Wyprawy

mgr Przemysław Fabjański
nauczyciel geografii, opiekun Koła Geografów „Peneplena”
„Słowakowe poznawanie świata”

W maju 1990 roku, ówczesna klasa II a wraz ze swym wychowawcą, czyli ze mną, zorganizowała pod egidą Koła Geografów „Peneplena” I Dni Gór – imprezę, która od tamtego czasu odbywa się w Słowaku rokrocznie, aż do dziś – do 2006 roku jako Dni Podróży i Gór, a od 2007 r. pod nazwą Chorzowski Tydzień Podróży. Odczyt Walka Nendzy, potrafiącego w perfekcyjny sposób ożywić obraz utrwalony na fotografii, przeniósł kilkuosobową grupkę młodzieży (ja też wtedy jeszcze „łapałem” się do tej kategorii wiekowej) w Himalaje, na razie tylko za pośrednictwem rzutnika i ekranu. Po spotkaniu podsunąłem szalony, jak się niektórym wówczas wydawało, pomysł organizacji szkolnej wyprawy w najwyższe góry świata. Nota bene, ci którzy znają mnie lepiej wiedzą, że szalone pomysły to w pewnym sensie moja specjalność.

16 stycznia 1991 roku – 18 lat temu, wyruszyła ze Słowaka jedenastoosobowa grupa na I Szkolną Wyprawę Geograficzną – Indie – Nepal – Himalaje 91. Po kilku godzinach lotu lądujemy w Indiach. Dla większości z nas jest to pierwsza podróż pozaeuropejska, stąd pierwsze wrażenie jest dla wszystkich takie samo. Zupełnie inna rzeczywistość, z początku być może nawet odpychająca i niegościnna, ale od pierwszego momentu intrygująca i fascynująca tą właśnie innością – nie do oddania przez najbardziej rzetelną relację, najlepszą książkę czy po mistrzowsku nakręcony film.

Pierwszy kontakt z żyjącą uliczką w delhijskim Pahar Ganj. Ludzkie mrowie toczące się ciasnymi zaułkami, ryksze ze skrzeczącym dźwiękiem klaksonów, bajecznie kolorowe stragany, zachwalający nawoływaniem swój towar sprzedawcy, leżący na chodniku żebracy ze sterczącymi kikutami kończyn, wychudłe krowy pełne „świętego” spokoju, dzieci proszące o bakszysz, przedzierający się przez ludzką ciżbę słoń z kornakiem na karku, niewidoma staruszka bez nosa i uszu, utraconych pewnie w wyniku przebytego trądu, zaklinacz węży „przy pracy”, uliczny golibroda a obok niego „stomatolog” z całym arsenałem narzędzi i protez, „laryngolog” ze szpikulcem i pincetą, krawiec przy singerze z trzeciej dekady XX wieku.

W pierwszych dniach to niezwykłe połączenie dysharmonii dźwięków, obrazów i zapachów może sprawić, że przybysz czuje się zagubiony i przytłoczony. To odczucie mija jednak z czasem, kiedy staje się ono po prostu powszedniością, a uzyskane w kraju informacje zaczynają znajdować swoje przełożenie na tę inną rzeczywistość.

Ważnym elementem pierwszych wypraw Słowaka było odbycie kilku lub kilkunastodniowej wędrówki wysokogórskimi ścieżkami, z własnym ekwipunkiem i wyżywieniem, czyli tak zwanego trekkingu. Trudów wielodniowego marszu, czasem podczas niesłychanego żaru lejącego się z nieba, innym razem w kilkunastostopniowym mrozie, mieliśmy okazję doświadczyć na własnej skórze, przemierzając podniebne szlaki Himalajów i Karakorum. Wysokość nie raz dawała nam się porządnie we znaki, lecz dobre przygotowanie kondycyjne oraz rozsądne pokonywanie dużych deniwelacji pomagały w uporaniu się z objawami choroby wysokościowej. Otarcia stóp, niewielkie odmrożenia bądź oparzenia, spowodowane przez bezlitosne promienie słoneczne, wetowaliśmy sobie niezapomnianymi widokami najwyższych szczytów Ziemi, spotkaniami z miejscową ludnością, egzotyczną przyrodą himalajskiej dżungli oraz naszymi „wejściami szczytowymi”.

Pierwsza wyprawa, w zimie 1991 roku, przyniosła efekt w postaci zdobycia szczytu Tsergo Ri o wysokości 5.033 m n.p.m. Do ataku przystąpiliśmy już w piątym dniu treku, jak się później okazało, nieco za wcześnie. Aklimatyzacja, którą zdobywaliśmy podchodząc Doliną Langtangu, okazała się niewystarczająca. Tylko pięciu spośród nas czuło się na siłach wstać przed świtem i tuż po wschodzie słońca rozpocząć mozolną wspinaczkę. Do wierzchołka „naszej” góry mieliśmy nieco ponad 1.100 metrów podejścia. Jeden z uczestników nie czuł się najlepiej i mniej więcej 300 metrów przed szczytem podjął słuszną decyzję o zejściu do naszej bazy w Kiangjin Gompa (3.850 m n.p.m.). Najpierw w głębokim śniegu, zapadając się co kilka kroków po pas, potem skalną grzędą, wydostajemy się na przełęcz. Wyżej już zupełnie łatwo, tylko wysokość każe odpoczywać co dziesięć, piętnaście metrów i tak jakoś nieprzyjemnie uciska skronie. W samo południe stajemy w czwórkę na Tsergo Ri, gdzie oczywiście po pierwsze, po drugie i po trzecie zapiera nam dech w piersiach, tym razem nie z powodu owych pięciu kilometrów nad poziomem morza. Przed nami, obok, za, po prostu wszędzie jak okiem sięgnąć wznoszą się ośnieżone giganty, a pośród nich ogromny, rozłożysty masyw Shisha Pangmy (8.013 m n.p.m.) – najwyższego szczytu, jaki dane nam było ujrzeć w czasie tego wyjazdu.

To było niezwykle wzruszające przeżycie. Sami pośród setek siedmio i sześcio-tysięczników, w górskiej, śnieżnej pustce, smagani lodowatym wiatrem. Niestety nigdy nie będziemy już mieli możliwości wspólnego wędrowania. 16 lat później, jeden spośród nas – Marcin Ornowski, wspaniały człowiek i przyjaciel, zawsze pogodny, rozsądny czasem wręcz do przesady ostrożny, zginął w Alpach zasypany śnieżną lawiną.

Zarówno tę wyprawę, jak i wszystkie kolejne, poprzedziły wielomiesięczne przygotowania, polegające na zdobyciu odpowiednich funduszy, sprzętu turystycznego niezbędnego dla odbycia wysokogórskiego trekkingu, środków medycznych, żywności, ale przede wszystkim zgromadzeniu pewnego zasobu wiedzy na temat obszarów, które uczestnicy wyjazdu odwiedzą. Służą temu cykle spotkań poświęconych tematycznie celom wyprawy. Ważna jest także ogólna kondycja fizyczna kandydatów, stąd też częste (niegdyś) wspólne wyjazdy w góry, które pozwalały również na „zgranie zespołu”. Bardzo ważna, szczególnie ze względów wychowawczych jest, własna praca uczestników wyprawy. Najpierw był to udział młodzieży w różnych pracach remontowych, malowaniu pomieszczeń zakładów, ogrodzeń, prace ziemne, a w ostatnich kilku latach praca w hipermarketach, pozwalająca na zarobienie kwot w znacznym stopniu pokrywających koszty całego przedsięwzięcia. Tym samym młodzi podróżnicy wydają w czasie wyprawy samodzielnie zarobione pieniądze.

Oczywiście znaczny udział w wyjazdowym budżecie stanowią pieniądze otrzymane od naszych sponsorów, dzięki życzliwości których tak wiele wypraw mogło już się odbyć. Darczyńcy przekazują nam także sprzęt, żywność, czy też lekarstwa.

Na zakończenie jeszcze tylko badania lekarskie, cała seria szczepień i nadchodzi wreszcie dzień wykupienia biletów lotniczych, a po nim pakowania, pożegnania w szkole i wylotu w nieznane.

Nie bez znaczenia dla pomyślności w organizacji wypraw jest też honorowy patronat nad nimi, który obejmowali Prezydent Miasta Chorzów, Pan Marek Kopel oraz Ich Ekscelencje Ambasadorowie Republiki Indii w RP, Pani Shashi U. Tripathi, Robert L. Narayan, Anil Wadhwa czy też Ambasador Sri Lanki, Pan Nallathamby Navaratnarajah a także patronat medialny, przede wszystkim Telewizji Polskiej, Polskiego Radia, Gazety Wyborczej czy też mediów lokalnych: Radia eM, Radia Piekary, Dziennika Zachodniego lub Tygodnika Mieszkańców Miasta Chorzowianin. Stały, naukowy patronat nad geograficzno – podróżniczymi poczynaniami Słowaka objęło w 2004 roku Polskie Towarzystwo Geograficzne.

