I. Wylot i odlot, czyli spełniające się marzenie

11.07 Wyjątkowo wcześnie zaczynam pisać tę kronikę wyprawy, bo na kilka dni przed jej rozpoczęciem, ale to dlatego, że projekt Kumara to nie tylko atrakcyjne zwiedzanie egzotycznych miejsc, ale i ciężka praca młodych i nas opiekunów, żeby wszystko „zagrało”, podczas wyjazdu nie było strat w ludziach i zostały po nim tylko dobre wspomnienia.

No więc pakujemy się… co nie oznacza, że już i za chwilę wylatujemy. Nie. Na wyprawę ruszymy 14. lipca, ale młodzi muszą zabrać koszulki Penepleny i te od sponsorów, konserwy, batoniki energetyczne od darczyńców i co najważniejsze – książki i inne „gifty” dla uczniów szkoły w Galle na Sri Lance i tej w Agrze w Indiach.

Muszę przyznać, że sprawnie poszło. Wszystko dość szybko podzieliliśmy, odebraliśmy saszety z dokumentami i paszportami, ogarnęliśmy media, które będą zdawać relację z naszej podróży i w sumie mogliśmy wrócić do domów, ale okazało się, że mamy śpiocha w grupie, a ten obudzony przez kolegów, a potem mocno pobudzony ruszył do Słowaka. Kumar był „fszczonśnięty”? Mało powiedziane. Przywitał typa ostrą reprymendą i zagroził, że spóźnialski nie pojedzie. Oczywiście, jak to Kumar, wybaczył…

12.07 jeszcze sobota i niedziela w domu… A że wylatujemy w nocy, to mam lekko licząc dwa i pół dnia na relaks w domu. Chop (w sensie – Mareczek) już w blokach startowych. Nie tyle cieszy się, że wyjeżdżam na sześć tygodni, ale będzie musiał ogarnąć moją całkiem sporą kolekcję kwiatów. A to go nieco niepokoi, bo „rąk do kwiatów” u niego nie zarejestrowałam. Doświadczenie z poprzednich wypraw utwierdziło mnie w przekonaniu, że lista na kartce typu: „monsterę podlewasz raz w tygodniu” nie sprawdza się, bo Marek nie odróżnia monstery od zamiokulkasa, więc założyłam grupę na WhatsAppie dla nas dwojga pod hasłem „hodowca z bombowca”, porobiłam zdjęcia roślin i podpisałam każde, informując jak często podlewać…

13.07 Niedziela chyba nam wszystkim minęła spokojnie. Kumar na grupie wyprawowej życzył wszystkim pysznego, rodzinnego obiadu. Tradycyjnego, czyli z rosołkiem, kluchami, roladą i modrą kapustą. Podejrzewam, że reszta grupy, tak jak ja, dopychała jeszcze różne różności do plecaków i cieszyła się ostatnimi godzinami w rodzinnym gronie.

14.07 Od północy budziły mnie smsy z życzeniami urodzinowymi. To nawet było miłe, zważywszy, że zakładałam, że wyśpię się w samolotach. Na lotnisko w Balicach mieliśmy dojechać flixbusem z dworca w Katowicach, bo Kumar zarządził tam zbiórkę o 17.10. I tak zrobiliśmy. Po mnie przyjechali Basia z ojcem i małym Baśki bratem – Julkiem. W stronę Krakowa ruszyliśmy około 18tej i bez przeszkód dotarliśmy na lotnisko. Z grodu Kraka do Szardży wylecieliśmy o czasie. Okazało się, że siedzę obok Witka K., który okazał się świetnym kompanem. Pogadaliśmy i niedługo po starcie „uderzyliśmy w kimono”. Drzemka w samolocie nie należy do najwygodniejszych. Młodym kiwały się głowy, które w końcu lądowały na ramionach współspaczy. Lot przebiegał spokojnie, bez turbulencji. I dobrze, bo Witek „nie przepada za lataniem”, a wyluzowany wyprawowicz to gwarancja świętego spokoju jego opiekuna. Próbowałam mu streszczać kolejne odcinki serialu „Katastrofy w przestworzach”, ale jego mordercze spojrzenie skutecznie studziło mój entuzjazm gawędziarki. W końcu zasnęliśmy.

