wyjątkowo ubogie. Kontynuowaliśmy wejście na wzgórze, aż do najwyższego punktu którym jest gompa Soma. Z tej wysokości mogliśmy zobaczyć całe Leh, wraz z piękną stupą Szanti znajdującą się na sąsiednim wzgórzu, czy meczetem wybudowanym na polecenie wielkiego Mongoła Aurangzeba.
Reszta tego i kolejnego dnia została pozostawiona do dyspozycji uczniom. Niektórzy z Nich zdecydowali się poświęcić go na dojście na różne punkty widokowe czy zwiedzanie miasta. Popularne, szczególnie wśród dziewcząt, stały się tybetańskie markety czyli spore targi z pamiątkami. Mogliśmy kupić tam wysadzane turkusami młynki modlitewne czy thangki, ręcznie malowane religijne malowidła na tkaninach.
Trzeciego dnia, przyzwyczajeni już do wysokości, wyruszyliśmy w kierunku jeziora Pangong Tso. Nasz wyjazd miał miejsce z samego rana, ponieważ w późniejszych godzinach górskie lodowce zaczynają topnieć i wiele dróg staje się nieprzejezdnych. Podczas długiej, parogodzinnej jazdy naszą uwagę przykuły zazielenione doliny, pełne pasących się krów, jaków i koni. Wczesnym południem zobaczyliśmy już niesamowicie lazurowe jezioro Pangong . Znajduje się na wysokości 4350m.n.p.m i położone jest częściowo po stronie chińskiej. Noc przyszło nam spędzić w namiotach, z których mieliśmy widok na jezioro. Mimo coraz gorszej pogody, spędziliśmy czas spacerując nad brzegiem.
Kolor wody zachwycił nas swoim wręcz nienaturalnym błękitem . Korzystając z dogodności miejsca, wysłuchaliśmy referatu dotyczącego Himalajów i Karakorum oraz wspomnieliśmy znanego polskiego himalaistę, Jerzego Kukuczkę. Po wspólnie zjedzonej kolacji, wszyscy starali się dostrzec gwiazdy, niestety utrudniało nam to zachmurzenie. Jednak światło księżyca w pełni przebijało nawet przez chmury, czyniąc tą noc wyjątkową.
Korzystając z okazji, podczas powrotu znaleźliśmy czas na odwiedzenie dwóch świątyń. Pierwszą była gompa Hemis, uznawana za najstarszą i najbogatszą w Ladakhu. Jest to klasztor należący do odłamu czerwonych czapek, ukryty w krętym wąwozie. Pochodzi z XVII w. i znany jest z organizowanego tam święta Hemis Tsechu. Ciekawym odkryciem było znalezienie na ołtarzu fotografii przywódców religijnych obu buddyjskich odłamów, złącznych w braterskim uścisku. Kolejną świątynią była Thikse Gompa. Klasztor ten był niedawno odrestaurowywany i zachwyca wyrazistością barw. Można przyjrzeć się także starej, klasztornej bibliotece. Stąd odległość do Leh nie przekraczała 20 km, toteż szybko przebyliśmy ten dystans i mogliśmy nacieszyć się przyjemna, wieczorną atmosferą tego miasta.
Po spakowaniu głównych bagaży, następnego ranka udaliśmy się w podróż do doliny Nubry. Podczas tej sześciogodzinnej podróży przejechaliśmy przez najwyższą przejezdną przełęcz na świecie- Khardung-La. Znajduje się ona na wysokości 5578 m.n.p.m . Podróż ta z powodu zimna i wielu korków, była jedną z najbardziej męczących. Około godziny osiemnastej wjechaliśmy do doliny Nubry, słynnej z żyznych gleb. Znajduje się tu wiele małych wiosek w miejscach zielonych oaz, a reszta terenu to pustynne terasy zalewowe. Dojechaliśmy do gompy Diskit, najstarszego i największego klasztoru w Nubrze. Widoczny z daleka jest znajdujący się na wzgórzu, złoty posąg Buddy. Postanowiliśmy spędzić noc w miasteczku pod gompą. Diskit okazał się niewielkim, sennym miasteczkiem.
Po spokojnej nocy spakowaliśmy plecaki aby udać się na całodniową wycieczkę. Daleka trasa prowadziła do Turtuk. Wzdłóż drogi, którą pokonaliśmy, płynęła rzeka Shiyok. Jako, że jest to miejsce dopiero od niedawna dostępne dla turystów, jesteśmy jednymi z nielicznych podróżników którzy je zobaczyli . Wracając, kierowcy jeepów wysadzili nas na pustyni on około sześć kilometrów od naszego celu. Odległość tą pokonaliśmy pieszo, skacząc i wygłupiając się na miękkich wydmach. Wieczór spędziliśmy przygotowując się do indyjskiego Dnia Niepodległości. Uczyliśmy się hymnu, który miał być wykonany kolejnego dnia.
Dnia piętnastego sierpnia, udaliśmy się do pobliskiej szkoły by uczcić wraz z mieszkańcami Diskitu Dzień Niepodległości Indii . Zastaliśmy tam już liczną publiczność, zgromadzoną wokół sceny. Na początku uroczystości reprezentacje okolicznych szkół przemaszerowała wokół boiska, dając niesamowity pokaz musztry. Następnie nastał czas na część artystyczną. Podziwialiśmy młodzież, która z wielkim poświęceniem i perfekcją przygotowywała występy o tematyce patriotycznej. Na końcu apelu sami wykonaliśmy hymn Indii. Chwilę po wyjeździe zaczął padać deszcz, który stopniowo przemieniał się w śnieg wraz z wysokością. Mimo niesprzyjających warunków pogodowych, powrót do Leh był bardzo szybki. Około godziny siedemnastej wszystkie jeepy dojechały do hotelu, gdzie czekała nas miła niespodzianka. Każdy z nas otrzymał koszulkę z logiem Penepleny oraz pseudonimem. Na wieczornej zbiórce dowiedzieliśmy się o niewielkiej zmianie planów. Z powodu warunków pogodowe nasz pobyt w Leh przedłużył się o jeden dzień.
Zyskaliśmy dodatkowy dzień na zwiedzanie Leh i okolicy. Był to dla nas bardzo korzystny obrót sprawy, gdyż w Ladakhu znajduje się ogromna ilość gomp, które mogliśmy zobaczyć. Niedaleko za miastem znajduje się XV wieczny klasztor Spituk. Trochę dalej za miastem można zwiedzić Phyang Gompę, czy wiele innych klasztorów. Wykorzystaliśmy ten czas także na dokończenie zakupów.