Dwa lata po I Wyprawie, już z nową, ale równie wspaniałą grupą młodzieży, pojechaliśmy ponownie na subkontynent indyjski. Prawdę mówiąc, to właściwie młodzież namówiła mnie na podróż, której trasa częściowo pokrywała się z tą sprzed dwóch lat, choć do Delhi, Jaipuru, Agry, Fatehpur Sikri, Benares albo Varanasi, Khajuraho i Kathmandu, „dołożyliśmy” jeszcze Park Narodowy Chitwan w Nepalu oraz Darjeeling, Kolkatę (d. Kalkutę) i Mumbaj (d. Bombaj). Wtedy, w 1992 roku bardziej pociągała mnie Ameryka Południowa i jej najwyższy szczyt – Aconcagua, jednak upór, z jakim kilkanaście osób dążyło do wyjazdu w Himalaje i niewątpliwie moje zauroczenie subkontynentem, spowodowało wybór Azji. Celem numer jeden był oczywiście trekking i to chyba najbardziej spektakularny – pod Mount Everest. Po trzech tygodniach trampingu po północnych Indiach, zwiedzeniu stolicy Nepalu – Katmandu i czterech porankach spędzonych na stołecznym lotnisku w oczekiwaniu na samolot do Lukli – wioski położonej na wysokości prawie trzech tysięcy metrów w Wielkich Himalajach, udało się nam wreszcie wystartować i szczęśliwie wylądować na górskiej, wyboistej łące kończącej się z jednej strony stromym górskim zboczem, a z drugiej kilkusetmetrową przepaścią. Było to lotnisko (wtedy jeszcze z ziemnym pasem startowym!) w Lukli. Osiem dni zajęło nam podejście do Lobuche naszej bazy na wysokości 4.960 m n.p.m. Na trasie naszego podejścia znalazło się Namche Bazar – stolica krainy Szerpów, przepiękne klasztory buddyjskie w Thiangboche i Pengboche oraz niewielka wioska (cztery nędzne chałupy) Chhukung. W Chhukungu czekała nas, jak się okazało, naprawdę ciężka praca. Na wysokości 4.750 m n.p.m., pod południową ścianą Lhotse – czwartej góry Ziemi mieliśmy za zadanie naprawę zamocowania tablicy poświęconej pamięci trzech polskich himalaistów Jerzego Kukuczki, Rafała Chołdy i Czesława Jakiela, którzy zginęli podczas prób pierwszych przejść głównego himalajskiego problemu lat osiemdziesiątych. Okazało się, że tablica zamontowana przez Klub Wysokogórski w Katowicach nie była solidnie przymocowana do skały. Prace nad wykuciem otworów w twardym gnejsie trwały kilka godzin. Mimo sporego wysiłku, pracowaliśmy cały czas w grubych kurtkach puchowych. chroniąc się przed siarczystym mrozem i przenikliwym wiatrem. Obok tablicy Klubu pojawiła się skromna tablica, na której Tomek, jeden z uczestników wyprawy, wykuł fragment „Kwiatów polskich” Juliana Tuwima, poświęcając go pamięci Tych, którzy w górach pozostali na zawsze. W surowej scenerii, smagani lodowatym wiatrem spadającym z ośmiotysięcznika przypomnieliśmy nazwiska ludzi, których ścieżka życia urwała się w górach wszystkich kontynentów. Były wśród nich nazwiska naszych przyjaciół, znajomych, członków rodzin, ludzi znanych z książek i opowieści, były także nazwiska Absolwentów Słowaka: Henryka Furmanika i Mieczysława Wolnego, którzy Górom oddali swe życie.

Dziewiątego dnia, 21 lutego 1993 roku, wstaliśmy wcześniej niż „skoro świt”. Powody były dwa. Tego dnia mieliśmy spróbować wejścia na Kala Pathar, a po drugie nad ranem termometr w naszym schronisku wskazywał -15 C. Po dwóch godzinach marszu Lodowcem Khumbu i jego boczną moreną znaleźliśmy się w Gorak Shep, a po dwóch kolejnych wznosiliśmy okrzyki radości i ściskaliśmy sobie dłonie, rzecz jasna w rękawicach, na szczycie Kala Pathar, na wysokości 5.545 m n.p.m., najwyższej jaką udało się nam osiągnąć pieszo w czasie wszystkich wypraw. Kala Pathar jest też pewnie najwyższym punktem na naszej planecie, na którym odśpiewano a właściwie „odchrypiano” „słowakową” pieśń kultową – „Testament mój”.

Na zakończenie był jeszcze Park Narodowy Chitwan na Nizinie Teraju z fotograficznym polowaniem na nosorożce, wizyta w Kolkacie, pięćdziesięcio-czterogodzinny przejazd do Mumbaju i niespodzianka na lotnisku. Z powodu zamachów terrorystycznych odwołano większość lotów, w tym nasz. Z trzydniowym opóźnieniem, przez Kuwejt i Paryż, dotarliśmy do Chorzowa.

Skład osobowy tej wyprawy był wyjątkowy. Grupa była całkowicie zwarta, wzajemnie sobie pomagająca, chcąca jak najwięcej zobaczyć, poznać, zrozumieć. W trudnych chwilach podczas trekkingu wszyscy zachowali się tak, jakby była to ich nie pierwsza, a dziesiąta wyprawa wysokogórska. Na każdego z uczestników wyjazdu można było zawsze liczyć. I pewnie jest tak do dziś.

Nic więc dziwnego, że niecałe półtora roku później, niemalże takim samym składzie, wybraliśmy się w sześciotygodniową podróż na III Szkolną Wyprawę Geograficzną „Indie – Pakistan – Karakorum `94”. Wyjazd ów był dla nas zupełnie nowym doświadczeniem. Po pierwsze mieliśmy w planie odwiedzenie nieznanego dla nas państwa – Pakistanu, po drugie termin, w którym wyprawa się odbywała przypadający na okres letnich ferii, to pora ogromnych upałów i obfitych opadów monsunowych. Sprzęt turystyczny, który ze sobą zabieraliśmy zasadniczo różnił się od ekwipunku wypraw zimowych. Nie musieliśmy taszczyć ze sobą ciężkich kurtek puchowych, dużej ilości ciepłej odzieży, mogliśmy zamienić grube śpiwory na cieńsze, a zabrane jedzenie ograniczyliśmy tylko do racji potrzebnych na czas trekkingu. Nowością były namioty, których zamierzaliśmy używać w trakcie akcji górskiej w bezludnych obszarach gór Karakorum.

Wyprawa rozpoczęła się w … Wilnie, gdzie czekając trzy dni na wyjazd do białoruskiego Mińska, mieliśmy możliwość dokładnego zwiedzenia tego pięknego polskiego miasta oraz oddania się chwili modlitwy i zadumy przy Ostrej Bramie, nad grobami matki Marszałka Józefa Piłsudskiego i serca Marszałka, Joachima Lelewela, a przede wszystkim, mogiłą Euzebiusza Słowackiego – ojca patrona naszego Liceum.

Samolotem Białoruskich Linii Lotniczych „Belavia” (okazało się, iż cena trzystu pięćdziesięciu dolarów odzwierciedlała standard), dolecieliśmy do Delhi. Lądujący, o dziwo klimatyzowany TU-154 wypełnił się kłębami mgły. To Indie w porze monsunu. Prawie stuprocentowa wilgotność powietrza i ponad czterdziestostopniowy upał. Taka pogoda miała nam towarzyszyć przez większą część wyjazdu.

Indyjską metropolię opuściliśmy bardzo szybko, kierując się bezpośrednio do Pakistanu. Zatrzymaliśmy się w Lahaurze – mieście młodości Josepha Rudyarda Kiplinga – autora „Kima” i czytanej w dzieciństwie „Księgi dżungli”, a później w nowoczesnej stolicy „kraju czystych” – Islamabadzie oraz pełnym orientalnego zgiełku Rawalpindi. Stamtąd rozpoczęliśmy naszą podróż słynną Karakorum Highway. Jak przystało trampom, na „dach świata” pędziliśmy na dachu autobusu. Po raz pierwszy przydały się nam przeciwwiatrowe kurtki z kapturami, które chroniły nasze ciała przed bezlitosnym żarem rozedrganego od gorąca powietrza. Po szesnastu godzinach jazdy pustynnymi obszarami, nad spienionymi wodami Indusu i Hunzy, dotarliśmy do Gilgit. W hotelowym depozycie zostawiliśmy część zbędnego bagażu i lżejsi o kilka kilogramów podjechaliśmy do Pasu, gdzie rozpoczynał się trekking doliną Lodowca Batura.

Od samego początku podejście sprawiało mi nieco kłopotów. Złapałem wcześniej jakiegoś paskudnego wirusa, który powodował gorączkę sprawiającą, że tempo mojego marszu a także samopoczucie pozostawiały wiele do życzenia. W czasie, gdy zrobiłem sobie dzień przerwy, spędzając go w pozycji horyzontalnej w namiocie, chłopcy wraz z naszym przewodnikiem, którego zaangażowaliśmy jeszcze w Islamabadzie, zdobyli nienazwany szczyt o wysokości około 4.500 metrów. Jeden dzień przerwy i przyspieszona kuracja nie na wiele się zdały. Podchodziliśmy jeszcze trzy dni, dochodząc do niezamieszkałej osady Fatima Hill. Tam rozłożyłem się zupełnie. Wysoka gorączka i znaczne osłabienie organizmu zmusiły nas do podjęcia jedynej możliwej w takim przypadku decyzji. Schodzimy. Do najbliższego lekarza mieliśmy trzy dni marszu i dzień jazdy autobusem. Znów okazało się, że „wyprawowicze” stanęli na wysokości zadania. Sami podzielili mój bagaż, dociążając nim swoje plecaki i tak powoli wróciliśmy do Pasu, gdzie okazało się, że ów wirus przeniósł się na Olka Skórnika. Tak więc, po raz pierwszy musieliśmy skrócić pobyt w górach. Okazało się jednak, że dzięki zyskaniu kilku dni rezerwy, mogliśmy przemierzyć piękne krajobrazowo i kulturowo obszary indyjskiej części Tybetu.