15.07 Obudziliśmy się lądując w Emiratach. Miało wszystko sprawnie potoczyć się dalej, tymczasem dość długo nie mogliśmy opuścić maszyny, bo był jakiś problem z busem, który miał nas podrzucić do terminala. Ta odsiadka w samolocie się niebezpiecznie wydłużała. Wiedzieliśmy, że między lotami mamy raptem 50 minut a to niewiele, biorąc pod uwagę, że trzeba wejść do drugiego samolotu, mijając kolejne „bramki”, a po drodze wydrukować bilety na ten drugi rejs dla większości członków grupy, bo nie udało się tego jakoś zrobić w Krakowie. Niby nie miało być z tym najmniejszego problemu, tymczasem był. A czas do odlotu skurczył się niemiłosiernie. Kumar i Grace próbowali ogarnąć sprawę, ja krążyłam z Anią L. od jednego do drugiego z dosyć ciężkim bagażem podręcznym szefa. Po kilkunastu minutach przepychanek stało się jasne, że nie polecimy. Kolejne informacje były lekko przytłaczające, bo rejs, na który nas przebukowano był dopiero o 21ej. Miny młodych były bezcenne, a pewnie i moja nie lepsza. Ale… Kumar bywa niezłomny i teraz też twardo negocjując, załatwił nam HOTEL z możliwością zjedzenia śniadania i obiadu. To już nam zabrzmiało bardzo kusząco. A zatem dostaliśmy nowe bilety, wzięliśmy podręczne bagaże i cały nasz PINK TEAM został busem odstawiony do wspomnianego Rotans Hotel. Przemiła obsługa tego przybytku sprawnie się nami zajęła, czyli zabrano nasze paszporty na recepcję, a nas skierowano do sali z pięknie i kolorowo zastawionymi stołami. Czego tam nie było? Różnego rodzaju dania na ciepło dla mięsożerców i wegetarian, sałatki, kiszonki, hummusiki, pieczywko, słodkości, jogurty, owoce… No więc próbowaliśmy kosztowaliśmy i dokładaliśmy sobie na talerze te smakołyki. A potem przydzieliłyśmy (Grace i ja) młodym pokoje i same poczłapaliśmy na drugie piętro do naszej komnaty wziąć prysznic i zdrzemnąć się w pozycji horyzontalnej po nocnych i porannych przygodach awiacyjnych. Kumar podobnie. Nie przyszło nam do głowy wychodzić poza hotel, bo na zewnątrz panował upał sięgający 44 stopni i prawdę powiedziawszy nic ciekawego w pobliżu nie było. O 14tej poszliśmy na obiad i wróciliśmy do pokoi na poobiedniej drzemki ciąg dalszy. A około 18.30 busikiem odstawiono nas na lotnisko i znowu zaczęliśmy czekać, bo samolot do Colombo miał opóźnienie. W końcu wznieśliśmy się, by po pięciogodzinnym locie z turbulencjami wylądować na Sri Lance. Bagaże doleciały z nami i małą niespodzianką w jednym z nich, czyli z rozwaloną konserwą mięsną. Plecak z „wybuchnietą” goloneczka należał do Tosi M., która zgodziła się przewieźć kilka rzeczy Andrzejowi M., bo ten oczywiście wpakował do swojego bagażu pół domu i gdyby nie koleżanka, to pewnie dopłacałby za nadbagaż. Powiem tyle, że chłopak zabrał z domu nawet obrus, żeby nasze indyjskie posiłki wyglądały jak trzeba. Wracając do konserwy, Andrzejek M. sprawnie jak na harcerza przystało owinął tę „bombę” workiem na śmieci i triumfalnie obwieścił, że skonsumuje rzeczoną puszkę wespół w zespół z wykupionym dla grupy śniadaniem. Ps. Pierwsze dwa dni tej wyprawy przyniosły też kilka innych zaskoczeń i niespodzianek. Mnie aż dwa razy zaatakowały… drzwi. Wejściowe na piętrze hotelu i te w kabinie prysznicowej, które z charakterystyczną dla tej części świata były zamontowane z iście „zegarmistrzowską precyzją”, czyli odpadły od ramy prosto na mnie biorącą kąpiel. Kumar dla odmiany odkąd wyjechaliśmy walczy z zegarkiem, który zaczął żyć własnym życiem i pokazuje każdą możliwą godzinę oprócz tej właściwej, a poza tym wysyła szefowi przedziwne powiadomienia.
Ps.2 Kumar okazał się ornitologiem głęboko współodczuwającym trudy egzystencji ptaków w gorących jak piec Emiratach. Na razie tyle…