Peneplena
23 lipca 2011
X. Jammu i Srinagar
DZIEŃ I
Po przespanej nocce w niebieskim pociągu znaleźliśmy się na stacji w Jammu. Samo miasto poznaliśmy jedynie od strony „dworcowej”, ponieważ pod stacją kolejową czekały już na nas zamówione wcześniej Jeepy. Po 20-minutowej przerwie na zapakowanie swoich samochodów wyruszyliśmy w drogę do Srinagaru. Po początkowym zadowoleniu z komfortowej jazdy zostaliśmy zmuszeni do nieplanowanego postoju ? wszystko przez rutynową kontrolę paszportową przeprowadzaną przez stacjonujące w Kaszmirze wojsko.
Kiedy opiekunowie walczyli z „papierkową robotą” my skorzystaliśmy z okazji i uzupełniliśmy zapasy jedzenia i wody. Po półgodzinnym postoju znów ruszyliśmy w drogę. Kilkanaście minut później krajobraz zmienił się całkowicie. Wreszcie poczuliśmy przedsmak Himalajów. Droga stawała się coraz bardziej kręta, a patrzenie w skalistą przepaść przyprawiało nas o szybsze bicie serca.
Po 8 godzinach podróży dotarliśmy do naszego celu. Nasyceni opowieściami naszych starszych kolegów(uczestników XIII wyprawy) na temat miejsca, w którym będziemy mieszkać byliśmy jeszcze bardziej podekscytowani. Mowa bowiem o houseboat’ach czyli domach na wodzie znajdujących się nad malowniczym jeziorem Dal. Płynąc z brzegu do swojej łodzi shikarą, czyli wodną taksówką byliśmy nieco zdziwieni – dlaczego? Ponieważ houseboat’y z zewnątrz przypominały altanki na polskich ogródkach działkowych.
Nasze wątpliwości szybko zostały rozwiane – gdy weszliśmy do salonu ujrzeliśmy wystrój rodem z dziewiętnastowiecznej Anglii. Pokoje również zrobiły na nas wrażenie. Hrabiowskie łoża były dla wielu zbawieniem po kilku nocach w niecodziennych warunkach.
SRINAGAR DZIEŃ II
Dzień zaczęliśmy od śniadania na houseboat’ach. Jajecznica oraz tosty choć trochę przypominały nam namiastkę Europy. Po śniadaniu o godzinie 10 wyruszyliśmy na zwiedzanie Srinagaru. Pierwszym punktem naszego zwiedzania była świątynia położona na wzgórzu nad Srinagarem. Istotnym elementem tego miejsca był również fakt, że bezpośrednio obok świątyni znajdowała się stacja przekaźnikowa stanowiąca istotny element strategiczny, stąd też nie mogło tam zabraknąć wojska.
Po rutynowej inspekcji mającej na celu sprawdzenie czy nie wnosimy na teren świątyni aparatów fotograficznych lub telefonów komórkowych, mogliśmy spokojnie przekroczyć bramki wejściowe.
Po wysłuchaniu referatu oraz obejrzeniu świątyni udaliśmy się aby zobaczyć przepiękne ogrody botaniczne które zrobiły na nas ogromne wrażenie. Znajdujące się w nich fontanny były wdzięcznymi obiektami na sesje fotograficzną.
Kolejnym przystankiem naszego zwiedzania była wytwórnia kaszmirskich dywanów. Na początku udało nam się zobaczyć sam proces powstawania tego „arcydzieła”. Następnie weszliśmy do głównego salonu w którym pokazane zostały nam dywany różnego typu (oczywiście podstawowym czynnikiem klasyfikacji jest cena). Resztę dnia przeznaczyliśmy na relaks w naszych „królewskich” łodziach.
SRINAGAR DZIEŃ III
Wstaliśmy tak jak wczoraj – stała godzina 8.30. Jajecznica niestety już nam się przejadła więc urozmaiciliśmy swoje menu o kolejne danie – omlet. Po śniadaniu większość z nas udała się na krótką drzemkę. O godzinie 12 otrzymaliśmy od szefostwa informacje, że za 2 godziny wyruszamy łódkami, aby zobaczyć kilka miejscowych sklepów. Rozpoczęliśmy od sklepu z ręcznie zdobionymi wyrobami artystycznymi – wazony, figurki, szkatułki i inne tego typu rzeczy były głównymi towarami handlowymi.
Następnie udaliśmy się do sklepu z wyrobami drewnianymi. Wrażenie na wszystkich zrobiła makieta houseboat’a o łącznej wartości 200 000 tysięcy złotych. Przechodząc między tymi wszystkim drewnianymi cudami powtarzaliśmy sobie w koło, że za kilka lat tu wrócimy i każdy kupi sobie to co tu upatrzył lecz niestety zabrakło mu „troszeczkę” pieniędzy.
Całą wycieczkę zakończył wypad do sklepu z miodami. Poznaliśmy tam wiele różnych rodzajów miodu. Prawie każdy uczestnik wyprawy znalazł coś dla siebie.
Po powrocie do naszej „bazy” zjedliśmy kolację a później każdy znalazł sobie sposób na spędzenie miłego wieczoru – najpopularniejszymi rozrywkami była zdecydowanie gra w karty oraz dyskusje z miejscowymi handlarzami.
SRINAGAR DZIEŃ IV
Początek dnia – bez zmian. Po wczorajszych omletach wracamy do starej dobrej jajecznicy.
O godzinie 9 wszyscy zjawili się na zbiórce na której kadra przedstawiła nam plan działania na dzień dzisiejszy. Następnie udaliśmy się na brzeg gdzie czekały na nas Jeepy, które miały zabrać nas do dzisiejszego celu – kolejki linowej położonej w miejscowości Gulmarg.
Po długim kupowaniu biletów na pierwszy odcinek kolejki pojechaliśmy na górę. W połowie widok był cudowny – wszystko zielone, zwierzęta biegające dziko po górskich terenach. Niestety na szczycie pogoda spłatała nam figla i niestety przez mgłę nie dane nam było podziwianie górskich panoram.
Po zjeździe w dół do pośredniej stacji, resztę trasy postanowiliśmy pokonać pieszo. Schodząc górskim szlakiem byliśmy sporą atrakcją dla miejscowych, którzy bardzo chętnie do nas zagadywali.
Po powrocie do houseboat’ów wszyscy udali się na kolejną zbiórkę gdzie wysłuchaliśmy pasjonującego referatu Dawida na temat historii średniowiecznych Indii .
Wieczór jak zwykle poświęciliśmy na spędzanie ze sobą czasu, poprzez dyskusję przy herbacie kaszmirskiej, czy grę w karty.
SRINAGAR DZIEŃ V
Dzień ten przeznaczyliśmy na regeneracje po wczorajszym wysiłku oraz dokonanie kilku zakupów. Od rana na naszej łodzi przebywali najróżniejsi handlarze. Zdecydowanie największą popularnością cieszył się pan sprzedający wyroby ze skóry oraz handlarz szalikami.