Po powrocie do Indii zwiedziliśmy stolicę sikhów – Amritsar i piękną Hari Mandir – Złotą Świątynię, a stamtąd szlakiem Tomka Wilimowskiego, skierowaliśmy się przez Jammu i Srinagar, w zielonym lecz niespokojnym Kaszmirze, do zagubionego pośród himalajskich szczytów Leh.
To jakby zupełnie inny kraj. Cisza, nieczęsto w Indiach spotykana, tu jest wręcz dokuczliwa, a odmienne od tych z dolin, rysy twarzy świadczą, że wjechaliśmy w teren zamieszkały przez wyznawców buddyzmu, pochodzących z okupowanego przez komunistyczny reżim Chińskiej Republiki Ludowej Tybetu. Niespotykanego uroku dodawały Ladakhowi, bo tak nazywa się ten region, zwieńczające wzgórza lub zawieszone na ścianach skalnych gompy, czyli klasztory buddyjskie w Hemis, Tikse, Shey i Leh. Jak na ironię, najwyższy punkt na trasie wyprawy osiągnęliśmy wracając autobusem przez Chandigarh do Delhi. Przełęcz Taglang La, pokonana przez nasz wehikuł osiąga wysokość 5.328 m n.p.m., zatem ponad pięćset metrów większą niż najwyższy szczyt Europy.

Ostatnie dni wyprawy spędziliśmy w Delhi, odbywając także jednodniową wycieczkę do Mathury, Agry i Fatehpur Sikri. Czekał nas jeszcze przelot do Wilna. Samolot czekał na nas ponad dobę, co dla nas oznaczało, że czas ten spędzimy na lotnisku. Nie wiedzieliśmy, że załadunku maszyny musimy dokonać sami. Zabraliśmy się więc do roboty i po kilku godzinach świetnej zresztą zabawy, wchodzeniu na pokład po drabinie, drzemce pod skrzydłami na rozgrzanej płycie lotniska, zasiedliśmy w fotelach (?) bądź zalegliśmy na workach z „towarem” na eksport do krajów byłego ZSRR i odlecieliśmy nie wiadomo gdzie. Po dwóch międzylądowaniach i uzupełnieniu zapasów paliwa w stolicy Turkmenistanu – Aszchabadzie i Stawropolu (samolot miał 14 ton nadbagażu!), na resztkach benzyny, lotem momentami ślizgowym, udało się niezbyt trzeźwemu pilotowi posadzić maszynę na pasie w Mińsku. Stąd już rzut kamieniem do kraju. Po kilkunastu godzinach znaleźliśmy się w Chorzowie, gdzie część z nas na okres kilku tygodni zamieszkała w „apartamentach” Szpitala Zakaźnego. Widok z okien był niczego sobie – prosto na modernistyczną bryłę chorzowskiego Słowaka.

Początek roku 1996 przyniósł kolejną, IV Szkolną Wyprawę Geograficzną „Indie – Nepal – Himalaje `96”. Pojechało nas dwanaście osób. Tym razem, po raz pierwszy, wyprawa rozpoczęła się nie w Delhi, lecz położonym już na południu Indii, Bombaju, a właściwie Mumbaju, bo tak brzmi prawidłowa nazwa azjatyckiego giganta położonego na Wybrzeżu Malabarskim Morza Arabskiego. Trasa tej wyprawy była bez wątpienia jedną z najdłuższych z wszystkich odbytych w czasie naszych wyjazdów. Debiutowaliśmy również na południu Półwyspu Indyjskiego, pośród tropikalnej, soczysto-zielonej, egzotycznej roślinności, którą można kojarzyć z dawną indyjską dżunglą. Spędzaliśmy czas na zwiedzaniu katolickich zabytków Goa – dawnej portugalskiej kolonii, zażywaliśmy kąpieli słonecznych na mocno przereklamowanych plażach tego stanu, podziwialiśmy iluminowany milionami żarówek pałac maharadży Majsuru, spacerowaliśmy rybackimi nabrzeżami Cochin, wdychając korzenne aromaty uliczek miasta, w którym spoczęły doczesne szczątki odkrywcy morskiej drogi do Indii – Vasco da Gamy, mieliśmy „ucztę dla ducha” na przedstawieniu w teatrze kathakali i „dla ciała” w smażalni pysznych tuńczyków, barakud i owoców morza. „Zaliczyliśmy” stosunkowo mało ciekawy Chennai (d. Madras), byliśmy w Mamallapuram i świętym Kanchipuram, by wreszcie trafić do miasta – kolosa, Kolkaty.

Potęga tego miejsca jest przytłaczająca. Miliony pieszych, dziesiątki tysięcy samochodów, poruszające się ze zgrzytem tramwaje wyglądające niczym pojazdy pancerne, tysiące ryksz, z których część napędzana jest siłą ludzkich mięśni. Zaś samo miasto przecięte jest szeroką wstęgą ujściowej odnogi świętego Gangesu – Hooghly, gdzie podobnie jak w Benares, można obmyć swoje grzeszne ciało. Atmosferę ponad 16-milionowego molocha podkreśla widoczna na każdym kroku różnorodność kulturowa, wynikająca z mozaiki religijnej społeczeństwa bengalskiej metropolii. Największym jednak przeżyciem dla nas wszystkich było spotkanie i krótka rozmowa z Matką Teresą, którą odwiedziliśmy w jej kalkuckiej siedzibie, składając dar w postaci lekarstw, środków medycznych i narzędzi chirurgicznych. Spotkanie z Matką Teresą było dla nas nie tylko przeżyciem samym w sobie, lecz przede wszystkim ogromnym darem nauki miłości i bezgranicznego poświęcenia.

W Nepalu spędziliśmy ponad trzy tygodnie. Pobyt w górach nie należał niestety do udanych. Nagłe załamanie pogody oraz nie najlepsza kondycja zdrowotna niektórych uczestników, zmusiła nas do skrócenia planowanej marszruty i zejścia w doliny z malowniczych szlaków Helambu Himal. Mieliśmy za to czas, by spłynąć rwącym nurtem Trisuli w niewielkiej gumowej łupinie, rzucani i wyrzucani za burty na spienionych bystrzach himalajskiej rzeki, a także „zapolować” kamerami na przedstawicieli ginącego gatunku nosorożca jednorogiego. Ostatnie dni spędziliśmy znów w Indiach – w duchowej stolicy tego kraju – Benares, gdzie o wschodzie słońca pływaliśmy łodzią wzdłuż budzących się do życia nabrzeży – ghatów. Tysiące pielgrzymów, z których część przyjechała dokonać żywota w miejscu, w którym święta Ganga zawraca ku Himalajom i w taki sposób osiągnąć Absolut, od samego świtu uczestniczy tu w rytualnych ablucjach, podczas gdy przedstawiciele jednej z niższych kast zajmują się w tym samym czasie praniem bielizny. Kilkaset metrów w dół rzeki płoną stosy kremacyjne, zaś ludzkie popioły wędrują do świętej wody. Agra, Jaipur i Delhi to ostatnie punkty programu naszego dwumiesięcznego wyjazdu. Po sześćdziesięciu dniach, cali i zdrowi wróciliśmy do kraju.

Potem nastąpiły dwa wyjazdy absolwenckie. Latem 1996 i 1997 roku spędzaliśmy wspaniałe tygodnie na wojażach po „nowych” miejscach. Dotarliśmy do piasków Pustyni Thar, Przylądka Komoryn, pływaliśmy lagunami i kanałami Kerali, zwiedzaliśmy Maduraj, świątynie skalne Elury i Ajanty, święte miejsca hindusów, buddystów, muzułmanów, parsów, sikhów, dżinistów i chrześcijan. Przemierzyliśmy kolejne kilkanaście tysięcy kilometrów drogami i bezdrożami Indii.

Plan V Szkolnej Wyprawy Geograficznej w 1998 roku obejmował pierwotnie Singapur, Malezję i Tajlandię, jednak realia finansowe skłoniły nas do zmiany naszych zamiarów i skierowanie się na obszar subkontynentu indyjskiego. Współpraca z Ambasadą Indii i honorowy patronat Pani Ambasador pozwoliły nam uzyskać zezwolenia wjazdowe do północno – wschodnich stanów Indii – w rejony, gdzie turyści raczej nie docierają. Przygodę z Azją rozpoczęliśmy w Chennaj, dawnym Madrasie, skąd po 55-godzinnej podróży znaleźliśmy się ponownie w Kolkacie. Złożyliśmy wizytę w Domu Sióstr Miłości, chyląc czoła nad grobem zmarłej w 1997 roku Matki Teresy, odwiedziliśmy znane z powieści Dominique Lapierre’a „Miasto Radości”, dzielnicę slumsów, paradoksalnie pełną radosnych twarzy zamieszkujących ją biedaków.

Przez ponad tydzień podróżowaliśmy po Bangladeszu, głównie arteriami wodnymi „delty śmierci”, podglądając nietkniętą ludzką ręką przyrodę dżungli i lasów namorzynowych. Z Dhaki – stolicy jednego z najuboższych krajów świata powróciliśmy do Indii.

Tripura, Meghalaya, Assam i Sikkim to stany, do których udało nam się wjechać. Są to obszary, na których ingerencja człowieka w środowisko przyrodnicze jest znacznie słabiej widoczna niż w innych częściach tego wielkiego kraju. Pierwszy kontakt z Himalajami mieliśmy w buddyjskim Sikkimie. Pełne tajemniczości i egzotycznego kolorytu monastyry, powiewające girlandy chorągwi modlitewnych, skośnoocy Tybetańczycy i dumnie wznoszące się ośnieżone olbrzymy – to najkrótsza charakterystyka himalajskiego księstwa. Prawdziwe spotkanie z „górami gór” czekało nas w Nepalu. Dotarliśmy tam prosto z herbacianych ogrodów Darjeelingu, najpierw zjeżdżając miniaturową kolejką, której prędkość pozwalała na wysiadanie i zakupy w czasie jazdy, a potem autobusem z wymuszoną brakiem frontowej szyby klimatyzacją.

