Trzeci dzień w Ladakhu zaczął się dla nas wcześnie, bo Kumar postanowił nam pokazać Dolinę Nubry i Shyok. Musieliśmy więc przejechać około 150 kilometrów górskimi, wąskimi drożkami i „zaliczyć” przełęcze sięgające ponad pięciu tysiący metrów nad poziomem morza. Na Khardung La – tej najwyższej – postanowiliśmy sobie zrobić zdjęcia i napić się ciepłej herbaty, ale ani herbata nie była zbyt ciepła, ani zdjęcia nie są z serii tych, na których wyglądamy najlepiej, bo… skostnieliśmy z zimna i oddechy nam się spłyciły. Żołnierze indyjscy, którzy z racji bliskości Pakistanu mają tu w Ladakhu swoje bazy i strzegą newralgicznych punktów, byli też na tej przełęczy i nieskrywanym zdziwieniem przyglądali się naszym popisom przed obiektywami, bo oni byli ubrani jak my zimą a my… na cebulkę, bez czapek, rękawiczek, no i w sandałach i… skarpetkach.
Do Doliny Nubry przyjechaliśmy późnym popołudniem, po drodze zatrzymując się w wiosce Panamik, która słynie z gorących źródeł. I rzeczywiście wypływające gdzieś spod skał strumyki, nad którymi unosiła się para, były cieplejsze od wody gotowanej na przełęczy, bardzo czyste i zachęcały do wymoczenia w nich nóg. A w Dolinie Shyok najpierw pojechaliśmy nie do hostelu, ale do gompy w Diskit a potem … na spacer po wydmach. Nasza ekipa brodziła w piachu na własnych nogach, ale inni turyści , wdrapywali się na wielkie dwugarbne wielbłądy i małymi karawanami ruszali w stronę zachodzącego słońca. Może to i fajne, ale jeszcze fajniej było powygłupiać się na piachu, słuchając krótkiego wykładu o nich Kumara i Kuby Mosia. Przeszliśmy barchanami kawał drogi, przebrnęliśmy przez rzekę i dotarliśmy do miejsca, z którego zabrały nas samochody i zawiozły do Hunder, gdzie był nasz hostel z wygodnymi pokojami i ogródkiem warzywnym, co sugerowało, że kolacje będą pyszne i takie były. A następnego dnia po śniadaniu pojechaliśmy w kierunku Turtuk, choć nie do samej wioski. Naszym celem było dojechać jak najbliżej granicy z Pakistanem, by zobaczyć imponujący lodowiec, który tam się znajduje. Próbowaliśmy, ale też za Turtuk zatrzymało nas wojsko indyjskie i przystojny oficer (nomen omen KUMAR) nie pozwolił dalej jechać. Więc my, elastyczni jak guma, wysiedliśmy z aut i poszliśmy w górę niewielkiego wzniesienia, na którym jak się okazało przycupnęła mała wioska Takshi. Domki jej mieszkańców były bardzo skromne, na wąskich dróżkach pomiędzy nimi bawiły się umorusane dzieci i przemykali lokalsi, najczęściej z wielkimi koszami zawieszonymi na ramionach jak plecaki. Szybko zorientowaliśmy się po co te kosze, bo na obrzeżach Takshi były gaje drzewek morelowych, których gałęzie uginały się od małych, żółto – pomarańczowych owoców. Do spróbowania nie trzeba było nas zachęcać. Rwaliśmy przesłodkie morelki prosto z drzew i częstowały nas nimi panie, które wypełnily nimi kosze. Obżarci jak bąki i z kieszeniami pełnymi owoców podziwialiśmy też widoki rozpościerające przed nami, a na kolejne punkty widokowe prowadził nas dziadek – mieszkaniec Takshi, który pomimo ponad 80 lat dreptał po kamieniach coraz wyżej jak kozica. A propos kóz… bohaterem dnia stał się malutki czarny i włochaty jak yeti koziołek, który niestety niechętnie pozował do zdjęć i meczał rozpaczliwie kiedy stawialiśmy na jego drodze z aparatami fotograficznymi. Zyskał też w minutę trzy imiona – według mnie wyglądał na Stefana, zdaniem Patrycji Charkot pasowało do niego imię Jacky, a Filip Mierzwiński upierał się, że to Devil i biorąc pod uwagę kolor sierściucha – chyba miał rację. Do Hunder wróciliśmy na kolację. Wykroiliśmy też godzinkę na prezentację referatów na temat… przygotowanych przez wyprawowiczów, a rano następnego dnia, poszliśmy jeszcze na niewysoką gompę, by zrobić kilka fotek i popracować nad kondycją przed kilkukodzinną podróżą z powrotem z Leh.