Po południu udaliśmy się na 2 godziny do miasta. Najbardziej obleganym lokalem była zdecydowanie kawiarenka internetowa. O godzinie 17 po raz kolejny stawiliśmy się na zbiórce ? tym razem swoje odczyty przedstawili nam Piotrek oraz Łukasz.
Po kolacji która miała miejsce o godzinie 18 wszyscy udali się do swoich pokojów aby zapakować się do jutrzejszej podróży – tym razem naszym celem jest himalajskie miasto Leh.
Peneplena
21 lipca 2011
IX. Amritsar
Indyjskie koleje nie robią już na nas wrażenia. Nużący, przeszło dobowy, przejazd z przesiadką w Delhi przyjmujemy z obojętnym spokojem, podobne jak wiadomość, że następny prysznic czeka nas za trzy dni w Srinagarze.
Sikhizm to wspaniała religia, pomijając zabawny turban i obowiązek noszenia przy sobie broni siecznej ludzie ci zachowują się jak typowi Europejczycy. Fakt, że wiara zabrania im żebrać i zmusza do nauki i ciężkiej pracy czyni z nich najbardziej szanowanych i majętnych ludzi w całych Indiach. Kto nie wierzy niech rzuci okiem na aktualny skład indyjskiego rządu, czy kierownictwa armii.
Tylko „żydów Indii” mogło było stać na wzniesienie czegoś takiego jak Złota Świątynia. Wielki kompleks, który dane nam było obejrzeć za dnia i w nocy otoczony jest z każdej strony marmurową kolumnadą, a sam złoty budynek stoi pośrodku wielkiej sadzawki, w której ochoczo pluskają się karpie oraz dokonujący rytualnych obmyć Sikhowie.
Każdemu czasem puszczają nerwy. Nawet Anglicy nie są stuprocentowymi flegmatykami, czego dali w swojej historii kilkukrotny wyraz. My, pomnik ludzkiej tragedii mogliśmy oglądać w Jallanwala Bangh – miejscu masakry jakiej na początku dwudziestego wieku dokonali Anglicy na manifestującej pokojowo ludności. Po chwilach wstydu związanego z przynależnością do europejskich najeźdźców wyruszyliśmy na pompatyczno – komiczne prężenie militarnych muskułów, to jest, codzienne uroczystości związane z zamknięciem indyjsko ? pakistańskiej granicy.
Czekpointy jak na koncercie, tłum też podobny, podniecenie w nim panujące – takie samo. Czujemy się jak na wielkiej masowej imprezie, którą cała ceremonia właściwie jest. Czekają na nas trybuny niczym w antycznym koloseum, które zgrabnym półkolem okalają kawałek asfaltu, niewielki koszar i bramę, skąd przez kraty wyziera wściekle zielony napis „Pakistan”. Nim wszystko się zaczęło tłum po stronie hinduskiej ustawił się w kolejce, by móc przez chwilę pobiec i pomachać indyjską flagą tuż przed nosem pakistańskich strażników. Potem mistrz ceremonii zarządził przed koszarami balangę, na której (podobnie jak na biegu z flagą) nie mogło nas zabraknąć.
Największą, myślę, siłą jaką państwa demokratyczne mają do walki z tymi – nazwijmy to mniej demokratycznymi jest radość. Cała ta farsa z minidyskoteką i tańczącym, roześmianym tłumem to oczywiście zabieg propagandowy mający pokazać tym po drugiej stronie jak u nas jest fajnie. Argument Coca – Coli działa zawsze i wszędzie.
Po wyćwiczonej radości i zaplanowanej spontaniczności przyszła kolej na zwyczajny pokaz musztry zakończony zamknięciem bram, zwinięciem flag i wzajemnym uściśnięciem sobie dłoni przez obydwie zwaśnione strony.
Po ceremonii zamknięcia granicy riksze podwiozły nas do Crystal Restaurant, gdzie mogliśmy spróbować wielu wykwintnych dań.
Jeszcze ostatni rzut oka na Złotą Świątynię pobłyskującą w świetle księżyca i reflektorów, potem szybki prysznic w hotelu i ruszamy na dworzec, gdzie wsiadamy do kolejnego niebieskiego pociągu, który zawiezie nas do Jammu.
Peneplena
19 lipca 2011
VIII. Waranasi
Zmieniliśmy środek transportu na lokalny pociąg, rezygnując z opóźnionego ekspresu obstawiliśmy cały peron, czatując na przyjazd by zająć jakiekolwiek miejsca. Naprzeciw ustawiali się doświadczeni Indusi gotowi wskoczyć do pociągu w biegu. Trzy, dwa, jeden ? ruszyli! To są właśnie te momenty, kiedy można ludzi porównać do bydła. Walczyliśmy godnie, zdobywając główną nagrodę.
Osiągnęliśmy nasz cel ciasnej podróży, najświętsze miasto w Indiach, a zarazem jedno z najstarszych miast świata, miasto o którym Mark Twain pisał, iż jest „starsze niż historia, starsze niż tradycja, starsze nawet niż legenda – zdaje się dwakroć starsze niż wszystkie one razem wzięte”. Tym razem nie mogliśmy sobie wyobrazić lepszego noclegu, usytuowany w ciasnych uliczkach starego miasta Puja Guest House zaczarował nas widokiem z rooftopu. Wysoki poziom kapryśnego Gangesu przykrył rozciągające się nad brzegiem ghaty, ale i tak nasyciliśmy oczy ogromnym ,pełnym prądów rozlewiskiem i skaczącymi z dachu na dach małpami nachodzących wręcz na siebie domów.
Nie dane nam było ułożyć się wygodnie w łóżkach.Po nasyceniu pierwszego głodu zeszliśmy nad Świętą Rzekę, by zapisać na kartach pamięci nie tylko naszych aparatów codzienne widowisko Waranasi zwane Pudżą – pełne kwiatów, światła i muzyki. Na łódkach kołyszących się przy brzegu podziwialiśmy taniec kadzideł i wysłuchaliśmy śpiewów dziękczynnych. Przyjemną noc dokończyliśmy wspinając się na najwyższy poziom naszego domu. Waranasi to tonące w mistycyzmie miasto, znad Manikarnika Ghat unosi się dym palonych zwłok – jego biel przypomina sunące ku niebu dusze. Niesamowita w tym wszystkim jest bliskość śmierci, która wbrew pozorom czaruje.