Pobyt w dżungli Teraju był dla nas – osób przyzwyczajonych do naziemnego trybu życia szczególną atrakcją, jako że gros czasu spędziliśmy na drzewach, chroniąc się w konarach przed harcującymi w słoniowej trawie nosorożcami. Fotograficzne safari przyniosło plon w postaci zdjęć tych olbrzymich ssaków, a także niedźwiedzi, saren i jeleni, słoni, krokodyli, małp i całego bogactwa fauny ptasiej, z pawiami na czele. Nim wyruszyliśmy na „podbój” Himalajów, znów spłynęliśmy rzeką. Trisuli (atrakcje raftingu niektórzy z pewnością będą jeszcze długo wspominać), a później spędziliśmy kilka dni na zwiedzaniu miast Doliny Katmandu.

Na trekking wymaszerowaliśmy z wioski Birethani. Dolinę, którą powoli podążaliśmy zamykały potężne masywy Annapurny (8.091 m n.p.m.) i świętej, dziewiczej góry Machhapuchare (6.993 m n.p.m.), ponoć najpiękniejszego szczytu naszej planety. Znów zła pogoda, także pewne niedostatki kondycyjne, pokrzyżowały nasze zamiary dojścia do Sanktuarium Annapurny. Bogini Matka Żywicielka nie uraczyła nas łaskawością aury. Przy nie najlepszej widoczności posuwaliśmy się w kierunku drugiego ośmiotysięcznika – Dhaulagiri (8.167 m). Po dziewięciu dniach pobytu w górach i pokonaniu pieszo ponad 250 kilometrów, raz schodząc, innym znów razem wspinając się kilkaset metrów w górę, nasze często mocno „doświadczone” stopy stanęły w Dolinie Kali Gandaki – najgłębszym kanionie świata, którego strome zerwy strzelają siedem kilometrów w górę. Oczom naszym ukazały się cytrusowe i mandarynkowe gaje Tatopani zaś ulgę obolałym członkom przyniosły kąpiele w gorących, siarkowych źródłach. Następnego dnia pokonaliśmy ostatnie pięćdziesiąt kilometrów i znaleźliśmy się w Beni, a późnym wieczorem w Pokharze.

Powrót do Indii urozmaiciliśmy wizytą w miejscu narodzin Siddharty Gautamy zwanego później Buddą. Po przekroczeniu granicy i dojechaniu do Gorakhpuru zostaliśmy przyjęci przez rodzinę Nanda Singha, lekarza którego znaliśmy z Polski, w Agrze natomiast przed wejściem do słynnego Taj Mahalu czekał na nas Rajesh – drugi z naszych hinduskich przyjaciół. Zbliżając się do Delhi – mety wyprawy, było nam dane wiele jeszcze zobaczyć. Kushinagar – miejsce śmierci Buddy, jedno z najstarszych miast świata Benares – Varanasi – Kashi – „miejsce skąd rozchodzi się światłość”. Tam też, oblewając się nawzajem, a także Indusów farbkami, obchodziliśmy święto Holi. Na zakończenie, wspaniałe zabytki imperium Mogołów w Agrze i Delhi oraz bogate pałace Jaipuru i okolic.

Absolwencki wyjazd do Egiptu i Jordanii latem tego samego roku przyniósł nowe doznania w nieco innej egzotyce. Półtoramiesięczny wyjazd poświęciliśmy na poznanie zabytków Doliny Nilu – od Aleksandrii po Asuan, przejazd przez Półwysep Synaj z wypadem i noclegiem pod gwiazdami na Górze Synaj, a później podziwianiem spektaklu pod tytułem „wschód słońca na Synaju” oraz penetrowaniem bogatej w nabatejskie i rzymskie zabytki Jordanii. Nie zabrakło też kąpieli „na siedząco” w najbardziej zasolonym jeziorze świata – Morzu Martwym, jednak niewątpliwie „szlagierem” tego wyjazdu była Petra ze swymi wykutymi w skalnych formacjach zachodniej części masywu Jabal-ash-Shara świątyniami, klasztorami, komorami mieszkalnymi będącymi dziełem Nabatejczyków, powstałym w okresie III w p.n.e. – I w n.e.

Rok 1999 był Rokiem Jubileuszu Szkoły i Rokiem Słowackiego Ponad Granicami. Koło Geografów „Peneplena” postanowiło uczcić go organizacją miesięcznego wypadu na wyspy Archipelagu Malajskiego. VI Szkolna Wyprawa Geograficzna „Indonezja – 99” pozwoliła poznać młodzieży nadzwyczajne walory przyrodnicze (wilgotne lasy równikowe, wulkany, rafy koralowe), ślady starych kultur azjatyckich oraz bogatą mozaikę plemienną wysp: Flores, Sumbawy, Lomboku, Gili Menu, Bali i Jawy. Grupa wyprawowa była dosyć liczna,. Towarzyszyli nam także nasi przyjaciele: Walek Nendza oraz Beata Tomanek – podróżniczka i dziennikarka Polskiego Radia Katowice. Jak zawsze, nie obyło się bez przygód, zarówno tych miłych jak i niemiłych. Do tych drugich należało zapewne pozostawienie saszetki z dokumentami i pieniędzmi przez jednego z uczestników w toalecie na stacji benzynowej, jak i moja malaria złapana gdzieś na trasie. Cóż, sytuacje takie wpisane są w „ryzyko zawodowe” globtroterów, jednak nie są w stanie nawet przyćmić ogromnej liczby pozytywnych doznań i płynącej z nich nauki. A te były nieco inne niż na Półwyspie Indyjskim. Wyspiarskie położenie Indonezji wymusiło na nas dobór innych środków lokalnego transportu, czyli samolotu, a przede wszystkim łodzi i promów. Jeden z rejsów niewielkimi kutrami, umożliwił nam trzydniowy kontakt z rozszalałym Pacyfikiem, z pełnymi jego konsekwencjami, głównie natury gastrycznej. Na Komodo młodzi podróżnicy stanęli oko w oko z największymi jaszczurami świata – słynnymi „smokami z Komodo”. Podziwialiśmy niezwykłą regularność stożków wulkanicznych, koloryt obrzędów hinduskich na Bali i Jawie no i oczywiście buddyjski kompleks Borobodur i hinduski Prambanan, położone w pobliżu jawajskiej Yogyakarty. Spośród kilku tysięcy zdjęć wykonanych na półkuli południowej, wiele można było obejrzeć na wystawach fotograficznych w Katowicach, Krakowie, Bielsku-Białej, Monachium, Kolonii, Essen oraz w chorzowskim Muzeum w czasie I Wielkiego Zjazdu Absolwentów w czerwcu 1999 roku.

Rok później, niewielką, czteroosobową grupką znów udaliśmy się do Indii. Tym razem dużą część wyjazdu poświęciliśmy na podróżowanie po południowej części kraju, odwiedzając zarówno miejsca najbardziej znane, jak i te często pomijane przez wędrowców, chociażby przez to, że położone są z dala od głównych szlaków turystycznych. Do takich miejsc należą chociażby wodospady Jog Falls, Bijapur, Solapur czy stolica starożytnego królestwa Vijayanagara – Hampi. W Parku Narodowym Bandipur w Górach Nilgiri natknęliśmy się na na bawoły indyjskie i żyjące tu na wolności słonie.

Wejście w nowe stulecie zaowocowało nowymi planami. VII Szkolna Wyprawa Geograficzna „Etiopia – Semien 2001” postawiła sobie za cel eksplorację jedynego chrześcijańskiego państwa Afryki – Etiopii. Trasa podzielona była na kilka etapów. Pierwszy to północ kraju, bogata w zabytki kultury chrześcijańskiej związanej z obrządkiem koptyjskim. Spośród miejsc, które odwiedziliśmy, a były to: Addis Abeba, Bahar Dar i położone w pobliżu Wodospady Błękitnego Nilu, Jezioro Tana, Gonder, Aksum z kaplicą, w której według legendy przechowuje się Arkę Przymierza, Debre Damo i Lalibela, szczególnie godne uwagi wydają się być te dwa ostatnie. Podróż do nich rozklekotanym autobusem, po drogach jeszcze gorszych niż polskie, zajęła kilka dni. Debre Damo to jeden z najstarszych i najważniejszych klasztorów w Etiopii. Od czasów założenia go – ponad tysiąc lat temu, zamieszkujący go mnisi praktycznie nie zmienili swego trybu życia i niewiele wynalazków współczesnego świata się tu zadomowiło na stałe. Niełatwym jest również dotarcie do tego miejsca – kobietom wstęp jest surowo wzbroniony, stąd piękniejsza część naszej wyprawy zaliczyła dłuższy odpoczynek u podnóża płaskowyżu, mężczyźni zaś muszą pokonać, przy pomocy powrozu skręconego z wolej skóry, kilkunastometrową, pionową ścianę – innej drogi nie ma, bo klasztor położony jest na szczycie niedostępnego płaskowyżu. W ten sam sposób schodzimy, a właściwie zjeżdżamy w dół, choć są z tym kłopoty, gdyż duchowni żądają od nas dodatkowej opłaty za udostępnienie powroza do zjazdu. Mając do wyboru zostanie chrześcijańskimi duchownymi albo wysupłanie kilkunastu dolarów i dalsze świeckie bytowanie na ziemskim padole, wybieramy to drugie i po długich targach i uiszczeniu wyłudzonej od nas kwoty, zjeżdżamy do podnóży masywu.