DZIEŃ II
Pierwszy raz mogliśmy pozwolić sobie na wstawanie nie poprzedzone budzikiem. Miasto już od kilku godzin wrzało, a my dopiero przed jedenastą zjedliśmy śniadanie. Zapakowaliśmy się w riksze, żeby odwiedzić jedno z najważniejszych miast dla buddystów, miasto w którym Budda wygłosił swoje pierwsze kazanie. Niespodzianką dla nas był niedawno postawiony posąg Siddharthy Gautamy, który idealnie wpasował się w otoczenie nie dając po sobie poznać, że stoi tam zaledwie od 2010 roku. Za towarzysza mieliśmy deszcz, który czyścił ulice z kurzu, a miłą odmianą była spływająca z nas woda nie wydalająca zapachu. Nie ukrywając się pod parasolami, mokrzy przestąpiliśmy próg Muzeum Archeologicznego, w którym znajdował jeden z najbardziej znanych symboli Indii – kapitel kolumny cesarza Aśoki, przypominający kształtem kwiat lotosu, składający się z czterech lwów symbolizujące cztery szlachetne prawdy buddyzmu. Po odwiedzeniu Chaukhandi Stupa – miejsca upamiętniającego wyżej wspomniane kazanie, wpadliśmy w szał zakupów. Usatysfakcjonowani osiągnięciem zadawalającej nas ceny wróciliśmy do Waranasi.
DZIEŃ III
Waranasi oddziałuje kojąco na każdego z nas. Być może dlatego z takim trudem przyszło nam dziś wstać. Zdania na temat powodów tego stanu rzeczy są podzielone, fakt pozostaje jednak faktem ? zaspaliśmy. Najbardziej opieszali dowiedzieli się, że są niedojdami i tumanami. Bardzo różnych rzeczy o sobie i członkach swoich rodzin dowiedzieli się właściwie wszyscy choć trzeba przyznać, że wina leży po naszej stronie. Zwyczajnie zawaliliśmy. W nienajlepszych nastrojach za to przy pierwszorzędnej pogodzie wyruszamy na kolejny rajd po najstarszym z indyjskich miast. Każdy kto zetknął się kiedykolwiek z prawdziwymi buddyjskimi mnichami przyzna mi rację, są to ludzie z wszech miar wyjątkowi. Spokojni, skupieni, oddani swemu zajęciu cokolwiek by akurat nie robili a przy tym niesamowicie pozytywni i skorzy do śmiechu.
Po prostu ideały.
Może rzeczywiście poświęcenie życia na modlitwę i medytację otwiera oczy i daje dostęp do jakiś niedostępnych dla nikogo prawd. Było nie było, ci ludzie wiedzą coś więcej niż my.
To właśnie – czyli mianowicie: świątynię Nepali Temple – przyszło nam oglądać owego słonecznego poranka dnia trzeciego. Potem zaś, miało być tylko lepiej.
Słynny pogrzebowy ghat Manikarnika był jak wszystkie inne ghaty niedostępny z powodu oburzająco wysokiego poziomu Gangesu, który jak na złość wziął i wylał akurat w czasie naszego pobytu. Nikt nie wini oczywiście Gangesu, himalajskich deszczów, ani nawet Boga, który zdaje się, ponosi za cały ten bałagan odpowiedzialność. Niedosyt jednak pozostał, każdy bowiem pisze się na zobaczenie sławniejszego nawet niż samo Waranasi rytuału palenia zwłok. Ludzie jednak, obojętni na poziom wody i kaprysy Boga ? Gangesu umierają na potęgę o każdej porze dnia i nocy, rytuał przeniesiono więc na jeden z tarasów wznoszących się nad ghatem Manikarnika i wszyscy zadowoleni. Zmarli – bo mogą po bożemu i zgodnie z regulaminem pożegnać ten świat i my, bo możemy w tym pożegnaniu uczestniczyć.
Stojąc na dachu górującego nad okolicą przytułku dla umierających mieliśmy świetny widok na płonące stosy. Niewiele, pięć lub sześć ciał ułożonych w dwóch rządkach i opakowanych szczelnie w belki ze świeżego drewna. Jeden ze stosów dogorywał, ostatnie popioły karuzelowały lekko nad tlącymi się szczątkami, jeszcze chwila i najstarszy syn odprawiwszy ostatni rytuał ? rzuci na ciało dzbanek wypełniony wodą z Gangesu i przerwie tym samym jakikolwiek doczesny kontakt ze zmarłym. Żadnych ceremonii dodatkowych, żadnych grobów i rocznic śmierci.
Przecież uwolnił się z doczesności i żyje teraz jako absolut, jest mu dobrze i nie ma nad czym rozpaczać, prawda?
DZIEN IV
To była krótka noc, jak zwykle wszyscy wiedzieli ale nikt sobie nic z tego nie zrobił. Wszyscy są – jak na czwartą nad ranem – punktualnie, choć stan w jakim niektórzy pojawili się na zbiórce wskazuje na to, że mieli za sobą najwyżej dwie godziny snu. Poranny spacer orzeźwia choć o dobrych humorach mowy być nie może. Do łodzi mającej wywieźć nas na wschód słońca wchodzimy jak do ruskiego łagru. Jesteśmy zmęczeni, niewyspani i całą sytuacją delikatnie mówiąc niepocieszeni.
Wszyscy jednak kiwają z uznaniem głową, gdy tylko pierwsze promienie wschodzącego słońca zaczynają muskać nam twarze. Delikatna bryza niosąca się z rzeką poprawia nastrój, gdy obserwujemy codzienne życie hindusów, którzy modlą się, załatwiają i piorą obok siebie w tej samej rzece. Popadamy w zadumę. Pozostajemy w niej nadal kładąc się na powrót do łóżka, kadra nie okazała się bestialska i do południa pozwolono nam dowolnie rozporządzać czasem. Niemalże wszyscy wykorzystali go na zaciszne odsypianie, tudzież szeroko rozumiane doprowadzanie się do porządku.
Dwukrotne wstawanie tego samego dnia ma swoje złe strony, jedną z nich jest dziwne rozdwojenie jaźni i swoiste deja vu, które dopadło niektórych, w tym piszącego we własnej osobie. Może to właśnie sprawiło, że piszący porzucił bezpańsko plecak wieziony w rikszy. Riksiarz ma się rozumieć odjechał, szans na odnalezienie plecaka nie było, a grupa gracko udała się do kina, by uraczyć oczy jednym z najnowszych arcydzieł indyjskiego przemysłu filmowego. Zwało się toto „Murder” okraszone numerkiem porządkowym „2” i w niczym nie przypominało standardowego bolywoodzkiego cudeńka. Było raczej jak typowy amerykański film akcji klasy B – z piękną kobietą, przystojnym, silnym mężczyzną i złym przeciwnikiem do pokonania.
Reszta dnia upłynęła sennie i po naszemu, po kinie otrzymaliśmy bowiem czas wolny.
Niektórych intryguje pewnie sprawa rzeczonego plecaka, który autor gapa zostawił był w rikszy. Otóż z rzeczy wartościowych zawierał on aparat oraz telefon komórkowy, łącznie około dwóch tysięcy złotych plus wspomnienia, które są ma się rozumieć bezcenne. Wyłowienie spośród, jak udało mi się naprędce policzyć, stu milionów riksiarzy operujących w rejonie Waranasi tego właściwego wydawało się delikatnie mówiąc niemożliwe. Podjęliśmy się jednak niemożliwego i jakimś cudem mając więcej szczęścia niż rozumu wróciliśmy pod wieczór z plecakiem i całą zawartością. Reszta jest milczeniem, a w zasadzie snem bo dnia następnego o równie nieludzkiej porze co dziś mieliśmy wyruszyć do Amritsaru.
Peneplena
17 lipca 2011
VII. Gaya
Podróż choć stresująca, wszak odwiedzamy Jharknd habitat słynnej jak Indie długie i szerokie kasty złodziei, upłynęła bez przygód. Sprzyjająca wojażom pora nocna, połączona z niewyspaniem i ogólnie pogorszonym stanem zdrowia partycypantów sprawił, że polegliśmy jak muchy, a ja sam przyciąłem podręcznikowego wręcz komara nim pociąg opuścił stację.
„Pilnować pieniędzy!” rozległo się gromko, gdy tylko wysypaliśmy się na prowincjonalną stację Gaya Railway Station. W asyście krów i żebraków, którzy bez krępacji, za to z gracją przemykali na całej długości, niewielkiego nawiasem mówiąc, dworca. Pierwsze wrażenie z Gai?
Gorąco, duszno oraz tłum, tłum i jeszcze raz tłum. I czy oni muszą tak cholernie krzyczeć? Jak na niewielką osadę przystało wzbudziliśmy niezdrowe, małomiasteczkowe poruszenie wśród miejscowej społeczności. Tłum kibiców krzepł przez cały czas i nie osłabł nawet, gdy zapakowaliśmy się wreszcie z całym majdanem do riksz mających zabrać nas do Bodghai – miejsca z wielu powodów wyjątkowego.
Kim był Budda wie każdy, kto nie wie ten kiep i lepiej niech się nie przyznaje. Bodghaja zaś, to miejsce, które za Buddę jest odpowiedzialne, to tu bowiem książę Gauthama po dwu miesiącach ścisłego postu połączonego z medytacją doznał olśnienia i przyjął znaną a lubianą postać Buddhy, czyli oświeconego. Bodghaja to właściwie ogród – zadbany, nie powiem – z kameralną świątynią i rzekomo oryginalnym szczepkiem Drzewa Oświecenia, oraz tysiącem świątyń dookoła, które ma się rozumieć zwiedziliśmy. Wszystkie buddyjskie, wszystkie kolorowe i wyornamentowane jak cholera, we wszystkich panuje ścisła prohibicja na jakiekolwiek obuwie – słowem, jedno a to samo.
Nie chciałbym jednak, by ktoś poczytał to za wadę.
Wszak my – żacy pretendujący do miana światłych posiadamy też, myślę, duchową stronę, która raz na czas wymaga pielęgnacji. Czas spędzony w świątyniach wspominam pozytywnie. Proszę sobie imaginować: armia gruboskórnych białych ignorantów wpada do środka z siłą wodospadu, palba aparatowych fleszy zdaje się nie mieć końca, podobnie zresztą jak hałas i nieadekwatny żart.
Natomiast poza czyimkolwiek zasięgiem gdzieś w ciemnym rogu ktoś samotnie i nie zważywszy na przeciwności medytuje w świetle świec i woni kadzideł. Mimo, że sam Budda podważał swoją boskość, ten człowiek wyglądający jak żywcem wyjęty z filmów a’la Bruce Lee naprawdę wierzy, naprawdę ufa i szczerze medytuje. My, Europejczycy zwykli w młodym wieku zamieniać mamę na dzieła zebrane Antoniego Laveya, a biblię na Hugh Hefnera – to jest pozbywać się wszystkich autorytetów i świętości winniśmy czasem przystanąć i wśród palby fleszy i nawałnicy śmiechu spojrzeć na świat okiem łysego mnicha.
Który jest prosty.
Tak prosty jak strawa, którą uraczyła nas (czteroosobową grupę) pewnej nocy jedna z wielu zwyczajnych rodzin żyjących jak na standardy indyjskie przeciętnie. Powitało nas klepisko na ziemi i budynek w budowie, z nieotynkowanych ścian sterczały druty zbrojeniowe, a za jedyny wystrój robiło zbite krzywo łóżko na którym spała cała dziesięcioosobowa rodzina. Dowiedzieliśmy się ponadto, że ludzie ci dopiero od roku, dzięki datkom sprawili byli sobie dach nad głową. Wcześniej monsun lał im po prostu na głowę. Poruszeni ich sytuacją postanowiliśmy zarządzić małą zbiórkę i ze wspólnej kasy nabyliśmy worek ryżu, który musiałem nawiasem mówiąc nieść brodząc po kostki w błocie.
Potem była jeszcze wizyta w ruinach rzekomo jednego z najstarszych uniwersytetów na świecie, uczelnia zwała się Nalanda, co po tutejszemu znaczy „dawać wiedzę” i mawiają, że nauczano w tym miejscu już za czasów Buddy – to jest 600 lat przed Chrystusem. Zostawiając to co mawiają i skupiwszy się na tym co wiemy Nalanda ciągnęła się na długości dziesięciu kilometrów i obsługiwała trzydzieści tysięcy mnichów – studentów.
Niezły, za przeproszeniem, Oksford.
Następnie zapakowano nas do dżipów i cztery godziny później staliśmy u stóp miejsca pielgrzymek tysięcy buddystów z całego świata. Góra, na którą wjechaliśmy kolejką jak na Czantorię zawierała buddyjską Stupę której na imię było Wishnawat. Stupę od innych dokładnie takich samych odróżniało górskie położenie i status. Do Wishnawat bowiem pielgrzymują buddyści z całych północnych Indii.
Peneplena
15 lipca 2011
VI. Kalkuta
Po całonocnej, wyczerpującej podróży pociągiem dojeżdżamy do Kolkaty, miasta w którym nadal wyczuwa się jego kolonizatorską przeszłość. Przywitał nas soczysty monsun, a po wyjściu z żółtych, niczym wyciągniętych z przecznic Nowego Jorku taksówek, niewiele myśląc biegliśmy z deszczem w butach przez zalane miasto. Ulicami, które przypominały rwące potoki dotarliśmy do Centerpoint Guest House, gdzie zamieszkaliśmy w kilkunastoosobowych dormitoriach. Poznaliśmy ludzi czterech stron świata, dzieląc dwupiętrowe łóżka mogliśmy wysłuchać ich historii, co spowodowało, że znaleźli się w tym miejscu, co przyciągnęło ich właśnie tu. Popołudnie przeznaczyliśmy na odpoczynek, jednak większość z nas ruszyła odkrywać ciekawe zakamarki byłej stolicy Indii. Wielu z nas za kilka groszy zmieniło garderobę na lokalną, nawet faceci pomykają w przewiewnych szarawarach.