Lalibela jest kolejnym świętym miejscem ortodoksyjnego kościoła etiopskiego, do którego zmierzają liczne pielgrzymki chrześcijan, nie tylko z Afryki. Słynie z dwunastu wykutych w litej skale monumentalnych kościołów, zbudowanych za panowania cesarza Lalibeli w XII i XIII wieku. Na szczególną uwagę zasługuje monolityczna świątynia św. Jerzego w kształcie równoramiennego krzyża.

Południe Etiopii to zupełnie inny rozdział. Tamtejsze parki narodowe są szczególnie bogate w …ludzi. Przemierzając afrykański busz natykamy się na jedno z najniebezpieczniejszych plemion Czarnego Lądu – Mursi. Za starannie wyliczoną opłatę fotografujemy ludność jednej z wiosek. Szczególnie atrakcyjne są dla nas panie z rozciętymi dolnymi wargami, na których zamocowane są gliniane krążki, nierzadko wielkości sporego talerza. Ich głowy i szyje zdobi niecodzienna biżuteria – kolby kukurydzy czy łuski z nabojów do kałasznikowa. Po wyjęciu przeze mnie kamery wideo, zaczynają się problemy, kończące się awanturą. Na szczęście Mursi nie są kanibalami i nie stajemy się dla nich przekąską w stylu „biały z rożna”. W drodze powrotnej przez sawannę spotykamy stada pawianów, guźce i tych przedstawicieli fauny, którzy poruszają się na tyle sprawnie i szybko, że nie stali się strawą dla znanych z doskonałej kondycji biegowej Etiopczyków. Wyjątkiem są, wyglądające na ślamazarne, kilkumetrowe krokodyle i sympatyczne, ale tylko z daleka, hipopotamy. My zaś wracamy do Addis Abeby i ruszamy w ostatni etap naszej afrykańskiej przygody. W muzułmańskim Harerze, na wschodzie kraju, uczestniczyliśmy w niecodziennym spektaklu karmienia hien…. metodą usta – usta. Cóż, co kraj to obyczaj.

Z początkiem września nastąpił powrót do kraju, gdzie na lotnisku w Katowicach czekali na nas Premier Rządu RP – prof. Jerzy Buzek i Wojewoda Śląski – Wilibald Winkler. Niestety ze względu na awarię oświetlenia pasa startowego w stolicy Etiopii, wylecieliśmy z jednodniowym opóźnieniem, najpierw do Kairu, stamtąd do Frankfurtu, następnie do Warszawy i na koniec do Katowic, stąd do spotkania z Panem Premierem i Panem Wojewodą, które miało być dla nas niespodzianką, doszło dopiero w następnych dniach.

VIII Szkolna Wyprawa Geograficzna „Indie – Himalaje 2003” należała do najbardziej udanych i efektywnych. Wzięło w niej udział zaledwie osiem osób a licząca ponad 10.000 km trasa przebiegała od Chennai przez miasto dwóch tysięcy świątyń – Bhubaneshwar, kolonię trędowatych w Puri założoną i prowadzoną przez polskiego misjonarza ojca Mariana Żelazka – kandydata do Pokojowej Nagrody Nobla, Kolkatę, Gayę i Bodhgayę – miejsce, w którym Siddhartha Gautama dostąpił bodhi, czyli oświecenia, stając się Buddą, miasto 32 milionów bogów – Varanasi, pendżabski Amritsar, Srinagar w Kaszmirze, himalajski Ladakh, gdzie pokonaliśmy najwyższą przejezdną przełęcz świata Khardung La (5.620 m n.p.m.) i Radżasthan.

Po raz pierwszy nie było praktycznie żadnych problemów zdrowotnych, no może oprócz pierwszego dnia po przylocie, kiedy chłopakom było ciężko. Być może przeziębili się w „Duty Free” na lotnisku.

Owocem tego wyjazdu jest chociażby wydanie ciekawego sprawozdania z wyprawy oraz liczne odczyty prowadzone przeze mnie i uczestników, w tym w siedzibie Polskiego Towarzystwa Geograficznego, na festiwalach podróżniczych w Katowicach i Krakowie, uczelniach i szkołach, placówkach kulturalnych czy też w ramach warsztatów dla nauczycieli geografii.

W czasie letnich wakacji roku 2004 odbył się kolejny wyjazd piętnastoosobowej grupy licealistów. Tym razem celem były ciekawe kulturowo i przyrodniczo kraje południowo – wschodniej Azji: Myanmar (Birma), Laos, Kambodża i Tajlandia. Okazały się one niezmiernie zróżnicowane nie tylko pod względem poziomu rozwoju gospodarczego, ale także niesamowitą mozaiką etniczną. Rozpoczęliśmy od Bangkoku, skąd po załatwieniu formalności wizowych i wykupieniu biletów lotniczych przedostaliśmy się do Yangonu (d. Rangunu) – stolicy Myanmaru. Wynajmując vany, sprawdziliśmy czy nie należą czasem do państwowej agencji turystycznej. Niepisaną zasadą jest by w krajach, w których łamane są prawa człowieka nie wspierać podmiotów państwowych. Nie nocujemy zatem w państwowych hotelach, unikamy również publicznych środków lokomocji albo tak jak w przypadku Chin, nie odwiedzamy takich krajów. Dwoma wehikułami przez dwa tygodnie podróżujemy po tym arcyciekawym kraju. Podróżujemy tam, gdzie pozwala na to rządząca krajem junta. Z okien naszych busów widzimy zmuszanych do pracy, pod lufą karabinów, Birmańczyków. Atmosfera terroru i zniewolenia jest odczuwalna, mimo że swobodne praktykowanie religii buddyjskiej mogłoby świadczyć o swobodach obywatelskich. Tak jednak by najamniej nie jest. Nasza birmańska trasa prowadzi przez Bago, Kyiaikhtiyo nad Jezioro Inle, które w te i we wte przemierzamy łodziami albo przekraczamy ponad 1000-letnim mostem U Bwin wykonanym z drewna tekowego. Spotykamy pływające wioski i mnóstwo klasztorów ulokowanych na porozrzucanych na tym wielkim akwenie wysepkach. Minąwszy jaskinie Pindaya z posążkami Buddów, docieramy do Mandalay, gdzie po raz pierwszy przepływamy wzburzone nurty ogromnej Irawadi, która kilka dni później zaskoczyła nas swym groźnym, monsunowym obliczem. Najważniejszym jednak punktem kilkunastodniowego pobytu w Birmie było przebywanie wśród tysięcy buddyjskich stup w Baganie – idyllicznym, skąpanym słońcem niemal bezludnym miejscu. Powrót do Rangunu przerywa nam powódź. Dalsza droga zalana jest przez wody Irawadi. Mamy zatem przymusowy postój – gdzieś na trasie. Po dniu przerwy ruszamy dalej i tak jak wszędzie w południowej Azji, tak i tu w ogarniętej reżimowym terrorem Birmie, spotykamy na każdym kroku uśmiechnięte twarze biednych jej mieszkańców.

Po powrocie do Bangkoku kierujemy się na północ Tajlandii. Odwiedzamy Chiang mai, Chiang Rai słynny Złoty Trójkąt – pogranicze Tajlandii, Laosu i Birmy – miejsce zawdzięczające swą sławę a raczej niesławę handlowi narkotykami, przeważnie opium, który odbywał się tu głównie w latach 50-tych i 60-tych XX wieku – głównie pod auspicjami amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej, podobnie zresztą jak w wielu zakątkach świata. Interesujący jest nasz pobyt w górach Tanen Taunggyi. Oprócz pokrytych soczystą, tropikalną dżunglą strzelistych wzgórz, jak wszędzie spotykamy ludzi. Tu egzotyka jest szczególna. Północ Syjamu zamieszkiwana jest bowiem przez kilka plemion, w tym tak „malowniczych” jak Akha czy też w szczególności Paduang. Płeć piękna tego ostatniego to tak zwane „długie szyje”. Kobietom, już od dziecka zakłada się na szyje metalowe pierścienie, których przybywa wraz z wiekiem, co powoduje zapadanie się ramion, a tym samym złudne wrażenie wydłużonej o kilka – kilkanaście centymetrów szyi.