Następny dzień rozpoczęliśmy od ciężkiego, porannego wstawania. Niewiele dało przeciąganie się i najszersze ziewanie. Już o szóstej zaspani stawiliśmy się na mszy u Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Zaraz po niej siostry poczęstowały nas skromnym posiłkiem, oraz opowiedziały nam na czym będzie polegać nasz wolontariat. Po odwiedzeniu grobu i pokoju Matki Teresy, godnego każdego szanującego się ascety Kasia pokrótce zaprezentowała nam Jej żywot.
Do 14.00 chodziliśmy ulicami Kolkaty oglądając: gmach Sądu Najwyższego, Poczty Głównej, siedzibę Parlamentu Stanu Zachodniego Bengalu, planetarium i kościół św. Jana.
Przed 15 podzieliliśmy się na dwie grupy. Młodsi z nas pojechali pomagać niepełnosprawnym umysłowo i ruchowo dzieciom w ośrodku Daya Dan. Druga grupa zajęła się hospicjum dla dorosłych ? Prem Dan- w dzielnicy slumsów.
Po powrocie do hotelu udaliśmy się na spoczynek, gdyż praca wyczerpała nas fizycznie i psychicznie.
Trzeciego dnia Kalkuta powitała nas słońcem. Na początku pojechaliśmy zobaczyć XIX wieczną katedrę św. Pawła. Sporo czasu zajęło nam zwiedzanie galerii w Victoria Memorial. Pałac ten został postawiony na cześć królowej Wiktorii, za czasów świetności Imperium Brytyjskiego.
Następnie odwiedziliśmy Museum of India, którego wystawa obejmuje eksponaty z całego świata, niesamowita gama zbiorów zmusiła nas do długiego, leczy przyjemnego spaceru. Niestety nie wszystkie drzwi stały przed nami otworem, bowiem w muzeum od jakiegoś czasu trwa remont.
Po obiedzie ponownie pojechaliśmy na wolontariat.
Ostatniego dnia udaliśmy się do Kalighatu, świątyni Kali – patronki Kalkuty i bogini śmierci. Wszędzie wrzawa, czerwień i pomarańcz. Mieliśmy okazję zobaczyć ofiarę składaną z żywych koźląt. Powagi sytuacji nadawały ceremonialne uderzenia bębnów i wszechobecne „no photo, no photo!” Wstrząśnięci krwawym widokiem nadaliśmy tempa. Zgarnęliśmy riksze i pojechaliśmy na South Park Street Cemetery, gdzie przemierzyliśmy wąskie uliczki starej nekropolii. W tym dniu ostatni raz pojechaliśmy do pracy. Trzy dni wolontariatu poruszyły nasze serca i otwarły oczy na cierpienie innych ludzi, dzięki temu wiemy jak wiele radości potrafi sprawić najmniejszy, najszczerszy uśmiech osoby skazanej na łóżko, czy dzieciaka spędzającego cały dzień w wózku. To zaledwie trzy dni, ale myślę, że każdy z nas po części czuję się spełniony robiąc coś dla kogoś bezinteresownie.
Po powrocie do hotelu spakowaliśmy się i pojechaliśmy Ambasadorami na stację kolejową, skąd wyruszyliśmy w siedmiogodzinną podróż do miejscowości Gaya.
Peneplena
12 lipca 2011
V. Bhubaneswar, Puri
Po 17 godzinnej podróży zatłoczonym pociągiem dojeżdżamy do stacji w Bhubaneswarze. Mimo, że jest nazywane miastem tysiąca świątyń, naszej grupie udało się zobaczyć jedynie sześć największych. Zmęczeni upałem udaliśmy się do Puri – turystycznego miasta leżącego na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Kolejny i ostatni raz mogliśmy zanurzyć się we wzburzonej wodzie.
Z samego rana udaliśmy się do Świątyni Słońca usytuowanej w Konarak. Stragany z miejscową cepelią po dwóch stronach doprowadziły nas do olbrzymiego kompleksu, gdzie byliśmy dla Hindusów chyba nawet większą atrakcją, niż sama świątynia.
Kilka godzin później podziwialiśmy to co zapoczątkował nasz rodak, ksiądz Marian Żelazek. Osadę dla trędowatych, która była dla tych ludzi często jedyną drogą ucieczki, dziś zamieszkuje kilkadziesięciu chorych i ich bliskich. Ludzie pomimo toczącego się w ubóstwie życia, cieszą się każdą chwilą – starszyzna gra w karty, kobiety na zmianę iskają swoje włosy. Bracia zaprosili nas na drobny poczęstunek w miejsce, gdzie każdego dnia spełniał swą misję Żelazek.
Szybko zmieniliśmy środek transportu na motoriksze. Z wiatrem we włosach przemierzaliśmy typowo indyjskie ulice, gdzie krowy wręcz stadami wylegiwały się na gorącym asfalcie, a ludzie wylewali się z każdego zakątka. Z balkonów niezbyt często odwiedzanej biblioteki rozpościerał się widok na świątynie Jagannath Mandir poświęconej inkarnacji Wisznu, do której nie mieliśmy wstępu.
Peneplena
10 lipca 2011
IV. Chennai
Czy ktoś zamawiał chaos? Południowe Indie przywitały nas większą dawką tego co wszyscy znaliśmy: ciepłem, utrudniającą oddychanie wilgotnością , smrodem i tłumem ludzi produkującym tak nieziemski rwetes, że jasna cholera. W kwestii indyjskiego pojmowania takich pojęć jak „ład” i „porządek” powiedziano już wszystko i uzgodniono tylko jeden wniosek że, jest to temat sporny i dyskusyjny. Prawda, wszystko zależy od punktu widzenia.
Stąd niewiele rzeczy ma sens.
Na parkingu, u stóp gmachu okraszonego podniszczonym szyldem ?Chennai Railway Station? wyposażono nas w autokar (tak, to nie jest miano na wyrost) którego luksus sprawiał, że czułem się winny siedząc weń w przepoconym podkoszulku i nie najświeższej bieliźnie. Powinienem wszak być wbity w garnitur. Z siłą wodospadu i prędkością błyskawicy nasza świeżo upieczona limuzyna zaniosła nas prosto na wyłożony marmurem i porośnięty latoroślą dziedziniec Bazyliki Świętego Tomasza Apostoła, który zatraciwszy nieco poczucie przestrzeni zapędził się był ze słowem bożym aż nad Ocean Indyjski, gdzie dokonał żywota.
Tomasz leżał spokojnie jak na trupa przystało, relikwia ? zwyczajem relikwii ? emanowała niewytłumaczalną energią, a kaplica jak każda porządna kaplica, była cicha i refleksyjna.
Potem był jeszcze tylko szparki bieg wokół robiącej solidne wrażenie świątyni Kapaleeshwarar . Myślę, że zdjęcie jest warte tysiąc słów, niech każdy więc obejrzy ją sobie na fotografiach, a po więcej informacji ? googluj kto ciekawy.
Zmęczone i spragnione zimnego prysznica nasze młode ciała wywieziono w miejsce, gdzie powiało grozą. Z niewielkich odległości mogliśmy zajrzeć w solidnie uzębione paszcze krokodyli leniwie wylegujących się w zielonych zbiornikach. Przed bramą hodowli długich, żywych maszynek do siekania okrążyły nas uliczne dzieciaki wyciągając dłonie po bakszysz nie dając nam odjechać.
„Jak w Chorwacji, jesteśmy w Dubrowniku” – mówiłem przemierzając powoli tonące w słońcu uliczki Mamallapuram, w którym przypadły nam trzy noclegi. Schludność tego miejsca sprawiała, że na chwilę poczuliśmy się jak na regularnych wakacjach. Hotel był porządny – pomimo braku dostaw prądu, jedzenie pyszne, a plaża w zasięgu wzroku.
Następny dzień zarezerwowany był dla byłej francuskiej kolonii jaką jest Pondicherry. Smakując słodkich chrupiących bagietek poczuliśmy się niemal jak na paryskich przedmieściach. Dziwnie było zobaczyć flagę unoszącą się na wietrze bez koła dharmy. Owoce z przybrzeżnych straganików zaspokoiły pragnienie. Po kolejnej przejażdżce autobusem zaopatrzonym w przesuwane szyby trafiamy gdzie wstępujemy w progi Auroville (Miasto Świtu), które zachwyca nas swoją ideą i harmonią o którą tak ciężko tutaj w Indiach. Osada, która miała cieszyć się wielkim zainteresowaniem liczy niewiele ponad 1500 osób, z czego większość to ludzie o jasnej karnacji. Mieszkańcy cenią sobie ekologię i ciężką prace, wyzwolenie mentalne od tego, co czeka ich na każdym kroku w wielkim mieście. W centrum umiejscowiona została ogromna świątynia o kształcie złotej kuli, umożliwiająca skupienie, niezależnie od wyznawanej religii. Żeby zostać mieszkańcem tej utopii trzeba spełnić szereg wymagań. My jednak ruszamy dalej w kierunku Tiruvannamalai.
Na kolejnym przystanku naszej podróży znów porzucamy buty i dopada nas drapiący nozdrza zapach kadzideł i pomarańczowych plecionych na ulicach wianków. Hinduistyczna świątynia Arunachaleswar po same brzegi wypełniona jest zarówno mistycyzmem, który wciąga każdą cząsteczkę, jak i ludźmi chcącymi złożyć hołd Śiwie. Małpy, palące się w ciemności świece, bębny, kolory czerwieni i bieli mieniące się na czole świętujących tu ludzi. I my otrzymaliśmy błogosławieństwo, tikka na czole pewnie na niejednym z nas odbiła swoje radosne piętno. Na wypielęgnowanych przez kamień stopach znów spoczęły buty.
Po kolejnym noclegu w naszym nadmorskim hoteliku wypożyczamy rowery i przypiekani słońcem pedałujemy kilka kilometrów do lokalnych świątyń Mahabalipuram. Spinamy nasze niezwykle nowoczesne wehikuły i wchodzimy na płaski, piaszczysty teren, na którym położone są Pandź Pandawa Rathas, pięć rydwanów Pandawów, które zostały wykute w skale na cześć członków tej południowo Indyjskiej dynastii. Po krótkim wykładzie każdy gna w swoją stronę, by uchwycić najlepsze ujęcia. Zabytki okazują się niezwykle fotogeniczne, więc robimy też zdjęcia z gadżetami od sponsorów. Parę minut później już parkujemy jednoślady i odganiając się od hinduskich sprzedawców kupujemy bilety do Świątyni Nadbrzeżnej, która położona jest zaraz przy plaży sąsiadującej z Zatoką Bengalską. Sama budowla okazuje się być trzema kapliczkami nakrytymi dwoma wieżami. Otoczona murkiem, w którym widnieją mityczne stwory, zdaje się idealnie komponować w krajobraz tego miejsca. Następnym przystankiem jest największy skalny relief świata ? Pokuta Ardźuny. Obrazuje on cierpiącego Ardźunę – jednego z pięciu braci-herosów, o których mowa w jednym z najważniejszych dzieł w Indyjskiej literaturze, Mahabaharacie – otoczonego przez mityczne nimfy, lwy, słonie, małpy oraz przez samego Śiwę. Płaskorzeźba, często nazywana ?zejściem Gangesu na ziemię? ożywa w porze deszczowej, kiedy to szeroką szczeliną, symbolizującą Gangę właśnie, spływają hektolitry wody. Tym razem już na piechotę odwiedzamy jeszcze kilka rzeźbionych jaskiń i wspinamy się w pocie czoła na najwyższą z tutejszych skał, by podziwiać morze zieleni i błękit oceanu. Gdy bliskość słońca daje nam się we znaki, schodzimy nieco niżej. Z zaskoczeniem stwierdzamy, że stojący nad skarpą olbrzymi głaz, jakim jest Krishna’s Butter Ball, rzeczywiście nie jest niczym podtrzymywany. Kilka fotek dla potomnych, szefowska digital camera obserwuje każdy nasz ruch. Odczuwając już spieczone ramiona i nogi z ulgą przykładamy zimne butelki wody do czoła. Chwila zabawy z dziećmi, rozdawanie cukierków i balonów, i wracamy na naszych maszynach do hotelu.
Peneplena
8 lipca 2011
III. Delhi – dzień drugi
Pobudka o ósmej, szybki prysznic i wyjście na ulicę, na której już piętrzą się stragany z owocami, zaczepiają naganiacze, kobiety z dziećmi na rękach wystawiają ręce po bakszysz. Dziś słońca nie zasłaniają chmury, więc od razu uzbrajamy się w nakrycia głowy i okulary przeciwsłoneczne. Po podróży metrem wsiadamy w riksze, które wiozą nas do Świątyni Bahajów. Jest to olbrzymi budynek, kztórego konstrukcja przypomina kształtem kwiat lotosu. Mogą się tu modlić wyznawcy każdej religii. Surowo przestrzegane są tam zasady ciszy i wyłączania telefonów komórkowych. Nie wolno wnosić żadnych znaków religijnych. Wszyscy mogą odnaleźć tu spokój.
Odwiedziliśmy jeszcze grobowiec Humajuna, gdzie mogliśmy odetchnąć w chłodzie bram prodzących do samego miejsca spoczynku. W cieniu wysłuchaliśmy kilku słów o Delhi przygotowanych przez Michała.