Ostatnie chwile w Tajlandii spędzamy pośród pól ryżowych, w niesamowitej scenerii. Można odnieść wrażenie, że zieleń aż krzyczy chcąc oswobodzić się z ryżowych źdźbeł. O zachodzie słońca, nadającego ryżowym tarasom złotawego odcienia, swój koncert rozpoczynają cykady. A potem głucha noc, cykady i my. No, może jeszcze parę milionów komarów. Rankiem chybotliwą łódką przepływamy na drugi, północny brzeg Mekongu. Jesteśmy w Laosie. Monsun znów daje znać o sobie. Drogi, które są na wschodzie Laosu jeszcze gorsze niż w Polsce, stają się błotniste. W pewnym momencie nasz pick-up grzęźnie w błocie po same osie i wydaje się, że to koniec naszej jazdy. Przed nami stoi kilkanaście ciężarówek, wszyscy w takiej samej opresji. Jak to jednak w Azji bywa, nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Laotańczycy siedzą sobie przy drodze i uśmiechnięci od ucha do ucha dyskutują i patrzą na utopione pojazdy. Wygląda jakby czekali na nastanie pory suchej. Sami bierzemy się do roboty. Zanurzeni po pas w kleistym błocie zasypujemy bajora zniesionymi i zwiezionymi kamieniami. Na szczęście nie ma zbyt wiele pijawek. Po kilku godzinach kawalkada rusza dalej i w środku nocy lądujemy w Luang Namtha. Znajdujemy się kilka kilometrów od chińskiej granicy. Pogranicze, jak to często bywa, także i tu obfituje w niezłą mozaikę etniczną. Odwiedzamy liczne wioski w rejonie Muang Sing, a później wsiadamy do kolejnego pick-upa i po kilkunastu godzinach jazdy na pace (było nas tam może szesnaście osób) wita nas stara stolica Luang Prabang – miasto świątyń, pałaców i położonych w pobliżu malowniczych wodospadów, toczących swe wody przez górską dżunglę. Powoli kierujemy się dalej. Przed nami turystyczna Mekka – Vang Vieng. Fundujemy tam sobie nurkowanie w jaskiniach i spływ rzeką na … dętkach. Dalsza trasa wyprawy prowadzi do Kambodży. Po drodze zatrzymujemy się nad Mekongiem. Pływamy pomiędzy ponad czterema tysiącami piaszczystych wysp. Do kraju Khmerów wpływamy łodzią, którą zamieniamy po kilku godzinach na rejsowy wodolot, którym podpływamy w pobliże stolicy – Phnom Penh. Jeszcze tylko kilka godzin jazdy busem i jesteśmy w urokliwej, lecz pełnej wyczuwalnej traumy, kambodżańskiej metropolii. Chcemy zetknąć się przede wszystkim z najnowszą historią tego kraju. Piękno królewskich pałaców i rezydencji, buddyjskich świątyń przytłacza tu niechlubna spuścizna, po tym co człowiek jest w stanie uczynić swemu bliźniemu i to nawet wychowany w kulturze i tradycji buddyjskiej. Z przerażeniem i wzruszeniem kroczymy po Polach Śmierci. Nie da się raczej postawić stóp tak, by nie znalazły się na szczątkach ludzkich szkieletów. Spacerujemy pomiędzy masowymi mogiłami kobiet, dzieci… Więzienie S-21 albo Tuol Sleng to dawne liceum ogólnokształcące. W salach lekcyjnych mieszczą się łóżka, do których przykuwano osadzonych tu więźniów, najczęściej przedstawicieli inteligencji: nauczycieli, lekarzy, mnichów i ich rodziny, czasem nawet niemowlęta. W potwornych męczarniach, obdarci z ludzkiej godności, głodzeni i torturowani, ginęli prawie wszyscy. Na siedemnaście tysięcy więźniów S-21 przeżyło zaledwie kilkanaście osób. Na podłogach, ścianach i sufitach widnieją rozbryzgi krwi. A wszystko to skończyło się zaledwie trzydzieści lat temu.

Świątynie Angkoru to zupełnie inna bajka. Budowane od IX do XIV wieku stanowią jeden z najznamienitszych zabytków świata. W połowie XIX wieku, zapomniane i porośnięte dżunglą zespoły świątynne, zostały odkryte przez francuską ekspedycję pod kierownictwem Henri Mouhot’a. Przepotężne świątynie strzelają w niebo swymi wieżami ułożonymi niczym puzzle z dopasowanych, bogato rzeźbionych bloków skalnych. Ich niemal błyskawiczny ogląd zajmuje nam pełne trzy dni – od wschodu do zachodu słońca.

Przed powrotem do państwa Tajów składamy wizytę w muzeum min lądowych, gdzie spotykamy wielu okaleczonych młodych ludzi. To także powszechny i straszny widok – pokłosie toczonych tu walk i zaminowania ogromnych połaci Kambodży przez Amerykanów, Wietnamczyków i Czerwonych Khmerów.

Ostatnie chwile spędzamy znów w Tajlandii. Najpierw niczym wspomniani przed chwilą Francuzi, przedzieramy się przez dżunglę Khao Yai. W pewnym momencie niemal wpadamy na słonia. Ten straszy nas kilkoma krokami w naszym kierunku. Uciekamy, gubiąc sprzęt fotograficzny i nabywając poczwórnej dawki adrenaliny. Na szczęście największy lądowy ssak nie miał złych intencji wobec nas i po chwili, ale już nieco uważniej zapuszczamy się w mroczne ostępy zwrotnikowego lasu. Leżący na ścieżce pięciometrowy pyton siatkowany nie robi już na nas większego wrażenia. Na zakończenie fundujemy sobie trzydniowy odpoczynek na wyspie Ko Chang, a stamtąd wracamy do Bangkoku i via Kijów z powrotem do kraju.

W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 2004 roku cały świat obiega tragiczna informacja. Część nadmorskich terenów krajów położonych w basenie Oceanu Indyjskiego zostaje spustoszona przez niszczycielski atak tsunami. Z uwagą śledzimy agencyjne doniesienia, a ja zastanawiam się ilu ludzi, których przelotnie poznaliśmy albo przynajmniej spotkaliśmy na trasach naszych wojaży w jednej chwili straciło życie lub też w najlepszym przypadku dorobek całego życia. Poruszeni azjatycką hekatombą staramy się uczestniczyć w pomocy. By nasz skromny wkład trafił bezpośrednio do poszkodowanych, nawiązujemy kontakt z Ambasadą Sri Lanki w Warszawie. Wizyty Jego Ekscelencji Nallathamby Navaratnarajah’a w Chorzowie i nasze w stolicy, pozwalają na włączenie się w akcje humanitarne na rzecz młodych Lankijczyków. Naszym beneficjentem staje się społeczność zrujnowanej przez żywioł szkoły C.W.W. Kannangara Maha Vidyalaya w Galle na południu „rajskiej wyspy”. Wraz ze Stowarzyszeniem Przyjaciół Słowaka, Międzynarodowym Stowarzyszeniem Studentów Medycyny oraz Stowarzyszeniem Przyjaciół Polski i Sri Lanki, przy pomocy wielu instytucji publicznych oraz pozarządowych, organizujemy i przeprowadzamy cały cykl przedsięwzięć, z których dochód za pośrednictwem Ambasady przekazujemy szkole w Galle. Są to wystawy, koncerty, aukcje, zbiórki publiczne itd. W sumie udało nam się przekazać środki niewiele mniejsze od tych, na które zdecydował się rząd 38-milionowego państwa znad Wisły.

Latem 2005 roku ruszamy ponownie do Azji. Tym razem głównym celem naszej wyprawy jest Sri Lanka. Ponad dwudziestoosobowa ekipa ze Słowaka – via Delhi, a potem po 48-godzinnej podróży koleją Thiruvananthapuram i przelocie do Colombo ląduje na znanej z Ramajany wyspie położonej na południe od Półwyspu Indyjskiego. Odwiedzamy miejsca ważne ze względów historycznych: obecną stolicę Sri Jayavardanapura Kotte, Colombo – największe, bardzo zresztą dziwne miasto, pełne policji, wojska i wszechobecnego niepokoju, miejsca historyczne – Anuradhapurę i Pollonaruwę i duchową stolicę kraju – Kandy – miejsce, w którym przechowuje się najświętszą relikwię – ząb Buddy. Gros czasu poświęcamy jednak na pobyt w Galle. Zlani potem, czynnie uczestniczymy w odbudowie szkoły. Większość czasu spędzamy z naszymi młodymi przyjaciółmi z Galle. Obraz zniszczeń jaki oglądamy w czasie pobytu na wybrzeżu, zrujnowane budynki, powywracane pociągi, poskręcane tory kolejowe, namiotowe miasteczka i wciąż widoczny szok na twarzach mieszkańców to dla nas wielkie doświadczenie, które pozostawia w uczniach ślad na całe życie. Naprawdę po kilku dniach stykania się ze śmiercią i cierpieniem, zmiany w odbiorze rzeczywistości, czyli w tak zwanym postrzeganiu świata są widoczne. I dobrze, bo jednym z celów moich, czy też naszych działań jest uwrażliwienie młodzieży na problemy innych ludzi, w szczególności młodych a także nauka postępowania niekoniecznie dążącego do zaspokojenia własnego ego. Cieszę się, że taką ścieżką życia podąża wielu absolwentów naszej szkoły.

Druga część jubileuszowej, X Wyprawy prowadzi znów przez Indie. Na naszej trasie są: Maduraj, Mamallapuram, Chennai, Kolkata. Po raz pierwszy wjeżdżamy w niedostępne dla turystów niespokojne obszary północno – wschodnich Indii. W nasze paszporty wpięte są specjalne zezwolenia, które dzięki uprzejmości mojego świetnego przyjaciela – Pana Anila Wadhwy – Ambasadora republiki Indii w RP, otrzymujemy od indyjskiego rządu. Jak się okazuje w niektórych miejscach jesteśmy pierwszymi widzianymi obcokrajowcami. Poznajemy zupełnie inne oblicze Indii. Przez lata poruszaliśmy się po terenach gęsto zaludnionych o coraz to lepszej infrastrukturze, gdzie mogliśmy obserwować dynamikę rozwoju azjatyckiego mocarstwa. Północny wschód to z kolei prawdziwie kiplingowska dżungla. Czasem trzeba kilkunastu godzin przebijania się autobusem przez dżunglę, rozgarniając szybami bujną roślinność bananowców, drzewiastych paproci, zwisających lian i innych gatunków, znanych nam raczej z ogrodów botanicznych, by dotrzeć do ludzkiej osady. Do zdezelowanego autobusu, do którego nie wiadomo kiedy i jak, dostają się wszędobylskie pijawki, co jakiś czas zaglądają żołnierze, strzegący porządku w regionie o silnych separatystycznych tendencjach. Nasze dokumenty są jednak jak najbardziej O.K. i bez problemu podróżujemy przez północno – wschodnie stany: Meghalayę, Manipur, Mizoram, Nagaland, Arunachal Pradesh i Assam. Spędzamy mistyczną noc w wisznuickich klasztorach na największej śródlądowej wyspie świata – Majuli Island na Brahmaputrze, przerywanej tropikalną burzą, wspinamy się wąską drogą do buddyjskich klasztorów Tawang w Himalajach, a potem tradycyjnie: Varanasi, Agra, Amritsar, Jaipur i Delhi. Po powrocie, jak zawsze, dzielimy się swoimi obserwacjami, nie tylko z rodzinami i młodzieżą Słowaka. Docieramy do uczniów innych szkół, studentów, dorosłych.