Pożegnaliśmy Delhi na dworcu kolejowym wsiadając w pociąg udający się w kierunku Chennai . To była gorąca noc. Zlani potem wsiedliśmy w pociąg, ciężko było przyzwyczaić się do tak różniących się od naszych podróży kolejowych. Jeden wielki wagon przedzielony kilkoma cienkimi ściankami tworzący niewielką przestrzeń w której można udać się na spoczynek. Obsługa przypominająca tą z polskiego ?warsu? co chwila raczyła nas miejscowym czajem i ciepłymi posiłkami kosztującymi nas zaledwie kilka rupii. Do miejsca naszego przeznaczenia ? Chennai, dotarliśmy z kilkugodzinnym opóźnieniem nasycić oczy kolejnymi widokami.
Peneplena
6 lipca 2011
II. Delhi – dzień pierwszy
O czwartej rano lądujemy w Delhi. Na wstępie zachwyca nas wystrój na nowym terminalu Indira Gandhi International Airport. Potem kilkanaście minut nerwów przy odbiorze bagażu, w końcu nigdy nie wiadomo, czy trafią we właściwe miejsce w nienaruszonym stanie. Kiedy już niczego nie brakuje, ruszamy na zewnątrz, czując na sobie ciekawe spojrzenia miejscowych. Pierwszy szok temperaturowy ? pomimo, że jest środek nocy, jest bardzo duszno. Przez to odczuwalna temperatura jest dużo wyższa od rzeczywistej. Dźwigając swoje rzeczy szukamy taksówek, które mogłyby zawieźć nas do hotelu. W pośpiechu wrzucamy plecaki i pakujemy się do nich czwórkami. Kierowca jest przyjazny, tak samo, jak jego pomocnik, który załadował się na przednie siedzenie. Są ciekawi skąd jesteśmy, na ile przyjechaliśmy. Odpowiadamy im z uśmiechem. W ciągu pół godziny docieramy na Karol Bagh pod podany numer. Wciągając ze zmęczeniem plecaki do środka od razu oddychamy z ulgą. Klimatyzacja jest jednak cudownym wynalazkiem. Sam Hotel Sarthak Palace jest zdecydowanie ładniejszy, niż się tego spodziewaliśmy. Całkiem nowoczesny wystrój w małym, jasnym holu, miła obsługa. Chwila na oględziny pokoju, krótki odpoczynek, prysznic. Potem wychodzę na rooftop, by zacząć moje zapiski z podróży. Właśnie świta, a ja wychylam się na krześle, by móc poobserwować trochę okolicę. Nie jest zbyt piękna, wokoło jest sporo zniszczonych budynków, hangarów i śmieci, ale za to mój pierwszy wschód w Indiach wynagradza mi wszystko inne. Ciągle trochę niedowierzam, że już tu jesteśmy. Jeszcze dwa dni temu ten kraj wydawał się tak odległy, a teraz jest zaledwie na wyciągnięcie ręki.
O dwunastej, po kilku godzinach odpoczynku wychodzimy na upał, by dotrzeć do centrum. Stacja metra jest zaledwie kilometr stąd, ale i tak docieramy do niej cali mokrzy, po lawirowaniu wśród ryksiarzy, skuterów i sklepikarzy. Po zakupieniu specjalnych żetonów i kontroli osobistej w klimatyzowanych wagonach docieramy do Connaught Place, a stamtąd ?z buta? do Jantar Mantar (czyt. Dźantar Mantar) ? obserwatorium astronomicznego, zbudowanego niegdyś tutaj przez jaipurskiego maharadżę. Krótki wstęp dyrektora, następnie pół godziny wolnego, co większość wykorzystała na drzemkę na zielonej trawce, jaka rośnie wokół obserwatorium.
Wracamy na Pahar Ganj (czyt. Pahar Gandź) na obiad. Restauracja Malhotra jest całkiem przytulna, ma klimatyzowaną salę, poza tym podaje naprawdę duże porcje, przy przystępnych cenach. Każdy wybrał sobie ? przy pomocy starszych kolegów ? coś indyjskiego. Osobiście szczególnie zasmakowały mi tak zwane ?nany? ? pieczywo podobne do naszego ciasta naleśnikowego, podwójnie grube, z twarogiem w środku. Najlepsze są na gorąco. Jedzenie było bardzo dobre, ale już czas wracać do hotelu. Przepełnieni i senni wchodzimy po schodach do pokojów, uprzednio ustalając godzinę zbiórki.
Peneplena
4 lipca 2011
I. Podróż
A więc to już. Dziewiąta trzydzieści, zbiórka. Pod Słowakiem zebrała się już niemała grupka, będzie koło setki osób. Prócz wyprawowiczów jest również tłum rodziców, dziadków, rodzeństwa i przyjaciół. Chwila pożegnań, ostatnich pouczeń, dobrych rad. Kilka minut po dziesiątej liczymy się i pakujemy do autokaru. Przez szyby z lekkim uśmiechem obserwujemy zatroskane twarze rodziców, machających znajomych. Wszyscy są, możemy ruszać. Kierowca odpala silnik, ostatnie spojrzenie na szkołę i w drogę.
Jazda minęła w mgnieniu oka, na oglądaniu filmów bollywoodzkich i dyskusjach na ?indyjskie? tematy. Warszawa przywitała nas chłodnym deszczykiem, który jednak nie zgasił naszego zapału i entuzjazmu. Ktoś niespokojnie postukuje nogą, przez to czekanie można zapomnieć o cierpliwości. Jeszcze ostatnie zakupy, woda, jakieś krzyżówki, czasopisma. Kilka zdjęć by upamiętnić całą grupę przed wyprawą.
19.30, wsiadamy do samolotu. Szczęściarze, którzy dostali miejsce przy oknie obserwują płytę lotniska. Sama wyglądam ciekawie, kiedy maszyna kołuje do pasa startowego. Dla kilku osób jest to pierwsza podróż samolotem, co jeszcze bardziej wprawia w podekscytowanie i lekki stresik. Ale wszystko jest okej, niebawem przebijamy się przez chmury, a naszym oczom ukazuje się wielka biała pierzyna. Przypomina to trochę pole waty cukrowej sięgającej po horyzont. Mimo, że jest jeszcze jasno, z łatwością da się zauważyć księżyc. Pstrykamy kilka zdjęć. Jakieś cztery godziny później znajdujemy odpowiednie miejsce na nocleg na lotnisku w Moskwie ? dużą halę wyłożoną wykładziną ? i układamy się w niej wraz z bagażami.
Kiedy następnego dnia wsiadamy do samolotu, każdy czuje nerwowe podekscytowanie ? następna wysiadka będzie już w Indiach. Siadamy możliwie jak najbliżej siebie, uśmiechając się na widok Indusów wracających do rodzinnego kraju. Tym razem lot trwa trochę dłużej, bo pięć godzin. Większość zajęła się oglądaniem filmów na ekranach multimedialnych, reszta obserwuje burzę, którą mijamy z daleka.
Peneplena