W 2006 roku, po siedmiu latach przerwy postanowiłem wziąć urlop. Większość poprzednich okresów wakacyjnych poświęcałem młodzieży, co nie jest dla mnie niczym niezwykłym. Tym razem wraz z przyjaciółmi, a prawie wszyscy z nich to absolwenci Słowaka postanowiliśmy wybrać się do Wietnamu. Przez trzy tygodnie włóczyliśmy się od Lao Cai i Sapa na samej północy, po Sajgon, czyli Cho Chi Minh City i deltę Mekongu na południu. Po drodze zwiedzaliśmy Hue, Hoi An, My Son, Nha Trang. W środkowym Wietnamie obserwowaliśmy do dziś widoczne ślady barbarzyńskiej wojny amerykańskiej, zakończonej dopiero w 1975 roku. Pozostałą część pobytu poświęciliśmy na Kambodżę i Tajlandię. W Sihanoukville znaleźliśmy się w oku tropikalnego cyklonu i uciekliśmy z zalanej w jednym momencie południowej części kraju. Potem był rejs po ogromnym jeziorze Tonle Sap, delektowanie się połączeniem dzikiej dżungli z jednym z najwspanialszych dzieł wykonanych ręką człowieka, czyli Angkorem i kilka chwil na plaży w Tajlandii.

Trasa XI Szkolnej Wyprawy Geograficznej z 2007 roku objęła Nepal i Indie. Chorzowscy podróżnicy przemierzyli piętnaście tysięcy kilometrów zwiedzając urokliwe zabytki Nepalu w Kathmandu, Bhaktapurze i Patanie, a także jak przed laty, polując z grzbietów słoni na nosorożce. polowaliśmy oczywiście aparatami fotograficznymi i kamerami. Po raz pierwszy dane nam było podróżować po Nepalu w czasie monsunu, który był owego roku dosyć dokuczliwy. Himalaje skryły się za gęstą pokrywą chmur i właściwie, gdyby nie geograficzna wiedza, można by czuć się jak na Nizinie Mazowieckiej. Wiele zmieniło się w tym kraju przez szesnaście lat od naszej pierwszej wizyty. W 1991 roku Nepal był monarchią i to na dodatek absolutną. Dopiero w maju 1991 roku odbyły się pierwsze wybory parlamentarne, jednak i po nich większość władzy skupiona była w rękach króla, którym był wielbiony przez Nepalczyków Birendra Bir Bikram Shah Dev. Po krwawej jatce w Pałacu Królewskim i przez lata inspirowanym przez Chińczyków wzroście aktywności maoistów, Nepal stał się republiką. Przez półtora dekady niekończące się spory o udział w sprawowaniu władzy spowodowały kompletną stagnację gospodarczą. Odwiedzając to jedno z najbardziej uroczych miejsc na Ziemi, widzimy pogłębiające się zapóźnienie w stosunku do dynamicznie rozwijających się, sąsiednich Indii.

Po dziesięciu dniach u podnóży niewidocznych Himalajów, wracamy do Indii. Pierwsze dni to właściwie ucieczka przed wielką powodzią, która ogarnęła większą część Niziny Hindustańskiej. W pośpiechu, ale bez zbędnej paniki, przedzieramy się przez zatopiony przez monsunową powódź stan Bihar – jeden z najbiedniejszych w kraju. Zmieniamy co chwilę, środki lokomocji, przekraczamy rozlewiska, zerwane mosty, przyglądamy się tragedii, jaką ze stoickim spokojem przeżywają Biharczycy. Stajemy się się świadkami osobistych tragedii, śmierci, strachu. Sami otoczeni przez rozlane wody Gangesu i jego dopływów, znajdujemy schronienie w miasteczku Motihari. Stajemy się atrakcją dla miejscowej ludności, która pewnie po raz pierwszy widzi tylu „białasów” w jednej chwili, w jednym miejscu. Otaczają nas zwartym okręgiem i z uśmiechem na twarzy przypatrują. Tak wyglądają prawdziwe Indie, z dala od turystycznych szlaków, gdzie trudno nawet znaleźć dwadzieścia cztery miejsca noclegowe. Miasteczko jest z kategorii „no English” i musimy sobie radzić techniką migową. Nocujemy w pobliżu dworca, skąd następnego dnia mamy pociąg do Kolkaty. Oprócz nas w pokoikach hotelowych schronienie znajdują insekty, w ilości wystarczajacej na to, by zrobić z nas sitko. Ogryzieni, ruszamy wraz z naszymi bąblami w dalszą podróż. Zwiedzamy Kolkatę, Chennai i Mamallapuram, gdzie spotykamy sześcioosobową grupę absolwentów Słowaka, płyniemy kanałami i lagunami Kerali, zażywamy ochłody w górach południowych Indii, w podupadłych kuratach: Kodaikanal i Udhagamandalam, czyli Ooty. Bangalur zwiedzamy korzystając z wynajętego busa. Zaczynamy od Bull Temple – świątyni pochodzącej z XVI wieku, wzniesionej w stylu drawidyjskim i poświęconej bykowi Nandi – „wierzchowcowi” Shivy. Dalsza trasa prowadzi przez położone poza miastem safari, gdzie można spotkać między innymi tygrysy i lwy, niestety tylko zza szyb autobusu a także zgiełkliwą świątynię ISKCON (Hare Krishna). Mijamy gmachy Parlamentu i Sądu Najwyższego.

Przez Daund – miasto widmo, docieramy do Aurangabadu w stanie Maharashtra i oglądamy starożytne świątynie Ellory i Ajanty, a później prehistoryczne malowidła naskalne w Bhimbetce i stupy buddyjskie z czasów cesarza Ashoki (III w p.n.e.) w Sanchi koło Bhopalu. Dalsza trasa prowadzi przez duchową stolicę Indii – Varanasi – miasto pozostawiające w pamięci barwne, stanowcze, często wręcz drastyczne obrazy, miasto które można pokochać lub znienawidzić. Stamtąd kierujemy się do Pathankot i Dharamsali – siedziby przywódcy Tybetu na wygnaniu. Jego Świątobliwość Jamphel Ngawang Lobsang Yeshe Tenzin Gyatso – XIV Dalajlama Tybetu, jeden z największych autorytetów dla współczesnego świata, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, przybył tu w 1959 roku chroniąc się na zaproszenie Premiera Jawahrlala Nehru w gościnnych Indiach. Spotkanie z Dalajlamą zawdzięczamy staraniom Ambasadora Indii – Pana Anila Wadhwy oraz urzędnikom Rządu Tybetu na uchodźstwie. 31 sierpnia 2007 roku o godzinie 12.30 czasu delhijskiego (w Polsce była wtedy 9.00), po załatwieniu wszystkich formalności, okazaniu paszportów i poddaniu się kontroli osobistej.

Jego Świątobliwość XIV Dalajlama Tybetu, na prywatnej audiencji w swojej rezydencji w indyjskim mieście Dharamsala w Himalajach, przyjął uczestników XI Szkolnej Wyprawy Geograficznej „Indie – Nepal 2007”.
Swoje powitanie Jego Świątobliwość rozpoczął od wspomnienia jego pobytów w Polsce i porównania najnowszej historii Tybetu i Polski, których mieszkańcy w sposób pokojowy dążą lub dążyli do uzyskania niepodległości. Podobieństwo w dążeniu do wolności wywodzi się przede wszystkim z głębokiego przywiązania Tybetańczyków i Polaków do wyznawanej wiary oraz narodowych tradycji, a polega między innymi na tym, iż do celu, jakim jest wolność, dochodzi się nie stosując wobec ciemiężyciela przemocy.
Jego Świątobliwość skierował specjalne słowa do nauczycieli i uczniów Słowaka a także całej polskiej młodzieży, życząc, by w swym codziennym postępowaniu kierowali się przede wszystkim trzema wartościami: miłością, współczuciem dla innych i dążeniem do zdobywania wiedzy. Na białej karcie papieru zaadresował w języku tybetańskim specjalne przesłanie do młodych ludzi, które po przetłumaczeniu na język polski brzmi:
Pozdrawiam wszystkich polskich uczniów i studentów: dziewczęta i chłopców.

Nadzwyczaj ważnym jest by nosić w sobie miłość, współczucie i mądrość, które są podstawą szczęśliwego życia. Zwracam się do Was wszystkich, by czerpać z tych wartości radość i zawsze rozwijać je w sobie.

Dalajlama zapytał o nasz wiek a otrzymawszy odpowiedź, że większość z nas jest pomiędzy szesnastym a dziewiętnastym rokiem, a ja jestem najstarszy, skwitował ją gromkim i serdecznym śmiechem, podobnie jak krótką sentencję wygłoszoną pod adresem Chin Ludowych.

Przez całe spotkanie dominowały chyba dwa uczucia: ogromny szacunek dla Wielkiego Człowieka z naszej strony – tym samym prawdziwy dreszcz, dziwny ucisk w gardle, a z drugiej strony otwartość, serdeczność i głębia wypowiadanych myśli przez Dalajlamę. I na dodatek to ciepło i energia, rozchodzące się, kiedy Dalajlama mocno uścisnął moją dłoń i trzymał ją, może minutę, a może kilka minut. Trudno to wszystko opisać i oddać słowami, szczególnie kołaczące się w głowie myśli i zdania, które chciałoby się w takiej chwili wypowiedzieć.

Na zakończenie spotkania nie obyło się bez zdjęciowej sesji, zaś chorzowscy licealiści podarowali Jego Świątobliwości albumy przedstawiające Chorzów w roku jego jubileuszu 750-lecia i złożyli Dalajlamie życzenia w imieniu władz Miasta Chorzowa i społeczności Słowaka.

Ostatnie dwa tygodnie spędziliśmy na zachodzie kraju, zwiedzając Amritsar, spotykając się z ciekawą i śmieszną wręcz manifestacją siły w czasie codziennej ceremonii zamykania granicy indyjsko – pakistańskiej, podróżując na chybił – trafił przez Radżasthan – z sześcioma przesiadkami w ciągu jednego dnia. Zwiedziliśmy Jaipur, wspaniałe zabytki mogolskie Agry oraz piękną metropolię ponad miliardowego mocarstwa.

XI Wyprawa Geograficzna zaowocowała między innymi wydaniem reportażu mojego autorstwa pod tytułem „Szkolny dzienniczek indyjskiej przygody”, kolejnymi odczytami i wystawami.

Z marszu rozpoczęliśmy przygotowania do kolejnego wyjazdu, który zaplanowaliśmy na letni sezon 2008 roku. W międzyczasie zajęli się mną świetni ortopedzi z Piekar Śląskich. Znów zacząłem chodzić i … jeździć. W lipcu wystartowaliśmy z berlińskiego lotniska Tegel. Przez Helsinki dolecieliśmy do Bangkoku, stamtąd pociągiem na samo południe Tajlandii, gdzie przekroczyliśmy granicą malezyjską. Większą część wyprawy penetrowaliśmy ten piękny kraj, gdzie supernowoczesna technika miesza się z niesamowitą egzotyką, zarówno pod względem przyrodniczym, jak i ludzkim. Malezję zamieszkują nie tylko rdzenni Malajowie. Bardzo liczne są populacje Chińczyków – przede wszystkim starej emigracji oraz Indusów. Mieszanka kulturowa ma swoje odzwierciedlenie chociażby w wykwintnej kuchni tego kraju. Gdyby organizowane były mistrzostwa świata w gotowaniu, zapewne palmę pierwszeństwa dzierżyłaby Malezja. Przez Kota Bharu, Penang (Georgetown) i Cameron Highlands, docieramy do Kuala Lumpur. Absolwentka Słowaka z 1989 roku – Asia „Jo” Jurczyga, pomaga nam poznać zbudowane z wielkim rozmachem, gigantyczne miasto. Z wież KL Menara i Petronas Towers oglądamy je również z góry. Dwa dni spędzamy w czarującym portowym mieście Malakka, skąd udajemy się do Johor Bharu i Singapuru. Dwunasta wyprawa przejdzie do historii jako „samolotowa”. Pięciokrotnie korzystamy z azjatyckich tanich linii lotniczych, przelatując z wyspy na wyspę. Dwa tygodnie spędzamy na Kalimantanie, czyli Borneo. Zachodnia część trzeciej wyspy Ziemi należy do Malezji i Brunei. Tę część staramy się, w miarę naszych skromnych możliwości czasowych, poznać. Podróż rozpoczyna się w Kuchingu w południowej części Kalimantanu – Sarawaku. Stamtąd jedziemy autobusami a następnie wynajętymi vanami do Brunei. Prawdę mówiąc, Bandar Seri Begawan – stolica państwa o jednym z najwyższych w świecie dochodów per capita trochę nas rozczarowuje. Liczyliśmy na coś w rodzaju Singapuru, Kuala Lumpur czy Hongkongu, w każdym bądź razie miasto na miarę XXI czy XXII wieku, zastajemy zaś infrastrukturę, która nawet w Europie nie uchodziłaby za supernowoczesną. Po kilku zaledwie godzinach pobytu w sułtanacie, gdzie pływamy po trzydziestotysięcznym kampungu Ayer – osadzie wzniesionej na palach w głęboko wciętej zatoce Morza Południowochińskiego i zaglądamy do Meczetu Omara Ali Saifuddiena, okrętujemy się na niewielkim statku i płyniemy na wyspę Pulau Labuan. Stamtąd, również pasażerskim statkiem wracamy na Kalimantan do miasta Kota Kinabalu, które staje się naszą bazą wypadową dla poznawania prowincji Sabah w północnej części wyspy a także miejscem krótkiego odpoczynku połączonego z nurkowaniem na rafie koralowej i pobytu na okolicznych wysepkach. Prawdziwa borneańska frajda zaczyna się po kilku dniach. Najpierw stajemy pod górującym nad wyspą szczytem Mount Kinabalu (4.195 m n.p.m.), a później oglądamy dżunglę w sposób dosyć nietypowy. W okolicach Poring chodzimy po chybotliwych kładkach zawieszonych pośród koron, mniej więcej 30-40 metrów nad ziemią. Dla osób mających lęk wysokości, byłby to zapewne spacer nie do zrealizowania. Trzy dni spędzamy w dżungli nad rzeką Kinabatangan. Egzotyczną florę i faunę podziwiamy głównie z łodzi. A jest co oglądać. O wschodzie i zachodzie słońca, rzeka staje się nie tylko wodopojem dla zwierząt, ale także pewnego rodzaju teatrem, w którym rozgrywają się codzienne sceny z życia zamieszkujących je gatunków. Mamy szczęście. Dane jest nam spotkać warany, majestatyczne dzioborożce ukrywające się wśród konarów drzew, no i przede wszystkim kilka gatunków naszych krewniaków. Oprócz makaków i nosaczy widzimy rodziny orangutanów ucztujące pośród zawieszonych nad wodą gałęzi. Nocą zaś wsłuchujemy się w groźne pomruki i śpiew zwrotnikowego lasu. Z człekokształtnymi spotykamy się ponownie w dżungli w okolicach Sepilok. Tym razem jest to spotkanie oko w oko. Orang utang, czyli człowiek lasu spogląda na nas wzrokiem, z którego naprawdę bije inteligencja. Także ze względu na rozmiary, pomarańczowe naczelne są niewątpliwie panami dżungli w tej części świata.

W Sabah kończy się nasza malezyjska przygoda. Przelatujemy na Bali. Wyspa należąca do Indonezji jest rzeczywiście magiczna. Jedynym jej „felerem” jest duża liczba turystów z Europy, Autralii i Ameryki, co jak wiadomo skutkuje hałasem, tonami śmieci, prostytucją i innymi przejawami tzw. zachodniej cywilizacji. Nas interesują wulkaniczne krajobrazy a także bogata kultura wyspy związana z wyznawanym tu hinduizmem. Co rusz napotykamy na większe i mniejsze świątynie kryte zazwyczaj strzelistymi, słomianymi dachami. Jest ich tu ponoć siedemnaście tysięcy. Uczestniczymy w spektaklach Ramajany – rytualnych tańcach barong i kecak. Dalsza wędrówka wiedzie nas na Jawę. Więcej czasu poświęcamy na zwiedzanie Yogyakarty i położonych w pobliżu zespołów świątynnych – ogromnej buddyjskiej stupy Borobudur i hinduskiego kompleksu Prambanan. W stolicy Indonezji – Dżakarcie zatrzymujemy się na dwa dni i właśnie stamtąd przelatujemy do Padangu na Sumatrze. Zielona Sumatra jest dla nas niewątpliwie odkryciem sezonu. Mało tu zgiełku, nowoczesności, turystów. Nie ma autostrad, nowoczesnych technologii tak charakterystycznych dla krajów azjatyckich, a drogi są prawie tak dziurawe jak w Polsce. Podróżując przez kipiącą soczystą zielenią wyspę przekraczamy równik, delektujemy się krajobrazem superwulkanu, którego erupcja przed siedemdziesięcioma tysiącami lat o mało co nie doprowadziła do wyginięcia gatunku ludzkiego na Ziemi. Gigantyczną „dziurę w Ziemi”, czyli kalderę wypełnia dziś Jezioro Toba. Podglądamy życie mieszkańców północnej Sumatry, głównie plemion karo a przed wylotem do Malezji i stamtąd do Tajlandii, wspinamy się na czynny wulkan Gunung Sibayak. Gorące gazy wydobywające się z ogromnym hukiem pozwalają nam na bezpośrednie przyjrzenie się groźnemu obliczu uwięzionemu we wnętrzu naszej planety.

Po siedmiu tygodniach wróciliśmy z naszego ostatniego – jak na razie – pobytu w Azji, choć życzyłbym swoim uczniom, by ciąg dalszy nastąpił. Ja mam jedynie nadzieję, że tak się stanie, a grunt pod kolejne wyprawy dał pewnie mój krótki rekonesans w lutym 2009 roku. Razem z przyjaciółmi dokonaliśmy czternastodniowego „zwiadu” na Filipinach. Tymczasem 5 lipca 2009 roku, ponad dwudziestoosobowa grupa ze Słowaka wylatuje do Indii.